To jego sezon. W męskim biathlonie jest na ten moment absolutnie najlepszy. Już wygrał klasyfikację generalną Pucharu Świata i wciąż ma szansę pobić rekordowe osiągnięcie Martina Fourcade’a w liczbie wygranych startów w ciągu jednej zimy. Przed wami Johannes Boe.
Mały brat
Fani biathlonu nazwisko „Boe” znali od dawna. I to nawet jeszcze zanim Johannes dołączył do grona seniorów i zaczął startować w Pucharze Świata. Sukcesy odnosił już wtedy bowiem jego starszy o pięć lat brat, Tarjei. Innymi słowy: ostatni gość, który wygrał klasyfikację generalną Pucharu Świata przed erą Martina Fourcade’a. Poza tym wielokrotny medalista mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. A dla młodszego brata – dobry wzór do naśladowania.
Tarjei był zresztą powodem, dla którego Johannes w ogóle zaczął uprawiać biathlon. Chociaż obaj wychowali się w rodzinie, która z tą dyscypliną nie miała akurat nic wspólnego. Ich rodzice to rolnicy z zachodniej części Norwegii. Oboje lubili sport, choć głównie jako rozrywkę: ojciec, Klemet, uprawiał narciarstwo alpejskie, a matka, Aslaug Hilde, biegała na nartach, ale karabinu przed braćmi nie chwycił nikt. Sam Tarjei do biathlonu trafił zresztą przypadkowo.
Tak wspominała to matka braci: – Wynajmowałam pokój, w którym miałam swój gabinet fizjoterapeutyczny. Człowiek, do którego należał dom miał syna uprawiającego biathlon, a sam był liderem biathlonowego zespołu. Wiedział, że nasze dzieci biegają na nartach, więc zapytał mnie, czy nie chciałabym przyprowadzić ich na trening, by mogły pożyczyć wyposażenie od niego i spróbować postrzelać. Przyprowadziłam Tarjeia, który miał wtedy 10 lat oraz jego trzynastoletnią siostrę, Martine.
Nie trzeba było niczego więcej, bo Aslaug Hilde twierdzi, że obaj bracia to perfekcjoniści. Jeśli czegoś próbują, to od razu dają z siebie wszystko. Choć i Johannes, i Tarjei przyznają, że trudniej miał ten drugi, bo to on przecierał szlaki. Młodszy mógł czerpać z jego doświadczenia i uczyć się na popełnionych przez niego błędach. Johannes trenować biathlon zaczął zresztą w wieku 13 lat, czyli w momencie, w którym jego starszy brat powoli przedzierał się już do norweskiej kadry.
– Tarjei był wielką gwiazdą i było dla mnie bardzo użyteczne, że mogłem oglądać nie tylko jego występy, ale i zachowanie poza trasą. Uczyłem się od niego jak podchodzić do treningu, radzić sobie z presją mediów i jak czerpać radość z tego wspaniałego sportu. Stale słuchałem, że jestem tylko jego młodszym bratem, ludzie wywierali na mnie sporo presji i nie wierzyli we mnie, więc chciałem im udowodnić, że nie tylko mój brat potrafi wygrywać. W końcu został moim największym rywalem, ale i przyjacielem – wspominał Johannes. W innym wywiadzie dodawał: – Każdy potrzebuje przewodnika, kogoś, na kim można się wzorować. Kiedy Tarjei zaczął zdobywać medale jako junior, a potem senior, to wielką sprawą było dla mnie, że mogę być jego młodszym bratem. […] To on jest z nas największy, nieważne jakie rezultaty odnosimy obaj. Zawsze przecierał mi drogę. Ja zawsze będę małym bratem.
Gdy Johannes miał 17 lat, a Tarjei już całkiem niezłą reputację (był już zwycięzcą Pucharu Świata), starszy z braci mówił, że to ten drugi ma większy talent i sporo osiągnie. Dziś możemy przyznać, że niezły z niego wróżbita. Choć chyba nie było to przesadnie trudne do przewidzenia, skoro na Johannesa uwagę zwracali wtedy też m.in. Emil Hegle Svendsen: „Johannes szybko przyjdzie do kadry. My, starsi, musimy postarać się utrzymać w świetle reflektorów tak długo, jak tylko potrafimy”. A to już słowa Ole Einara Bjoerndalena: „Nie chcę wywierać na nim zbyt wielkiej presji, ale jeśli będzie kontynuować ciężką pracę, to jasne, że może dostać się do kadry. Jest wielkim talentem”.
