Reklama

600 baniek w walizce, spławiony Kazimierz Górski i inne austriackie przygody

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

21 marca 2019, 10:22 • 23 min czytania 0 komentarzy

Przed dzisiejszym spotkaniem Polski z Austrią wiele się oczywiście mówi o austriackim etapie kariery zawodniczej obecnego selekcjonera biało-czerwonych. Ale polskie akcenty w tej nieco mniej prestiżowej Bundeslidze to nie tylko Jerzy Brzęczek, Radosław Gilewicz czy Krzysztof Ratajczyk. Czyli zawodnicy, którzy w ojczyźnie Hansa Krankla zagościli na długie lata i wyrobili sobie tam status super-gwiazdy. Warto przypomnieć również kilka innych postaci, które – ze zmiennym szczęściem zresztą – pograły sobie w lidze naszego najgroźniejszego eliminacyjnego przeciwnika.

600 baniek w walizce, spławiony Kazimierz Górski i inne austriackie przygody

W tej chwili w austriackiej Bundeslidze nie występuje ani jeden Polak. A jeszcze w latach dziewięćdziesiątych i na początku XXI wieku dysponowaliśmy tam całkiem sporą kolonią, choć może nie aż tak pokaźną jak dziś we Włoszech. Niemniej – jeżeli zerknąć wstecz, to choćby w sezonie 2005/06 aż dziewięć polskich nazwisk figuruje w rubryce „Gastarbeiter”. I nie jest tu mowa o byle jakich piłkarzach, ale byłych bądź wtedy wciąż aktualnych reprezentantach kraju. Więcej swoich przedstawicieli w lidze mieli we wspomnianym sezonie jedynie Czesi i Chorwaci. Działacze austriackich klubów chętnie sięgali po piłkarzy znad Wisły, agenci piłkarscy mieli poprzecierane szlaki.

Tymczasem dziś w lidze austriackiej znajdziemy dalej mnóstwo zawodników z Chorwacji – to lider rankingu obcokrajowców. Jest też piłkarz z Republiki Środkowoafrykańskiej, przybysz ze Stanów Zjednoczonych, ze Sierra Leone, a nawet prawdziwek z Korei Północnej. Polaków i – co ciekawe, także Czechów – brak. Nawet ostatnio, jak byłem w Austrii, a często tam bywam, pytałem się, czemu nie biorą polskich piłkarzy – tłumaczył sytuację Radosław Gilewicz w rozmowie z Onetem. – I opinia jest taka, że nasi piłkarze są drodzy. Za te pieniądze, które w Austrii dzisiaj płacą, już nie dostaną polskich zawodników. Fakty są takie, że pieniądze w austriackiej Bundeslidze już nie są bardzo duże, poza Red Bullem Salzburg.

Zerknijmy zatem w przeszłość.

Wczoraj moc anegdot o swoim pobycie w Rapidzie Wiedeń opowiedział Marcin Adamski w ROZMOWIE z Przemkiem Michalakiem. Dzisiaj dzień meczowy, więc porcja historyjek musiała zostać rzecz jasna zwielokrotniona. O swych wiedeńsko-alpejskich przygodach pogadali Tadeusz Pawłowski, Maciej Śliwowski, Jacek Berensztajn i Tomasz Rząsa.

Reklama

Trafiali do Austrii w bardzo różnych okresach i okolicznościach, skierowały ich tam rozmaite koleje losu. Jedni zakotwiczyli na dłużej, inni szybko się zawinęli. Jakie są ich doświadczenia z Austrią?

Polacy wygrają w Austrii? Kurs w ETOTO wynosi 3,15

TRANSFER

Tadeusz Pawłowski (Admira Wacker 1982 – 1984, SC Bregenz 1984 – 1987): – Na kontrakt do Admiry wyjechałem jesienią, tydzień potrenowałem z zespołem i w styczniu podpisaliśmy kontrakt. Była jeszcze opcja francuska i niemiecka, ale wiadomo – w 1982 roku trwał stan wojenny, nie było łatwo otrzymać paszport. Pierwotnie miałem iść do Lens, lecz się spóźniłem i musiałem w tym kierunku, który pozostawał otwarty. Padło na Austrię. I w sumie mi się tam spodobało – warunki do gry były bardzo dobre. Załatwiając ostatnie formalności w Warszawie spotkałem się jeszcze przez przypadek z Kazimierzem Górskim, który przekonywał mnie bym wyjechał do Grecji, ale ja już nie chciałem zmieniać decyzji. Przyjechał ze mną do Warszawy dyrektor sportowy Admiry Wacker, załatwialiśmy zezwolenie Komitetu Kultury Fizycznej. Skoro już sprawa tak daleko zabrnęła, to nie chciałem dodatkowo kombinować i postawiłem ostatecznie na kierunek austriacki. Oni mnie na pewno chcieli, więc tam wylądowałem.

