Kiedy Arka Gdynia po raz ostatni wygrała w lidze z Lechią Gdańsk, w Ekstraklasie mieliśmy jeszcze Dyskobolię, Polonię Bytom i Odrę Wodzisław, a selekcjonerem reprezentacji Polski był Leo Beenhakker. W dzisiejszej I lidze, w której obie drużyny rywalizowały, występowały takie marki jak Pelikan Łowicz, ŁKS Łomża, Tur Turek czy Kmita Zabierzów. To była niemalże inna epoka, zupełnie inne czasy.
4 listopada 2007 roku na zapleczu Ekstraklasy Arka pokonała Lechię 1:0 po golu Grzegorza Nicińskiego, który później miał też swoje derby Trójmiasta jako trener gdynian. To nadal ostatnie ligowe wspomnienie derbowego triumfu dla kibiców z Gdyni, mimo że kolejnych meczów w następnych latach – już na najwyższym szczeblu – mieliśmy wiele. A skoro tak, wracamy do tamtego spotkania.
– Pamiętam tamte derby i tamten sezon bardzo dobrze. Ostatni domowy mecz w rundzie jesiennej. Wczesne popołudnie. Oba kluby walczyły o awans do Ekstraklasy. Przepełniony stadion, gorąca atmosfera. Kibice obu drużyn na sektorach. Super doping i oprawa kibiców Arki, z dużą ilością pirotechniki i setkami szali lokalnego rywala palonych na płocie. Po prostu derby w najlepszym kibicowskim wydaniu! – mówi nam Dawid Biernacik, redaktor portalu Arkowcy.pl, wcześniej również wiceprezes stowarzyszenia kibiców.
A jak to wyglądało sportowo? – Równie ciekawie. Lechia wtedy była faworytem, była niepokonana od wielu spotkań. Arka ze sporym budżetem i dużymi ambicjami. Na ławce trenerskiej Wojciech Stawowy, a w składzie naprawdę dobrzy i doświadczeni piłkarze jak Marcin Wachowicz, Olo Moskalewicz, Bartek Ława i prawdziwi Arkowcy jak Krzysztof Sobieraj i Grzegorz Niciński. Sam mecz pamiętam jako typowy derbowy pojedynek, w którym było dużo walki. Nie była to na pewno widowiskowa gra – opowiada Biernacik.
Nieco inaczej widział to trener Stawowy. – Dobrze nam się ten mecz układał. Kluczem było to, że od pierwszych minut przejęliśmy inicjatywę, nadawaliśmy ton wydarzeniom i narzuciliśmy swój sposób gry. Od początku atakowaliśmy, graliśmy wysokim pressingiem. Lechia miała z tym duże problemy i w sporej mierze dzięki takiemu sposobowi grania pod koniec pierwszej połowy bramkarz gości został wyrzucony z boiska za interwencję ręką poza polem karnym. Teoretycznie miało nam to bardzo ułatwić zadanie, ale w praktyce mecz do końca był ciężki. Na szczęście w końcówce zwycięskiego gola strzelił Grzesiek Niciński. Dużo nam to dało – nie tylko trzy punkty, także prestiż dla klubu i kibiców, dodatkowy zastrzyk energii przed drugą rundą. Wiele emocji, dobrej piłki i nasze zwycięstwo. Mam sporo miłych wspomnień z tego spotkania – mówi.
ARKA WRESZCIE WYGRA DERBY TRÓJMIASTA? KURS W ETOTO TO 3,55
W przerwie za defensywnego pomocnika Michała Łabędzkiego wszedł właśnie Niciński. – W drugiej połowie cały czas już atakowała Arka, a Lechia tylko się rozpaczliwie broniła. Długo mieli farta – uważa Biernacik. – Potrafiliśmy mocniej zaatakować, jednak musieliśmy się namęczyć. Nie zawsze gra w przewadze oznacza, że łatwiej ci się gra. Dopiero co GKS Katowice przez godzinę grał w dziesiątkę w Opolu i nie tylko nie stracił bramki, ale jeszcze sam kolejną zdobył. Nie ma reguły. A pamiętajmy, że Lechia też miała swoje sytuacje, potrafiła nas skontrować – dodaje Stawowy.
Tym pechowym bramkarzem z czerwoną kartką był Paweł Kapsa, który zaraz po meczu mocno przeżywał swoje wykluczenie. – Źle obliczyłem tor lotu piłki, która dostała jeszcze poślizgu. Ratowałem się, bo bałem się, że jak przeleci nade mną, to padnie gol. To mój błąd, skompromitowałem się i przyczyniłem do porażki w meczu, który był tak ważny dla naszych kibiców – cytowano go na sport.pl.
Za Kapsę między słupki wskoczył absolutny debiutant Łukasz Kubiński, dla którego był to jeden z dwóch występów w pierwszym zespole Lechii. Długo dopisywało mu szczęście, słupek ratował go po strzałach Bartosza Karwana i Damiana Nawrocika.