Sebastian Krystek, redaktor naczelny portalu biathlon.pl pamięta, kiedy w środowisku zaczęło się mówić o Johannesie:
– O tym jak dobry jest Johannes zaczęto tak naprawdę podszeptywać w momencie, gdy pierwsze sukcesy seniorskie zaczął odnosić Tarjei. Pocztą pantoflową zaczynały docierać informacje, że Norwegowie skrywają jeszcze większy talent od biathlonisty, który już wtedy, a był to sezon 2010/11, sięgał po dużą Kryształową Kulę. Rozmawiałem na ten temat swego czasu z byłym trenerem polskich biathlonistek, Tobiasem Torgersenem, który trenował Johannesa, gdy ten rywalizował jeszcze na poziomie krajowych zawodów juniorskich. Opowiadał mi, jak to Boe pudłował zawsze po 3-4 razy więcej od swoich najgroźniejszych rywali, a mimo to z nimi wygrywał.
Norweska sztafeta. Po lewej Johannes, obok niego Tarjei.
– Myślę, że Johannes ma większy talent ode mnie. Nauka przychodzi mu szybciej i łatwiej. Wszyscy mamy talent, ale ja zdecydowanie gorzej strzelałem, niż robi to on. Kiedy miałem 16-17 lat, musiałem sporo trenować, żeby zbudować muskulaturę i nabyć odpowiednią technikę. Włożyłem w to sporo pracy. Johannes nie musiał wykonywać tyle gównianej roboty. Jest w tym wszystkim naturalny – mówił w tamtym czasie Tarjei. A później porównywał jeszcze brata do człowieka, który był idolem Johannesa: – Nie chodzi tu o liczbę godzin spędzonych na ćwiczeniach. Niektórzy się do tego po prostu rodzą. Johannes też, tak jak Emil Hegle Svendsen. Myślę, że są podobni. Urodzili się z idealnymi umiejętnościami do biathlonu.
W końcu doszło do tego, że w rozmowie z dziennikarzami Tarjei żartował, czy nie mają przypadkiem dla niego jakiegoś sposobu na pokonanie młodszego brata. Bo ten zaczął go regularnie wyprzedzać. Gdy już dostał się do kadry, szybko wskoczył na naprawdę wysoki poziom i stał się jedną z podpór norweskiego biathlonu. Jak mówi nam Sebastian Krystek, scenariusz, w którym młodszy brat przebija osiągnięcia starszego, to jednak żadna nowość. Tak było już przed Johannesem, a nawet przed Martinem Fourcade’em, który w tyle zostawił starszego Simona.
– Ole Einar Bjoerndalen też zdobywał wicemistrzostwo olimpijskie w sztafecie wraz ze swoim cztery lata starszym bratem, Dagiem. Biathlon to rodzinny sport, spośród wszystkich zdobywców Kryształowej Kuli w XXI w. tylko Greis nie miał rodzeństwa w jakikolwiek sposób zaangażowanego w tę dyscyplinę.
Nie dziwi więc, że swoje pierwsze sukcesy Johannes odnosił właśnie z bratem.
Na szczyt
No dobra, powinniśmy napisać: pierwsze w seniorskim gronie. Bo tych w juniorskim – z powodu różnicy wieku – nie mogli zdobywać razem. A Johannes trochę ich miał, poczynając od mistrzostw świata juniorów. W 2012 r. wygrał na nich trzy złote medale (w tym złoto w sztafecie, dla Norwegów pierwsze od zamierzchłych czasów), a dwa kolejne dołożył rok później. Jeszcze wcześniej podobnie poczynał sobie na europejskich imprezach, festiwalach młodzieży itp. Generalnie rzecz ujmując przeszedł wzorowo całą ścieżkę rozwoju, jaką w teorii powinien podążać młody sportowiec.
Postępy były na tyle duże, że już w sezonie 2013/14 stał się częścią kadry i pojechał na igrzyska w Soczi. Tam furory nie zrobił, choć zajmował całkiem niezłe lokaty. To zresztą przesadnie dziwić nie może, bo jeszcze pod koniec 2013 r. wygrał dwukrotnie w Annecy, a już po igrzyskach dołożył trzy triumfy w zawodach Pucharu Świata w fińskim Kontiolahti. Innymi słowy: w swoim pierwszym pełnym sezonie PŚ, mając 20 lat na karku, zaliczył pięć zwycięstw i zajął trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej. Powiedzieć, że to wejście smoka, to jak nic nie powiedzieć.