Maciej Śliwowski (Rapid Wiedeń 1993-1996, Tirol Innsbruck 1996–1997, Admira Wacker 1997–1998, SV Ried 1998-1999): – Sytuacja była taka, że Legia Warszawa została zawieszona za wygrany 6:0 mecz z Wisłą Kraków. Do tej pory nam niczego w śledztwie prokuratorskim nie udowodniono, a jednak odebrano tytuł mistrza Polski. Byłem bardzo zawiedziony tą sytuacją. Prezesem i głównym sponsorem Legii był wtedy pan Janusz Romanowski. Dochodziły nas różnego rodzaju słuchy, że będzie mu ciężko dalej utrzymać tak mocną personalnie drużynę. Mieliśmy wtedy bardzo silną kadrę – pod każdym względem. Wielu reprezentantów Polski. Koszt utrzymania takiego zespołu był ogromny. Tymczasem dla mnie przyszła propozycja z Rapidu.

– Szczerze mówiąc – niespecjalnie do tego Rapidu chciałem odchodzić. Zacząłem się dowiadywać czegokolwiek na temat tego klubu – kto tam w ogóle gra, co to za drużyna, jaki mają status w lidze. Wysłannicy z Austrii obserwowali mnie podczas dwóch meczów – raz strzeliłem bramkę, za drugim razem hat-tricka z Siarką Tarnobrzeg. No i po tym drugim występie usiedliśmy już do rozmów. Byłem w rozterce. Zależało mi na tym, żeby coś jeszcze z tą Legią zdobyć, wygrać, ale z drugiej strony niezwykle mnie rozczarowało, jak zostaliśmy potraktowani. A ja byłem akurat w tamtym okresie w bardzo wysokiej formie strzeleckiej – czego się nie dotknąłem, to wpadło do siatki. Tak to czasem w życiu napastnika jest.

Reklama

WARSZAWA 25.06.2017 AMP FUTBOL CUP MECZ GWIAZD MACIEJ SLIWOWSKI FOT. MARCIN SZYMCZYK/ 400mm.pl

Maciej Śliwowski. fot. newspix.pl

– Porozmawiałem z chłopakami, pogadałem też z trenerem Januszem Wójcikiem. On mi dał wolną rękę. Zdecydowałem się na wyjazd. Początkowo rozmowy miały być raczej niezobowiązujące. Trenerem Rapidu był wtedy Hubert Baumgartner, swego czasu reprezentacyjny bramkarz w Austrii, znana postać w tym kraju. On przyjechał negocjować. A kasę na transfer wykładał prywatny sponsor, Avanti. Branża paliwowa. No i gdy siedliśmy do rozmów po moim hat-tricku, to okazało się, że oni przyjechali po mnie już z gotówką. Cash mieli w walizce, 600 tysięcy dolarów. Na tamte czasy to było sporo kasy. Jeżeli chodzi o kontrakt, to ja już w Legii bardzo dobrze zarabiałem, ale po transferze do Wiednia dostałem jeszcze trzy razy tyle.

– Cały czas pozostawałem na łączach z prezesem Romanowskim. W Legii w razie czego czekał na mnie nowy kontrakt na stole, gdy ja poleciałem do Austrii negocjować szczegółowe warunki umowy. Poleciałem sam, negocjowałem sam. Wyczuwałem, że w Warszawie mają potrzebę, żeby pilnie na mnie zarobić i otrzymać dużą gotówkę, chociaż nikt mnie z klubu na siłę nie wypychał. Byłem jednym z liderów zespołu, ciągnęliśmy ten wózek z Kowalem i Leszkiem Piszem. Ale ja sam się czułem wypalony psychicznie, nie mogłem wyrzucić z głowy tego utraconego mistrzostwa. Jestem z natury trochę przekorny i jak daję z siebie wszystko to nie znoszę, gdy ktoś mną pomiata. Warunki w Rapidzie mi odpowiadały, zatem finalnie zdecydowałem się na wyjazd. Podczas dopinania formalności poruszałem się prywatnym samolotem załatwionym przez Rapid. News dostał się do gazet. A potem się dowiedziałem, że trener Wójcik też szykował się już do odejścia.

Jacek Berensztajn (SV Ried 1997–1998): – Okoliczności moich przenosin do Austrii były takie, że działacze SV Ried pilnie poszukiwali środkowego pomocnika. Mieli kontakty w Zagłębiu Lubin, z którym zagrali w Pucharze Intertoto. No i tymi kanałami dowiedzieli się, że jest taki zawodnik jak ja, który się trochę w tej ówczesnej I lidze wyróżniał. Ja też szukałem nowego pomysłu na swoją karierę w związku ze spadkiem GKS-u Bełchatów. Dostałem bardzo konkretną propozycję. Oferty były zresztą różne – liga belgijska i kilka innych, ale nie topowych lig. Raczej takich, z których można się gdzieś wyżej wypromować. Podjąłem decyzję, że Austria będzie najlepszym kierunkiem. Paru Polaków tam grało. Maciej Śliwowski, Kazio Węgrzyn. To było dodatkowym czynnikiem, który mnie przekonał, żeby spróbować tam swoich sił. Miałem tylko 23 lata. Chciałem być w kontakcie z rodakami, żeby te przenosiny do innej ligi przebiegły dla mnie troszkę łatwiej.

