W niedzielę Nawałka, w poniedziałek Sa Pinto, we wtorek Smółka, w środę Vicuna. Czy w czwartek stołek zostanie wytrącony pod Mamrotem, a liga zaliczy osobliwego pokera? Na pewno mecz w Warszawie posady trenera Jagi nie umocnił, białostoczanie byli rozmazanym tłem dla zespołu Vukovicia.
Legia odetchnęła po odejściu Sa Pinto, najwyraźniej udowadniając, że jednak nie wszystkie Ryśki to fajne chłopaki.
Pierwsza połowa rozpoczęła się od Jagi odważnej, Jagi machającej szabelką, Jagi zupełnie chętnie zapędzającej się pod bramkę Cierzniaka. Niemniej pomysłów starczyło białostoczanom na całe pięć, może siedem minut – istnieje wręcz szansa, że po prostu legioniści gorzej się rozgrzali, bo jak już weszli w mecz, Jagiellonia miała tyle do powiedzenia, co Siarka Tarnobrzeg na konferencji dotyczącej reformy europejskich pucharów.
Oddajmy Jadze co jej: Klimala, faktycznie, próbował. Ze dwa razy oddał strzały z pozycji, które najedzony napastnik – Klimala posłał uderzenia tak słabe, jakby ostatni obiad jadł jeszcze za Probierza – mógł skończyć po widłach. Ale poza tym Jagiellonia w ofensywie była niesłychanie chaotyczna – chaos potrafi być radosny, ale w wykonaniu białostoczan był smutny jak dworzec PKS w Augustowie o 3:33 w nocy. Co więcej, nie można się było pozbyć wrażenia, że ten chaos bierze się z bojaźliwości. Taki Imaz, który w teorii miałby papiery na rozruszanie Jagi, piłkę przy nodze miał tylko na rozgrzewce. Po Wójcickim z przodu nie spodziewaliśmy się wiele i oczekiwania się spełniły. Pospisil jak raz zagrał lagę do nikogo, to wypadało mu tylko zapaść się pod ziemię, a potem poprosić kolegów, żeby go zasypali.
Legia z kolei z każdą kolejną minutą czuła, że Jaga przyjechała tutaj jak na ścięcie. Akcje legionistów zazębiały się nie tylko w okolicach koła środkowego, ale także pod polem karnym Kelemena. Próbował Szymański, próbował Carlitos, próbował Kucharczyk, aż w końcu wszystkich zaskoczył Hamalainen, u Sa Pinto w roli prawego bidonowego. Najbardziej jednak w tej akcji zaskoczyli siebie stoperzy Jagi, którzy znakomicie kryli siebie nawzajem, jakby najbardziej w świecie obawiali się samobója. Warto docenić bardzo dobrą akcję Vesovicia po prawym skrzydle, a także świetne dogranie.
Nie tak dobre jednak jak otwierające podanie Kucharczyka przy bramce na 2:0. Kuchy jest jak pudełko czekoladek z Forresta Gumpa, nigdy nie wiadomo czego się spodziewać. Kto próbuje go zdegradować do roli biegającego bez wytchnienia przy linii, zawsze będzie zdziwiony – coś nam podpowiada, że największe oczy przy asyście Kucharczyka zrobił Sa Pinto. Podanie było bezbłędne, w tempo, trafiłoby do kompilacji najlepszy zagrań Andrei Pirlo. Ale i Szymański nie wypadł kurze spod ogona: wyszedł sam na sam i jak profesor przelobował Kelemena. Sztuka duża, co pokazały późniejsze minuty, kiedy Kelemen sam ratował Jagiellonię przed kompromitacją.
Tak czy inaczej było 2:0 do przerwy. Dwa ciosy rozbiły łuki brwiowe, ale nokautu brakowało.
I mógł go zaraz po zmianie stron wykonać Carlitos, który wyszedł sam na sam z Kelemenem, ale Kelemen był dzisiaj bohaterem Jagiellonii. Wiemy jak to brzmi: facet wpuścił trzy bramki, to nie jest mało. Ale gdyby nie Kelemen, ten mecz skończyłby się 5:0, a może nawet 6:0 – Kelemen wybronił przynajmniej trzy sytuacje, których nie miał prawa obronić. Jakiś słabszy bramkarz wpuściłby w drugiej połowie cztery bramki, a jednak Kelemen zawsze był tam, gdzie być powinien, względnie: tam gdzie być nie mógł, a jednak jakimś cudem się zjawiał.
Jagiellonia, choć konsekwentnie nie grała kompletnie nic, dostała dopływ tlenu. Antolić postanowił zagrać w siatkówkę, wyłapał to VAR i Marciniak wskazał na wapno. Mogła być bramka kontaktowa, ale Cierzniak efektownie obronił uderzenie Guilherme. Chwilę później jeszcze bardziej efektowna akcja Legii, którą kiwką i kolejnym błyskotliwym podaniem otworzył Kuchy, potem Vesović do Carlitosa, ten wystawia Andre Martinsowi na pewne uderzenie z pierwszej piłki. Bez cienia przesady: akcja stadiony świata.
Legia dalej goniła już tylko za podwyższeniem wyniku, Jaga niby się szarpała, ale w praktyce obserwowaliśmy zespół zdruzgotany, mający tyle szans, co mucha w sieci pająka.
Mecze Jagi z Legią w ostatnich latach miały wysoką temperaturę. Potrafiły nawet decydować o mistrzostwie Polski. Jadze czasem udawało się utrzeć nosa rywalowi na Łazienkowskiej. Dzisiaj jednak Jagiellonia powróciła do starych, złych dla siebie czasów, gdy przyjeżdżała do Warszawy jako zespół peryferyjny, przegrywający mecz już w tunelu, nie mający ani siły mentalnej, ani piłkarskich argumentów by zrobić cokolwiek ponad poproszenie o najniższy wymiar kary.
A Legia? Zdumiewające jak zmieniła się przez te kilka dni. Czy Sa Pinto trzymał ich wszystkich w piwnicy i wypuszczał tylko na posiłki składające się z chleba i wody? A może Portugalczyk, mimo spędzenia w szatni tylu miesięcy, dalej nie znał drużyny choć w procencie tak dobrze jak Vuković? Vuko trafił dzisiaj idealnie ze składem i ustawieniem, to w pełni jego zwycięstwo, nikt mu tego odebrać nie może.
Legia, klub w permanentnym kryzysie, klub który prowadzi w tym sezonie trzeci trener, ma raptem trzy punkty straty do lidera na dziewięć kolejek przed końcem. To tyle co nic, a dzisiaj mistrz Polski udowodnił, że jakość w szatni była i jest, tylko nie zawsze przenosiła się na boisko.
***
[event_results 573703]