– To było niewiarygodne. Nie wierzyłem w to. Każdy będzie prawdopodobnie pamiętać pierwsze zwycięstwo, ale w mojej głowie zachowają się kolejne. Osiągałem podobne sukcesy w juniorskich kategoriach, jednak wśród seniorów to coś zupełnie innego. Po pierwszym dniu było nieco presji, ale i satysfakcji. Cieszyłem się później resztą sezonu – mówił.
W 2015 r. był już mistrzem świata w sprincie. Na podium towarzyszył mu brat, który zajął trzecie miejsce. Obaj mówili, że wspólne świętowanie to dla nich spełnienie marzeń. Tym bardziej, że Tarjei przed najważniejszymi zawodami chorował i był w słabej formie. Johannes, który stojąc na najwyższym stopniu podium miał oczy pełne łez, potem musiał jeszcze przebrnąć przez setki wiadomości na telefonie i poradzić sobie z dziennikarzami. Ale dał radę.
Po takim sukcesie norweskiej dwójki nawet Martin Fourcade, którego na podium wtedy zabrakło, mówił, że się cieszy ich szczęściem, bo doskonale wie, jak to jest świętować z bratem. Ole Einar Bjoerndalen dodawał z kolei : – To był cudowny dzień dla tej dwójki. Johannes przez cały sezon pokazywał, że jest już wśród najlepszych. Bardzo zaimponował mi też Tarjei, który dostał się na podium.
W kolejnym wyścigu, pościgowym, Johannes przez złe strzelanie (spudłował osiem razy) spadł z 1. na 31. miejsce, ale to już niczego nie zmieniało – był mistrzem świata i nic nie mogło powstrzymać jego radości.
W 2016 r. emocje były jeszcze większe – mistrzostwa odbywały się bowiem w Oslo, na norweskiej ziemi. Zdominował je Martin Fourcade, który trzy razy wygrał biegi indywidualne. Ale Johannes miał swoje powody do zadowolenia. Po pierwsze, wykradł Francuzowi najcenniejszy krążek w biegu masowym („Zdobycie złota w ostatnim dniu mistrzostw, w Holmenkollen, było absolutnie wspaniałym doznaniem. Od tamtego czasu myślę o tym niemal codziennie. Jeśli mam zły dzień na treningu, pozwala mi to wytrzymać”), a po drugie najlepszy był też w sztafecie, w której znalazł się również Tarjei.
– Śniliśmy o tym od lat. Przegraliśmy dwa złota w sztafecie w ostatnich dwóch latach na własne życzenie. Ale w końcu je mamy – mówił starszy z braci. A Johannes dodawał: – Byłem niesamowicie szczęśliwy. To nasz teren, było tu mnóstwo ludzi. Wszędzie spotykałem rodzinę i znajomych.
Tu musimy dodać, że na mistrzostwa faktycznie przyjechała cała rodzina Boe. W Oslo zjawili się i rodzice, i rodzeństwo Tarjeia oraz Johannesa. Sukces świętowali wspólnie, co jak mówili obaj, było dla nich niesamowicie ważne.
W kolejnym sezonie Johannes musiał obejść się smakiem, bo na mistrzostwach zdobywał co najwyżej srebrne krążki. W Pucharze Świata był za to trzeci. Ale już poprzednia zima pokazała, że być może nadchodzi zmiana warty.
Niespełniony dominator
Dwa lata temu Johannes Boe mówił, że nie ma prawa go pokonać w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Pytany, czego może się od niego nauczyć, odpowiadał, że „właściwie wszystkiego, to niesamowity biathlonista”. Kto to? Oczywiście, Martin Fourcade, ale to było dwa lata temu. A już w zeszłym sezonie Norweg do końca walczył z Francuzem o Kryształową Kulę. Ostatecznie przegrał, bo sezon w lepszym stylu zakończył jego rywal. Ale wysłał ważny sygnał – jesteś w moim zasięgu, Martin, pamiętaj o tym. Już w tym sezonie, mając na koncie 12 zwycięstw, twierdził:
– Poprzedni sezon był moim najlepszym. Wiele wygrałem [w tym również złoto i dwa srebra olimpijskie – przyp. red.], myślałem, że to wręcz niemożliwe. Moim życzeniem jest bycie stabilnym, bo on taki był. Chciałem być jak Martin i regularnie stawać na podium. Nie jestem lepszy od siebie w zeszłym roku, jest po prostu mniejsza konkurencja. Gdyby Martin był w normalnej formie, miałbym o sześć zwycięstw mniej, a on o sześć więcej.