– W Polsce nie grałem w klubie czołowym, to był jednak tylko Bełchatów. Tam nie płaciło się najwięcej, nie zarabiałem tego co piłkarze w Wiśle, Widzewie czy Legii. Więc zarobki w Ried były oczywiście dużo wyższe, ale to nie był dla mnie najważniejszy argument za zmianą otoczenia. Marzyłem, żeby spróbować swoich sił w innej lidze, sprawdzić się na Zachodzie. Chociaż ostatecznie wyszło jak wyszło.

Tomasz Rząsa (SV Ried 2006 – 2008): – Skończyłem swoją przygodę z ADO Den Haag mając 33 lata. Wydawało mi się, że czas już kończyć z grą w piłkę. Czułem się dobrze, ale rodzinnie tak mi się sytuacja układała, że była już odpowiednia pora, by wrócić do Polski. Osiąść w kraju po dwunastu latach gry za jego granicami. Syn miał pójść do pierwszej klasy podstawówki, córka do przedszkola. No i tak też się stało, ale gdy rozpoczynał się już kolejny sezon, skontaktował się ze mną znajomy manager. Twierdził, że w niewielkim austriackim miasteczku koniecznie kogoś potrzebują na lewą obronę. Znają mnie i chcą, żebym im przez jeden sezon pomógł w ligowej walce. Szczerze mówiąc – ja już podjąłem decyzję o zawieszeniu butów na kołku i nie za bardzo chciałem się zgodzić. Ale ostatecznie oferta okazała się na tyle korzystna, że postanowiłem jednak podpisać krótki kontrakt.

– Miałem pograć jeden sezon, lecz tak się złożyło, że osiągnęliśmy wybitnie dobry wynik w lidze, bo takim było dla tak małego klubu jak Ried wicemistrzostwo Austrii. Działacze mieli świadomość, że po tak niespodziewanym sukcesie kolejny sezon może się okazać niezwykle trudny i skończyć się tragicznie, więc starali się za wszelką cenę utrzymać zespół. I namówili mnie jeszcze na rok gry. Tak to wyszło, że dwa lata przed tą sportową emeryturą spędziłem w Austrii. Fizycznie czułem się bardzo dobrze, z przygotowaniem nie miałem problemów. To było zresztą nie tak długo po wygranych przez nas eliminacjach do mistrzostw świata w Niemczech. Trener Janas nie zabrał mnie na turniej, ale przez całe eliminacje jeszcze grałem w kadrze.

– Dałem nawet, o ile dobrze pamiętam, jakiś wywiad, że jeżeli mam gdzieś się pożegnać z boiskiem, to w klubie, który jest mi bliski, czyli w Cracovii. Tam osiedliśmy z małżonką, mieliśmy dom. Ale ze strony Pasów nie było zainteresowania. Dwa miesiące spędziłem bez piłki, kopiąc tylko amatorsko z kolegami, jednak wymagania ligi austriackiej były zdecydowanie mniejsze niż w Holandii, więc – jak już wspominałem – nie było problemu, by z marszu wrócić na boisko.

LIGA I KLUB

Tadeusz Pawłowski: – Przeskok między polską ligą a Admirą był bardzo duży. Przede wszystkim – życiowy. Wyjeżdżałem, kiedy w Polsce były puste półki, benzyna na kartki, ogromne kolejki. Wszystko trzeba było zdobywać dzięki handlowi wymiennemu. W Austrii natomiast towarów było wtedy pełno, zaś sam obiekt Admiry znajdował się wewnątrz ogromnego kompleksu sportowego. Boisko główne z krytą trybuną, dookoła siedem boisk piłkarskich. Jedno ze sztuczną trawą, choć to był przecież początek lat osiemdziesiątych. Korty tenisowe, potężna hala sportowa, pływalnia. Grała tam też świetna drużyna szczypiornistek, to były seryjne zwyciężczynie Ligi Mistrzów w piłce ręcznej – Hypo Niederösterreich. To musiało robić wrażenie.

– Kiedy ja trafiłem do Admiry, to była jeszcze znacząca siła w austriackim futbolu, choć ogólny poziom ligi nie był wówczas specjalnie wysoki. Istniały tylko dwie liczące się siły w tamtejszej piłce – Rapid i Austria Wiedeń. Tam były pokaźne budżety, a co za tym idzie – występowali w tych klubach naprawdę klasowi zawodnicy. Tacy jak Hans Krankl, Herbert Prohaska, Antonin Panenka. Ale to były wybitne  jednostki – generalnie futbol w austriackiej Bundeslidze nie stał na takim poziomie, na jakim stoi choćby dzisiaj. Wiele rzeczy wtedy raczkowało.