W końcu jednak nadeszła 79. minuta. Wrzutka Karwana z lewej strony i bardzo nietypowy strzał głową Grzegorza Nicińskiego znalazł drogę do siatki. – Sam gol był trochę szczęśliwy. Grzesiek miał niewygodną pozycję do strzału głową, nie mógł oddać mocnego, soczystego uderzenia. Strzelił lekko, ale za to precyzyjnie, z dokładnością wręcz zegarmistrzowską i mimo że blisko słupka stał obrońca Lechii, już nie zdołał wybić piłki turlającej się do bramki. Ogólnie zasłużyliśmy na zwycięstwo, tego dnia Arka była lepsza – uważa Stawowy.
W internecie można tę bramkę nawet obejrzeć, ale jakość nagrania tosterowa, od razu ostrzegamy.
Składy z tego meczu:
Arka stworzyła wówczas twierdzę w Gdyni. – Zawsze dobrze nam się grało przed swoimi kibicami, trybuny najczęściej były pełne, kibice tworzyli świetną atmosferę. W tamtym sezonie u siebie strzeliliśmy najwięcej goli, przegraliśmy tylko jeden mecz – potwierdza Stawowy.
LECHIA WYRAŹNYM FAWORYTEM. ETOTO ZA JEJ ZWYCIĘSTWO PŁACI PO KURSIE 2,25. A MOŻE REMIS? KURS 3,25
Dzisiejsze derby jego zdaniem mają już inny smak. – Wówczas i w Arce, i w Lechii grało kilku zawodników mocno związanych ze swoimi klubami. Dziś takich wychowanków jednym i drugim brakuje, może poza Michałem Nalepą w Arce. Inne czasy – stwierdza. I dodaje: – Wtedy obie drużyny walczyły o to samo, czyli awans. Dziś sytuacja jest zupełnie inna – Lechia zmierza po mistrzostwo, Arka broni się przed spadkiem. Ale wierzę, że gdynianie sobie poradzą i się przełamią. Derby mają to do siebie, że nie wnika się, kto w jakiej jest formie i które miejsce zajmuje, bo na 90 minut o wszystkim z bieżących kwestii się zapomina. To te słynne prawa, którymi derby się rządzą.
Koniec końców w tamtym sezonie obie drużyny awansowały, choć w przypadku gdynian było wiele stresu.
Wojciech Stawowy: – Był to ciężki sezon dla Arki. Uznawano nas za zdecydowanego faworyta do awansu, ale okazało się to zadaniem dużo trudniejszym. Do samego końca trzeba było drżeć, czy uda się zrealizować cel. Na finiszu działo się to już beze mnie, na parę kolejek przed końcem zrezygnowałem z pracy w Gdyni, awans przypieczętował mój asystent Robert Jończyk. Z jednej strony szczęście, nikt na starcie rozgrywek nie zakładał, że wejdą aż cztery drużyny. Z drugiej strony, gdyby Arka zajęła niższe miejsce, to i tak nic by z tego nie wyszło. Bez znajomości i układów była czwarta, dzięki czemu awansowała.
Dawid Biernacik: – Pamiętam jak wracałem z liczna grupą Arkowców z ostatniego wyjazdu w sezonie do Lublina po meczu z Motorem. Wygraliśmy tam 2:1, ale nie byliśmy pewni awansu. Całą drogę powrotną liczyliśmy czy Arka na pewno awansuje, bo trzeba było tworzyć małe tabelki między kilkoma zespołami z tą samą liczbą punktów! Decydował bilans bramek.
Sami widzicie, ile musiało się wydarzyć, by Arka też dostała się do elity. To był szalony sezon, wiele rozstrzygnięć przynajmniej częściowo zapadło poza boiskiem.
Później (8 września i 18 listopada 2008) Arka wygrywała jeszcze z Lechią w Pucharze Ekstraklasy. Raz po golach w końcówce Damiana Nawrocika i Marcina Wachowicza, raz po bramce Dariusza Żurawia. Wiadomo – też jakiś prestiż, ale jednak ciężar gatunkowy mniejszy, bo chodziło o poboczne rozgrywki.
W Ekstraklasie od tamtej pory biało-zieloni nieustannie wpędzają Arkę w lokalne kompleksy. W ostatnich dwunastu meczach Lechia wygrała 10 razy i dwukrotnie zremisowała. Najbliżej przełamania było w maju 2011. W 88. minucie Tadas Labukas podwyższył prowadzenie na 2:0, ale skończyło się podziałem punktów, bo goście odpowiedzieli bramkami Pawła Nowaka i Luki Vućko w siódmej minucie doliczonego czasu.
Teraz na papierze sprawa wydaje się oczywista: wygra Lechia. Ma na koncie pięć derbowych zwycięstw z rzędu, a od dwunastu derbowych starć jest niepokonana. W lidze zdecydowanie prowadzi i opanowała chwilową zadyszkę jaką były porażka w Lubinie i domowy remis z Wisłą Płock. Arka natomiast w Ekstraklasie nie zgarnęła pełnej puli od jedenastu kolejek, jest pogrążona w kryzysie, posada Zbigniewa Smółki wisi na włosku.
Ale sami dobrze wiecie, że w polskiej lidze jak coś wygląda zbyt logicznie, to na boisku często wychodzi na odwrót, więc żadne rozstrzygnięcie nas dziś nie zaskoczy…
PM
Fot. newspix.pl