Przed tym sezonem wielu ekspertów miało jednak obawy o postawę Johannesa i nie typowało go do końcowego zwycięstwa. Dlaczego? Bo Norweg latem niemal nie trenował. Najpierw męczyły go choroby, później wziął ślub i pojechał na miesiąc miodowy, a po powrocie miał za mało czasu, by to wszystko nadrobić. Nawet ekspert norweskiej telewizji NRK, Ola Lunde, mówił:
– Myślę, że trudno będzie Johannesowi wygrać Puchar Świata w tym sezonie. Nie trenował przez cały lipiec, to sprawia, że będzie miał kłopot, by utrzymać się w formie przez cały sezon. Jestem za to całkowicie pewien, że Johannes wygra sporo zawodów. Ale by być na tyle stabilnym, by rzucić wyzwanie Fourcade’owi? To sprawi mu problem.
Dobrą minę do złej gry robił sam Boe. Choć potem przyznawał, że w maju był bardzo zmęczony i nie nadążał za innymi, a dobrze trenował dopiero w sierpniu, to jeszcze przed startem sezonu twierdził, że wszystko jest w porządku. Bo faktycznie jego forma biegowa w krajowych sprawdzianach była naprawdę dobra, a i na strzelnicy radził sobie świetnie. Miał jednak spore zaległości i wiedział o tym, więc by je nadrobić… niemal nie obchodził Bożego Narodzenia. W każdy dzień przerwy świątecznej, gdy inni odpoczywali, on wybierał się na trening. Opłaciło się. Chociaż i tak trudno jednak uwierzyć, że zawodnik, który latem trenował tak niewiele, tak bardzo zdominował rywalizację w Pucharze Świata. Chociaż z drugiej strony… może to właśnie dlatego?
Sebastian Krystek: – Nie pierwszy raz okazuje się, że przy tego typu wybitnych jednostkach takie przerwy mają niewielkie znaczenie, a często wręcz pomagają, bo dają chwilę oddechu i pozwalają dłużej zachować mityczną świeżość. Że wspomnę choćby przykład Fourcade’a z sezonu 2014/15, przed którym opuścił dwa miesiące treningów ze względu na mononukleozę i nie przeszkodziło mu to w odnoszeniu kolejnych seryjnych zwycięstw. Podobnie rzecz się ma z wiecznie kontuzjowaną latem Laurą Dahlmeier.
No i faktycznie, wygląda na to, że w przypadku Norwega też tak było, bo sezon zaczął piorunująco. W pierwszych szesnastu startach aż dwanaście razy wygrywał, dwa razy był drugi, a tylko dwa razy wypadł poza podium – na czwarte i dziewiąte miejsce. Dopiero później jego forma uległa lekkiemu pogorszeniu. I to w najbardziej niefortunnym momencie, bo tuż przed mistrzostwami świata. Jeśli zastanawialiście się, skąd ten „niespełniony” przed „dominatorem” w śródtytule, to właśnie przez tę imprezę.
Bo w Pucharze Świata wygrał w tym sezonie tak naprawdę wszystko, co było do wygrania, ale na mistrzostwach zdobył tylko cztery złota. „Tylko”, bo nigdy wcześniej nie było tylu konkurencji (siedem), a zaledwie jeden z tych medali to ten zdobyty w biegu indywidualnym w sprincie. W pościgowym dołożył jeszcze srebro, choć wydawało się, że nic nie jest w stanie odebrać mu zwycięstwa. Przypomniał sobie jednak o starych czasach i kompletnie zawalił ostatnie strzelanie, oddając złoto Dmytro Pidrucznemu z Ukrainy. W biegu indywidualnym Norweg był 9., a w masowym 13.
I tu pojawia się zagwozdka. Bo z jednej strony nikt wcześniej nie zdobył więcej medali (a tyle samo tylko Fourcade w Oslo), a z drugiej wszyscy liczyli, że Norweg zdominuje te mistrzostwa. Jak więc oceniać jego postawę na tej imprezie? Odpowiada Sebastian Krystek:
– To przypadek, w którym porównania do najlepszego sezonu Fourcade’a są jak najbardziej uzasadnione, bo obaj, pomimo że wygrali kilkanaście biegów pucharowych w sezonie, na samych MŚ już tak nie dominowali. Fourcade w Hochfilzen wygrał tylko bieg pościgowy, natomiast Boe w Ostersund potwierdził się tylko w sprincie. Wszyscy oczekiwali od nich zdecydowanie więcej. Boe na tych MŚ wyrównał rekordowe osiągnięcie wszech czasów Fourcade’a z Oslo. To jednak paradoks, że zamiast tego rekordu wszyscy zapamiętają głównie frajerskie porażki w biegu pościgowym i masowym. To musi być frustrujące, ale z drugiej strony może to dobrze. Boe wciąż ma prawo czuć się głodnym zwycięstw.