WROCLAW 06.10.2018 MECZ 11. KOLEJKA LOTTO EKSTRAKLASA SEZON 2018/19: SLASK WROCLAW - LEGIA WARSZAWA --- POLISH FOOTBALL TOP LEAGUE MATCH: SLASK WROCLAW - LEGIA WARSAW TADEUSZ PAWLOWSKI FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

Tadeusz Pawłowski. fot. FotoPyk

– Nie był to poziom choćby zbliżony do polskiej ligi. Kiedy ja wyjeżdżałem z Polski, można było oczywiście opuścić kraj w wieku trzydziestu lat, ewentualnie mając lat 29 i występy w narodowych barwach. Prawo Bosmana też nie funkcjonowało, więc człowiek był przypisany do klubu. Ja miałem to szczęście, że wyjechałem jako zawodowy piłkarz i nie musiałem w Austrii pracować fizycznie. Admira to co prawda klub raczej prowincjonalny, mający swoją siedzibę na obrzeżach Wiednia. Zainteresowanie kibiców nie było duże. Byliśmy drużyną środka tabeli, tłumy na trybunach pojawiały się tylko z okazji derbów.

Maciej Śliwowski: – Organizacyjnie to w ogóle bez porównania z naszym krajem. W Rapidzie były już w 1993 roku cztery trawiaste boiska obok głównego, jedno sztuczne. Baza, sprzęt – wszystko specjalnie dla nas ustawiane, wszystko wyprane, wszystko dopięte na ostatni guzik. My byliśmy tak przygotowywani przed każdym treningiem. Buciki wypastowane, trzy-cztery pary dla każdego. Jedne do biegania, drugie na siłownie, inne do grania. Nie można tego porównywać z polską ligą. Dla mnie to oczywiście nie był zupełny szok, bo kilka lat wcześniej byłem w Bochum, gdzie karierę zakłóciła mi kontuzja. Zrezygnowali ze mnie, gdy złamałem nogę. Sądzili, że już do siebie nie dojdę.

– W austriackiej lidze panował w latach dziewięćdziesiątych przepis, że w klubie może grać tylko trzech obcokrajowców spoza Unii Europejskiej. Nie było łatwo się utrzymać w kadrze. Ja sam na początku trochę żałowałem odejścia z Legii, bo w Rapidzie zaczęły się akurat problemy finansowe. Zostałem poinformowany, że klub de facto zbankrutował. Praktycznie byłem już wolnym zawodnikiem, dogadywałem powrót do Warszawy. Aż tu nagle – Rapid został… przejęty przez Bank Austria. Niewiarygodna sytuacja z polskiego punktu widzenia. Bank wszedł z jeszcze większymi pieniędzmi niż poprzedni sponsor, zatem klub wyszedł z tego zamieszania bogatszy i mocniejszy.

ryfxmbM-835x420

Poniedziałkowy sparing Leszka Milewskiego z Maciejem Śliwowskim.

– Początkowo byłem trochę załamany jak spojrzałem na moich partnerów w Rapidzie. Mówię: „Jezus Maria, oni nic nie potrafią”. Przezywałem ich: „narciarze”. Grali siermiężną, twardą piłkę. Ich technika użytkowa nie była na tak wysokim poziomie jak u zawodników z polskiej ligi. Ale wszyscy mieli niesamowity charakter do boiskowej walki. Wielkie zaangażowanie w każdy mecz, taka mentalność. Dzisiaj też Austriacy to pokażą. Dzięki temu zagraliśmy wiele fantastycznych meczów, przede wszystkim w europejskich pucharach. Z Feyenoordem, z Dynamem Moskwa, ze Sportingiem. W pewnym momencie osiągnęliśmy taki pułap, że pozamiataliśmy w lidze austriackiej. Choć już wtedy w Salzburgu pojawiał się powoli Red Bull.

– Ktoś może powiedzieć, że to „tylko” austriacka liga. Rzeczywiście – ja też miałem ambicje, żeby wybić się stamtąd gdzieś wyżej. Do Niemiec, do Francji, marzyłem też o grze w Hiszpanii. Zgadzam się, że poziom austriackiej Bundesligi nie dorównywał topowym rozgrywkom europejskim, reprezentacji Austrii też nie była zbyt mocna w latach dziewięćdziesiątych. Ale przecież wtedy w tej lidze grało pół reprezentacji Polski! Roman Szewczyk, Krzysiek Ratajczyk, Kaziu Węgrzyn, Jerzy Brzęczek, Radek Gilewicz, Adam Ledwoń. Mnóstwo tych zawodników!

Jacek Berensztajn: – Przeskok organizacyjny był duży w tamtym okresie. W Bełchatowie mieliśmy oczywiście jakąś bazę treningową, ale liga austriacka była już wtedy postrzegana jako swoisty przedsionek niemieckiej Bundesligi. Otoczka wokół sportu była tam całkiem inna. Zawodnicy mieli stworzone idealne warunki, żeby skupić się wyłącznie na uprawianiu piłki. Działacze klubowi zapewniali wszystko – ubezpieczenia, mieszkania, nawet przygotowanie sprzętu przed meczem. My poruszaliśmy się tylko z małą torebeczką. To były takie małe czynniki, po których się poznawało, że tamtejsza piłka funkcjonuje inaczej niż nasza w Polsce.

