Wczoraj emocjonowaliśmy się fantastycznym – choć przegranym po złotym secie – meczem Trefla Gdańsk z Zenitem Kazań. Dziś oglądaliśmy na boisku inną konfrontację polsko-rosyjską. W Sankt Petersburgu tamtejszy Zenit podejmował Skrę Bełchatów. Od ekipy żółto-czarnych oczekiwaliśmy jednego: wygranej. I, choć nie bez niepotrzebnych nerwów, dostaliśmy, co chcieliśmy.
Bełchatowianie byli faworytem. O dziwo, bo jeszcze kilka tygodni wcześniej nie pomyślelibyśmy, że to możliwe. Skra słabo grała wówczas w lidze, a z grupy Ligi Mistrzów wyszła na drugim miejscu, mimo że miała ją spokojnie wygrać. Męczyły ją urazy kluczowych zawodników, męczyli też rywale, którzy bełchatowian już się nie boją, bo wiedzą, że nie mają powodu. W lutym wszystko jednak „zaskoczyło”, Skra wygrała sześć spotkań ligowych z rzędu i pokonała Zenita we własnej hali 3:1. Do awansu potrzebowała dziś więc zaledwie dwóch setów.
Sęk w tym, że tylu nie wygrała, bo – bądźmy szczerzy – nie zachwycała. Nawet w drugiej partii tego spotkania, w której okazała się lepsza od gospodarzy. Owszem, zdarzały się świetne akcje, w defensywie momentami działy się cuda, ale z przodu czy na zagrywce sporo bełchatowianom brakowało choćby do poziomu wczorajszego Trefla. Jeśli mamy kogoś wyróżnić, to świetnie spisywał się Kuba Kochanowski – choć i on nie ustrzegł się błędów – do którego Grzesiek Łomacz zagrywał dziś mniej więcej z taką częstotliwością, z jaką w naszej piłkarskiej Ekstraklasie zdarza się niecelne podanie. Czyli niemalże bez przerwy.
Ekipę gospodarzy za ręce, nogi, uszy i głowę ciągnął za to Georg Grozer. Były zawodnik Resovii najwidoczniej wciąż – mimo że od jego gry w Rzeszowie minęło prawie siedem lat – czuł się zobowiązany do zaprezentowania jak najlepszej postawy w meczu ze Skrą, bo dziś był po prostu fantastyczny. To on decydował o losach pierwszego seta, gdy najpierw świetnie zaatakował, a po chwili dołożył punkt z serwisu. To on przez całą trzecią i czwartą partię wykorzystywał nawet najtrudniejsze piłki. Pod koniec wyglądał już jak wrak człowieka i wydawało się, że zaraz padnie na parkiet, po czym… znów skutecznie atakował. Z każdym kolejnym punktem zdobytym przez Niemca przecieraliśmy oczy ze zdumienia. I wiemy, że chętnie znów zobaczylibyśmy go na polskich parkietach. Szczególnie, że wtedy męczyłby rywali, a nie nasze ekipy.
Jasne, ekipa Zenita ma o wiele więcej znanych nazwisk w swych szeregach. Wystarczy tu wspomnieć Oreola Camejo czy Aleksandra Wołkowa, którzy do zwycięstwa Rosjan też sporo od siebie dołożyli. Zenit wygrał więc spotkanie, ale… tak jak wczoraj Trefl. Czyli mecz, wyrównując jednak stan rywalizacji. A to oznaczało, że do rozegrania pozostał obu ekipom złoty set, na dystansie do 15 punktów. I tam Skra zagrała tak, jakby całe spotkanie czekała na tę krótką rozgrywkę. Jakby chciała pomścić wczorajszą porażkę Trefla. I jakby jej zawodnicy stwierdzili, że w sumie to warto dostarczyć kibicom nieco emocji. Przyznamy, fajnie było obejrzeć polską ekipę, która w ten sposób pokonuje rywala, nawet jeśli wcześniej mecz toczył się bez większej historii.
Przed Skrą teraz półfinał, piąty taki w historii. Pierwszy raz jednak – bo i po raz pierwszy Liga Mistrzów rozgrywa się w tej formule – zagrają nie w Final Four a typowym dwumeczu. Jego zwycięzca pojedzie za to na wielki finał do Berlina. Z kim Skra może walczyć o wyjazd do stolicy Niemiec? Dowiemy się jutro wieczorem, gdy zakończy się starcie Lube Civitanova z Dinamem Moskwa. Faworytami są Włosi, którzy grają u siebie, a pierwsze spotkanie wygrali 3:2. Ale po wczorajszym meczu Trefla już wiemy, że niczego w ciemno obstawiać nie możemy. Więc nie wykluczamy, że czeka nas trzeci z rzędu polsko-rosyjski pojedynek.
Zresztą, wobec Skry znów mamy jasno sprecyzowane oczekiwania: nieważne z kim, ważne by powalczyć o finał. I tyle.
Zenit Sankt Petersburg 3:1 Skra Bełchatów (25:22, 21:25, 25:20, 25:20, złoty set – 11:15)
Fot. Newspix