I dobrze, że ten głód zwycięstw przy nim zostanie. Sprawia on bowiem, że mamy o czym pisać. Bo gdy schodzi z trasy Johannes Boe to po prostu straszny…
Nudziarz
Gdyby Norweg nie był tak genialnym sportowcem, zapewne nic by go nie wyróżniało. To gość, który w wolnym czasie właściwie nic nie robi… Gdy akurat nie trenuje, najchętniej leżałby na kanapie. Zdarzało mu się mówić, że typowy dzień biathlonisty to dwie godziny spędzone na stadionie, strzelnicy bądź siłowni, dwie kolejne w jadalni i dwadzieścia przeznaczone na sen. To nie typ Laury Dalhmeier czy – choć tu akurat zmieniamy sport – Marcela Hirschera, którzy w wolnym czasie lubią sobie pochodzić po różnych skałkach i pobawić we wspinaczkę.
– Często słyszymy pytanie: jakie hobby macie? Ale to jest problem, bo tak naprawdę nie mamy żadnych konkretnych. Musimy coś wymyślić. Ja sam chciałbym podróżować, gdy skończę karierę. Może też polować i wędkować, będąc na świeżym powietrzu. Ale na razie obaj skupiamy się na biathlonie, więc brak u nas hobby. Może dlatego odnosimy sukcesy, że nie marnujemy energii w złym miejscu – mówił Tarjei.
Johannes został za to zapytany czy jest leniem. Odpowiedź była twierdząca. Choć trudno to sobie wyobrazić, gdy mowa o kimś, kto odnosi tyle sukcesów. – Jestem niemal za dobry w relaksowaniu się. Trudno mi czasem pójść na trening. Kiedy trenuje się biathlon, trzeba pracować ciężko, ale relaks też jest bardzo ważny. Możemy przespać się dwie godziny w środku dnia z czystym sumieniem. Myślę, że ludzie w Norwegii mogą nam trochę zazdrościć.
Innym razem Johannes dodawał też, że lubi biathlonowe życie, bo jest w stanie zaplanować sobie wakacje i sam zarządza większością swojego czasu. Jeśli chce się wybrać na weekend do Kopenhagi, to wystarczy, że akurat nie ma zgrupowania czy nie trwa Puchar Świata. W pozostałych miesiącach? Wtedy musi jedynie dobrze zaplanować treningi, dodając większe obciążenia w kilku dniach przed wyjazdem i kilku po. Nic prostszego.
Jeśli już można napisać o czymś, co młodszy z braci Boe lubi, to będą to co najwyżej gry wideo, opcjonalnie zabawa sztuką. Ale konkretów Johannes nie zdradza. Poza tym lubi… sprzątać, bo denerwuje go, gdy coś jest brudne bądź ułożone krzywo. Gdy już wszystko lśni czystością, to i jego sumienie jest czyste. A wtedy może usiąść przed telewizorem albo surfować w sieci. Brzmi jak życie większości z nas. Może z wyjątkiem sprzątania.
Sebastian Krystek: – Takim największym szaleństwem Johannesa była chyba próba łączenia trenowania biathlonu z grą w piłkę nożną. Latem 2015 r., już jako biathlonowy mistrz świata, rozpoczął treningi z trzecioligowym klubem z rodzinnego Stryn. Po pewnym czasie zaproponowano mu podpisanie kontraktu. Debiutu na boisku co prawda nie doczekał, ale brał udział w treningach, a w czasie meczów pełnił rolę rezerwowego.
I to tyle. Serio. Jako ciekawostkę o Johannesie możemy wam jeszcze napisać, że jako jedyny z rodziny używa środkowego nazwiska – Thingnes. Dlaczego? Bo jego dziadek nazywał się właśnie „Johannes Thingnes”, to drugie to też panieńskie nazwisko jego matki. A skoro młodszy z braci dostał tak na imię, to zachował również nazwisko. Poza tym warto wiedzieć, że gość, który na strzelnicy w tym sezonie miał 90 proc. celności, ma dość sporą wadę wzroku. Konkretnie: 3,5 na plusie. Gdy bierze udział w zawodach jest więc kompletnie zależny od soczewek. Ale jak widać – te dają radę.