Austria niewielkim faworytem meczu z Polską. ETOTO płaci za jej wygraną po kursie 2,55

– Jeżeli w naszej lidze byłem zawodnikiem wyróżniającym się, to już w Austrii lekko się zderzyłem z rzeczywistością. Tamtejsi piłkarze bazowali niemal wyłącznie na przygotowaniu fizycznym. O ile w Polsce grali niekiedy piłkarze ze wschodu czy z Afryki i oni mieli stosunkowo łatwą drogę do wyjściowej jedenastki w swoich klubach, tak w Ried trzeba było dać z siebie 120% na każdym treningu, żeby zapracować na grę w pierwszym składzie. Pierwszeństwo miał zawsze Austriak. Jeśli obcokrajowiec się nie wyróżniał, to nie miał prawa powąchać murawy. Taryfy ulgowej nie było, wyłącznie ciężka praca nad przygotowaniem fizycznym no i umiejętności, które należało co tydzień skutecznie sprzedać na boisku.

Tomasz Rząsa: – Porównując do piłki holenderskiej, futbol w Austrii wydawał mi się zdecydowanie wolniejszy. Samą fizycznością dałem tam sobie radę. Działacze Ried pilnie potrzebowali lewego obrońcy i tak naprawdę od razu byłem w stanie wskoczyć do wyjściowej jedenastki. Akurat na początku mojego pobytu w tym klubie trafiła się też wrześniowa przerwa na mecze reprezentacji, więc mogłem do mojego wieloletniego wytrenowania dołożyć jeszcze dwa tygodnie przygotowań, żeby dodatkowo dojść do siebie. Ale i bez tego nie miałem wielkich problemów. Jeden z pierwszych meczów rozegrałem przeciwko Austrii Wiedeń na ich obiekcie i zremisowaliśmy tam 1:1.

WARSZAWA 04.06.2012 KONFERENCJA PRASOWA REPREZENTACJA POLSKA --- POLAND NATIONAL FOOTBALL TEAM PRESS CONFERENCE IN WARSAW TOMASZ RZASA FOT. PIOTR KUCZA

Tomasz Rząsa. fot. FotoPyk

– Jeżeli chodzi o poziom, nie miałem tak naprawdę porównania z Polską. Grałem tylko w Sokole Pniewy i trzecioligowej Cracovii. Porównując natomiast SV Ried do serbskiego Partizana czy drużyn holenderskich… Cóż, na pewno był to po prostu bardzo mały klub. Ludzie, którzy w nim pracowali – choć nie było ich wielu – dokładali jednak wszelkich starań, żeby nam niczego nigdy nie brakowało. Stadionik idealnie skrojony pod potrzeby miasteczka, niewielkie oczekiwania, dobra baza treningowa. Pod względem finansowym, organizacyjnym, jeżeli chodzi o zaplecze – bardzo dobrze wspominam czas spędzony w Austrii.

– Z racji na doświadczenie związane z grą w reprezentacji Polski i europejskich pucharach stałem się od razu jednym z liderów zespołu. Na boisku i w szatni. Grałem przecież w Champions League – koledzy wiedzieli, że przyszedł stary, doświadczony piłkarz, który w tych średnich ligach europejskich zawsze walczył o najwyższe lokaty. Moje wejście do szatni siłą rzeczy musiało to robić na tych chłopakach jakieś wrażenie, co było dla mnie bardzo fajne. To były już czasy Google’a, gdzie w trzydzieści sekund można się wszystkiego dowiedzieć o nowym koledze. W defensywie mieliśmy też dwóch innych bardzo doświadczonych piłkarzy, zatem ze mną nasza obrona stała się jeszcze stabilniejsza.

– Na nasze mecze zjeżdżali się ludzie z całej okolicy, ale futbol nie istniał tam jako temat w życiu codziennym jeżeli chodzi o jakieś kibicowskie akcenty na mieście, na ulicy. Poza dniem meczowym kibice zdecydowanie mniej interesowali się piłką. Za to podczas spotkań fani nigdy nie zawodzili i mieliśmy pełny stadion. Ale tak naprawdę na co dzień Austriaków przede wszystkim kręcą sporty zimowe. Zjazdy, slalomy. To są te dyscypliny narodowe dla tego kraju. Kiedy zaczynał się sezon zimowy, mieszkańcy Ried ruszali na stoki albo przed telewizory, by obserwować swoich ulubieńców.

SUKCESY (I PORAŻKI)

Tadeusz Pawłowski: – Jeżeli chodzi o moje dokonania w Admirze, to – jak już wspominałem – byliśmy zespołem środka tabeli. Ale pobyt w Austrii dużo mi dał w ramach rozwoju kariery trenerskiej. Dziś uczę się fachu przede wszystkim z książek i czasopism pisanych w języku niemieckim. Niekoniecznie od Austriaków – raczej Niemców i Szwajcarów. Austria dopiero od 2001 roku wprowadza nowoczesny model i filozofię szkolenia, oczywiście pod kontrolą federacji piłkarskiej. Powstały wtedy centralne ligi juniorskie, rozwinęły się akademie. Tak naprawdę dopiero od 2012 roku wchodzą na europejską arenę absolwenci tego nowego systemu szkolenia. Więc profity tej reformy szkolenia widoczne są właściwie dopiero teraz. Największym skarbem każdej akademii jest jakość trenerów, która także uległa znacznej poprawie.