Ciekawe, czy gdy je zakłada, widzi się na szczycie w kolejnych latach.
Przyszłość
Czy Johannes Boe może stać się takim dominatorem, jakim przez lata był Martin Fourcade? To pytanie stawia dziś sobie niemal każdy fan biathlonu. Bo nie ulega wątpliwości, że w tym sezonie wspiął się na poziom Francuza. Sam Johannes powtarza, że biathlon to sport nieprzewidywalny i po zakończeniu tego, a przed startem kolejnego sezonu, zmienić może się tak naprawdę wszystko. Na czele z pojawieniem się nowych rywali. A to sprawę znacznie by skomplikowało, bo – o czym zresztą mówił sam Norweg – mała konkurencja to warunek konieczny do tego, by ktoś dominował przez tyle lat.
Sebastian Krystek: – „Kiedy myślisz, że nikt lepszy niż Bjoerndalen za twojego życia się już nie objawi, nową definicję słowa dominacja pisze Fourcade. Tymczasem jego rekordy lada chwila może poprawić Johannes Boe” – taki sąd wygłosiłem po dwunastej wygranej Boe w tym sezonie, który w najlepszym możliwym stylu rozprawił się z rywalami w biegu indywidualnym w Canmore. To, czy będzie dominował w kolejnych sezonach, zależy od innych. Wielu ekspertów umniejsza dokonania Fourcade’a i tłumaczy jego tak długie panowanie właśnie tym, że nie miał z kim przegrać. Svendsen już nie był tak dobry, Boe jeszcze nie tak mocny, a Szypulin nigdy nie był na tyle wybitny, by móc z nim rywalizować. To w kontraście do tego, że Bjoerndalenowi przyszło rywalizować z Poiree, Fischerem, Grossem, armią silnych Rosjan czy nawet swoimi rodakami: Hanevoldem czy Andresenem.
Z całą pewnością Boe ma jeszcze spore zapasy. Sam o tym mówi, często powtarza, że może np. strzelać szybciej. Bo o ile celność znacząco sobie poprawił, o tyle z prędkością wciąż ma problemy. Bardzo wierzy też w duet trenerski Siegfried Mazet – Egil Kristiansen. Ten drugi odpowiada za przygotowanie fizyczne, pierwszy za strzelanie. Mazet wcześniej tworzył zresztą potęgę francuskich biegaczy, a trzy lata temu przeszedł do kadry Norwegii. Sebastian Krystek mówi nam, że to ruch dający się porównać do sytuacji, w której Jose Mourinho wygrywa z Realem Madryt ligę, po czym zostaje trenerem Barcelony.
Johannes Boe, po lewej Siegfried Mazet
Nie ulega jednak wątpliwości, że to właśnie w momencie, gdy Johannesem zaopiekowała się ta dwójka, jego forma stała się bardziej stabilna i regularna. Szczególnie wyróżnić należy tu Mazeta, który zdecydowanie okiełznał strzelanie Norwega. Wcześniej to właśnie ono bywało jego piętą Achillesową. Teraz w większości biegów strzela na świetnym poziomie. To dzięki Mazetowi i Kristiansenowi – sam tak twierdzi – jest dziś zwycięzcą Pucharu Świata. Od momentu rozpoczęcia współpracy z nimi, regularnie robił postępy i piął się w górę.
– Ważne by mieć trenera, który w ciebie wierzy. Rozumiem, czego on [Egil Kristiansen] ode mnie chce i kiedy coś mówi, jestem w stanie od razu wprowadzić to w życie. Z innymi trenerami tak nie było, nie byłem w stanie zobaczyć wyników od razu. Ta współpraca jest dla mnie ważna. Z kolei Siegfried powtarza mi, żebym najpierw strzelił po raz pierwszy, a potem zdecydował, czy chcę strzelać wolno czy szybko. Nie chce, bym decydował przed strzelaniem. I to działa.
Wobec tego wszystkiego można założyć, że – jeśli Johannesa nie dopadnie kontuzja, a Martin Fourcade nie powróci do swojej formy z poprzednich sezonów – Norweg pozostanie królem i przyszłej zimy. Chyba że nagle objawi nam się zupełnie nowa gwiazda biathlonu. Ale na to, w tym momencie, się nie zanosi.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot: Newspix.pl