Maciej Śliwowski: – Nasza drużyna z uwagi na udział w finale Pucharu Zdobywców Pucharów w 1996 roku została zapamiętana jako jedna z dwóch najbardziej kultowych w historii klubu. Pierwszy legendarny skład to były jeszcze lata osiemdziesiąte, z Hansem Kranklem i Antoninem Panenką. A drugi to my. Ja akurat w finale z Paris Saint-Germain nie zagrałem, miałem swoje przeboje z kontuzjami, ale generalnie w Austrii wygrałem wszystko. Puchar krajowy, mistrzostwo z Rapidem. Wspaniały czas w mojej karierze. Tytuł mistrzowski był zresztą kulminacyjnym momentem dla tego odrodzonego Rapidu, bo wielu zawodników po tamtym sezonie pozmieniało kluby. Ja też odszedłem.

– Szczególnie mocno wspominam derby z Austrią Wiedeń. To była dla kibiców dosłownie świętość wywołująca gigantyczne emocje. Pisało się o tym meczu naprawdę na długo przez pierwszym gwizdkiem sędziego. Nie graliśmy tych spotkań na stadionach klubowych tylko na Praterze, tak wielkie zainteresowanie wywoływała ta rywalizacja. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi na trybunach, niezwykła atmosfera. Wygraliśmy też w 1995 roku tradycyjny turniej halowy w Wiener Stadhalle. To był pierwszy triumf Rapidu od wielu, wielu lat, a ja zostałem tam królem strzelców.

– Każdy, kto wygrał tytuł mistrzowski w klubie zagranicznym zrozumie o czym mówię. To jest nieco inne uczucie niż zatriumfować w Polsce. Jest się jednak obcokrajowcem, nie zna się dogłębnie kultury, atmosfera świętowania jest trochę inna, wrażenia są inne. Mam tylko niedosyt, że z racji tego, iż grałem właśnie w lidze austriackiej, to Janusz Wójcik nie powoływał mnie już więcej do reprezentacji Polski i rozegrałem w niej w sumie niewiele meczów. Austriacka Bundesliga nie była chyba odpowiednio postrzegana, choć Rapid grał w finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Taki Roman Kosecki był powoływany, chociaż grał w Galatasaray, no to o czym my tu mówimy? Trudno to wszystko porównywać. Niektórzy moi koledzy – mówiąc delikatnie, żeby nie wyjść teraz na chama – zagrali w reprezentacji więcej meczów niż im się należało. A ja zaliczyłem tylko dziewięć i to niezbyt ważnych.

Jacek Berensztajn: – Naszym celem w sezonie 1997/98 było utrzymanie, ale udało nam się oprócz tego wygrać Puchar Austrii. To była spora sensacja, bo mogliśmy wziąć potem udział w Pucharze Zdobywców Pucharów. W Polsce dwukrotnie grałem w finale krajowego pucharu, ale ani razu nie udało mu się go zdobyć – raz przegraliśmy z Ruchem Chorzów, raz z Amicą Wronki. Niestety – nie do końca się czuję wielkim „zdobywcą”, bo przed samym finałem Pucharu Austrii złapałem kontuzję i już w tym ostatecznym starciu wystąpić nie mogłem. Mały niedosyt.

– Po tym pierwszym sezonie trener zmienił koncepcję, przeszedł z gry trójką środkowych pomocników na dwójkę. Potrzebował zawodników typowo do pracy w defensywie i dla mnie zabrakło już w tym wszystkim miejsca. Wiadomo – człowiek był młody, chciał grać. Ja czułem, że zasługiwałem na występy od początku, bardzo korzystnie się prezentowałem w przedsezonowych sparingach. Ale wchodziłem tylko na zmiany i wszystko się we mnie zaczęło w środku gotować. Oczekiwania miałem większe, wyniki zespołu za tymi zmianami w składzie też nie poszły. Podjąłem wtedy decyzję, że czas wracać do Bełchatowa.

Tomasz Rząsa: – Po przyjściu do Ried absolutnie nie podejrzewałem, że stworzymy zespół, który na koniec sezonu skończy w tabeli tylko za Salzburgiem. Ten finansowo był już wówczas poza zasięgiem konkurencji. Każdy klub ma określony potencjał, można go oceniać na podstawie kadry, budżetu i tak dalej. SV Ried miał ten potencjał niewielki, choć specyfiką tego klubu była duża liczba prywatnych sponsorów z regionu. Oni wspomagali swój zespół – gdy trzeba było zapewnić coś ekstra, potrafili się w tym celu zjednoczyć. Tamte okolice są bogate, jak to w Austrii, nie brakowało więc zamożnych pasjonatów futbolu. Głównie dzięki nim udało się zebrać paru ciekawych, doświadczonych piłkarzy i wyszedł z tego duży sukces. Choć wiadomo było od razu, że jednorazowy. Na regularne występy w europejskich pucharach SV Ried już potencjału nie ma.

ŻYCIE W AUSTRII

Tadeusz Pawłowski: – Kiedy opuszczałem z żoną Polskę, mieliśmy jeszcze małe dzieci. Nasz starszy syn był w drugiej klasie szkoły podstawowej, młodszy chodził jeszcze do przedszkola. Wyjeżdżając do Austrii dzieci zaczęły tam pobierać edukację, zaczęły się rozwijać wśród austriackich rówieśników. Przesiąkały tą mentalnością, chłopcy coraz częściej między sobą rozmawiali po niemiecku. Choć w naszym domu zawsze mówiło się po polsku i oglądało polską telewizję, polskie mecze. Gdy moja kariera dobiegła już definitywnie do końca w Bregencji – chciałem wracać do Polski. I okazało się, że jestem jedynym w rodzinie, który ma na to ochotę. Zostałem przegłosowany, dlatego nasz pobyt w Austrii się przedłużył. I dziś mieszkamy trochę tu, a trochę tam.

Remis w Austrii? Kurs w ETOTO na taki scenariusz to 3,35

– Ja poznałem różne strony Austrii. Początkowo mieszkałem w Wiedniu – tam ludzie lubują się w luźnym trybie życia. Co jest najważniejsze? Śniadanie i kawa w kawiarni, obojętnie co masz danego dnia do zrobienia. Tam najistotniejsze jest dla ludzi czerpanie z życia garściami, dobra zabawa. Potem wyjechałem do innego landu – Vorarlbergu, no i grałem w Bregencji. Tam ludzie są z kolei niezwykle przyjaźni – przechodzień nigdy cię nie ominie bez pozdrowienia czy uśmiechu, ewentualnie błogosławieństwa. Ale to jest też land ludzi niezwykle pokornych i pracowitych, z których Wiedeń wręcz trochę sobie kpi. Tam jest dużo ludzi z zamiłowaniem do spokojnego życia. Niby ten sam kraj, ale zupełnie inne światy. Nawet język – a w zasadzie akcent – diametralnie się różni.

1200px-Bregenz_pano_1

Bregencja. fot. Wikipedia

– Z pogardliwym podejściem do mojego pochodzenia raczej się w Austrii nie spotykałem. Tam – z racji na przeszłość związaną z Cesarstwem Habsburgów – są duże tradycje, jeżeli chodzi o wielokulturowość. Ja sam z biegiem lat radziłem sobie na emigracji coraz lepiej i zapracowałem sobie na szacunek miejscowych. Początkowo nie znałem ani słowa po niemiecku, pierwsze cztery lata to była nauka… Nawet nie powiem, że innej kultury – w sumie ta jest dość podobna, większość mieszkańców Austrii to katolicy. Ale każdą wolną chwilę starałem się spędzać w Polsce, więc ta nauka innego życia w Austrii szła dość topornie. Teraz jestem szanowany, co wyrobiłem sobie pracą i postawą.

Maciej Śliwowski: – Wiedeń to najpiękniejsze miasto na świecie, pewnie również jedno z najbogatszych. Położone w cudownym, lekko górzystym terenie. Kapitalnie tam się mieszka – samochód był mi praktycznie zbędny, tak doskonała jest komunikacja miejska. To na mnie oczywiście zrobiło wielkie wrażenie. No i wiedeńscy kibice – tacy jak na Legii, nawet barwy klubowe dość podobne. Fanatycy. Żeby zasłużyć sobie u nich na szacunek to trzeba się postarać, ja jestem wymieniony w takiej ich galerii sław. Karnet na mecz mam dożywotni, często jestem przez klub zapraszany na różne okolicznościowe imprezy. Fantastyczni ludzie. Zdarzało się co prawda usłyszeć jakieś komentarze o „polaczkach”, ale to był margines. Rapid w Austrii ma kibiców wszędzie. Można pojechać do dowolnego miejsca w kraju i zawsze znajdzie się ktoś, kto docenia legendę tego klubu. Oczywiście Austria Wiedeń też ma taki status, ale to jest jednak klub biznesmenów. Rapid to z kolei klub robotniczy.

– Języka nauczyłem się bardzo szybko. Stworzyliśmy w zespole ogromną, zintegrowaną grupę. Spotykaliśmy się z rodzinami, z dziećmi. Byłem zachwycony tym, jak Austriacy potrafią się wspólnie bawić, jak potrafią się ze sobą związać i spędzać razem czas. Jeżeli są na boisku wyniki, to wokół drużyny robi się natychmiast doskonała atmosfera. I gdziekolwiek się człowiek nie pojawi, pojawiają się też i fani. Autografy, wypowiedzi do mediów. Cudowna sprawa, każdemu piłkarzowi życzę takiej przyjemnej popularności. Może to i butnie zabrzmi, ale grając w Rapidzie można się było poczuć nadczłowiekiem.

Maciej Sliwowski 2-1140x406

Maciej Śliwowski. fot. skrapid.at

– Po latach tak naprawdę czułem się już jak Austriak. Wielokrotnie proponowano mi przyjęcie obywatelstwa, ale nigdy nie wyraziłem na to swojej zgody. Wtedy przepisy były takie, że musiałbym się jednocześnie zrzec polskiego obywatelstwa, na co oczywiście nie mogłem przystać. Bardzo chciałem tam grać i ostatecznie załatwiłem sobie odpowiedni dokument, co było dla mnie bardzo ważne. Bo oni ciągle mnie nagabywali o to obywatelstwo, żebym nie figurował już jako zawodnik o statusie obcokrajowca. Zawsze im tłumaczyłem: „Cieszcie się, że Sobieski do was przyjechał, bo inaczej byście się dzisiaj modlili do Allaha”.

– Nie ma lepszego miejsca do życia niż Wiedeń – miałem duży dylemat, czy nie zostać tam na stałe. Głęboko się zastanawiałem, była propozycja pracy, miałem tam dom. Jednak zadecydował sentyment. Dzieci świetnie się sprawowały w szkole, dzisiaj korzystają z tego wykształcenia… Powiem tak – jeżeli komuś się marzy życie na zachodzie i ma kasę, niech emigruje do Austrii.

Jacek Berensztajn: – Ried to nawet mniejsza miejscowość niż Bełchatów, porównałbym drużynę SV raczej z Odrą Wodzisław. Na nasze mecze przyjeżdżali ludzie z regionu, żeby obejrzeć piłkę na poziomie Bundesligi. Co mi bardzo utkwiło w pamięci – na meczach było koło czterech, może pięciu tysięcy ludzi i nawet po spotkaniach przegranych tysiące fanów zostawało na pomeczowej biesiadzie. Czuło się tę niesamowitą atmosferę, ludzie naprawdę żyli tymi meczami. Chcieli zostać, porozmawiać, wypić piwo, obejrzeć na telebimie relację z innych spotkań Bundesligi. Fajna, bardzo rodzinna atmosfera. To się naprawdę różniło od naszej piłki.

LOWICZ 28.12.2016 TURNIEJ CHARYTATYWNY GWIAZDY NA GWIAZDKE JACEK BERENSZTAJN FOT. MARCIN SZYMCZYK/ 400mm.pl

Jacek Berensztajn. fot. newspix.pl

Nie czułem się w Austrii najgorzej, ale to jednak obczyzna. Każdy ma swoje spostrzeżenia na ten temat. Na pewno spędziłem w Ried bardzo sympatyczny czas, w regionie mieszka też wielu Polaków. Może gdybym tak szybko nie wrócił do Polski, ale podjął ryzyko i poszukał sobie kolejnego klubu w Austrii to rozważyłbym ułożenie sobie życia w tym kraju. Ale grałem tam tak krótko, że nie było nawet czasu się nad tym zastanowić.

Tomasz Rząsa: – Austria to przepiękny kraj. Ja miałem już przetarcie w tym klimacie, bo kilka lat na początku swojej kariery spędziłem w Szwajcarii. Potem jednak na długo opuściłem te wieczne pagórki, gdzie albo jedzie się autem pod górę, albo z górki. I trafiłem na płaskie, holenderskie tereny, czy wręcz wgłąb holenderskich depresji. Wracając jednak do Austrii – to świetne miejsce do życia, bardzo spokojny kraj. Jednak ja, odkąd wyjechałem z Polski, miałem świadomość, że chcę do niej kiedyś wrócić. Taką decyzję podjąłem od początku z rodziną.

– Gdybym miał wskazać różnice między Austriakami i Holendrami, powiedziałbym że ci pierwsi są lepiej poukładani i przy pierwszym obyciu jednak dużo bardziej zdystansowani. Potem to się oczywiście zaciera, ale w pierwszym kontakcie Holendrzy są zdecydowanie bardziej otwartymi ludźmi. Są gościnni, chętni do nawiązania kontaktu, do pomocy, interakcji. Austriacy są w tym względzie stonowani, raczej zamykają się w swoim otoczeniu. A jeżeli chodzi o kuchnię – najlepiej jadłem w Serbii. Zdecydowanie. Tam to dopiero mięsko było przygotowywane! Serbowie potrafią się bawić jedzeniem. Naszym, swojskim, słowiańskim jedzeniem.

luftbild-ried-content

Ried im Innkreis. fot. Wikipedia

– Kiedy trafiłem do Austrii to było już wiadomo, że odbędą się tam w 2008 roku mistrzostwa Europy. Sytuacja taka sama jak w Polsce z okazji Euro 2012 – modernizacje stadionów, powstawały piękne bazy. Potencjał finansowy był w tym kraju duży, zatem Austriacy sobie pięknie z tym poradzili. Ilościowo nie powstało może wiele nowych obiektów, ostatecznie turniej był podzielony ze Szwajcarią, ale dało się odczuć narastające napięcie przed mistrzostwami i klimat wokół futbolu. Oczywiście Austriacy notorycznie psioczyli na swoją kadrę i nadawali na swoich zawodników z przekonaniem, że nic im się na turnieju nie uda. Jak to w kraju alpejskim.

zebrał Michał Kołkowski

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Weszło

Komentarze

0 komentarzy

Loading...