Reklama

Chory Maradona, magiczny Zizou – wspominkowa refleksja po losowaniu LM

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

16 marca 2019, 10:52 • 17 min czytania 0 komentarzy

Manchester City i Tottenham nigdy dotąd nie zmierzyły się ze sobą w europejskich pucharach – dopiero przyjdzie im napisać historię, oby jak najpiękniejszą. Liverpool i Porto również nie mogą uchodzić za zestawienie, które określimy klasykiem Ligi Mistrzów, choć obie ekipy są niezwykle utytułowane. Natomiast starcia Manchesteru United z Barceloną i Juventusu z Ajaksem… No, to co innego. Tu rzeczywiście mamy do czynienia z klasykami. Rywalizacja tych zasłużonych klubów już wielokrotnie elektryzowała sympatyków futbolu na całym świecie. Warto na fali wrażeń związanych z losowaniem par ćwierćfinałowych w Champions League przypomnieć sobie kilka widowisk, jakie wymienione drużyny przed laty zgotowały kibicom w pucharach.

Chory Maradona, magiczny Zizou – wspominkowa refleksja po losowaniu LM

Wszystkich meczów nie będziemy odświeżać, choć pewnie zdecydowana większość na dłuższą wzmiankę zasługuje. Wytypowaliśmy trzy potyczki pucharowe z poprzedniego stulecia, których magia trochę już zbledła, a zdecydowanie zasługują na pamięć.

Zatem – czas ją odświeżyć.

MANCHESTER UNITED kontra FC BARCELONA (11 meczów)

bilans: 3 zwycięstwa Manchesteru – 4 remisy – 4 zwycięstwa Barcelony

W sumie Barca i Manchester potykały się ze sobą jedenastokrotnie, z czego aż trzy razy były to finały europejskich rozgrywek. Mowa oczywiście o dwóch zwycięstwach Dumy Katalonii w Champions League (2009, 2011) i triumfie Czerwonych Diabłów w nieistniejącym już Pucharze Zdobywców Pucharów (1991). Jest zatem co wspominać, choć w ostatnich latach rywalizacja zdecydowanie przygasła. Ekipa z Manchesteru już u schyłku panowania Sir Alexa Fergusona zaczęła pomalutku wykruszać się z grona drużyn zaliczanych do najściślejszego europejskiego topu – sportowo rzecz jasna, nie marketingowo – i tym samym straciła dystans do Barcy, która w tym topie się wygodnie rozgościła.

Reklama

1983/84 (Puchar Zdobywców Pucharów). Manchester United 0:2, 3:0 FC Barcelona

Lata osiemdziesiąte to nie była szczególnie udana dekada dla Czerwonych Diabłów. Co prawda w 1986 roku drużynę objął wspomniany już Ferguson, ale wtedy nikt się jeszcze nie mógł spodziewać, że jego kadencja okaże się aż tak szalenie udana. Szkot przejął zespół z rąk Rona Atkinsona, któremu udało się w latach 1981 – 1986 sięgnąć po dwa Puchary Anglii. Prestiżowe trofea, jasne, ale w lidze twardo rządziły wówczas kluby z Liverpoolu, co zdecydowanie rozczarowywało stałych bywalców kultowego stadionu Old Trafford. I trzymało klub z dala od gry w Pucharze Europy. Pozostawały mniej prestiżowe, choć wciąż istotne rozgrywki.

Sam Atkinson, zwany zwykle Big Ronem, to też był kawał ananasa.

Jego United było zbyt cienkie w uszach by utrzymać w składzie swoje największe gwiazdy, jeżeli zgłaszały się po nie najpotężniejsze kluby Starego Kontynentu, ale samemu szkoleniowcowi nie przeszkadzało to oczywiście w biciu rekordów jeżeli chodzi o pewność siebie, bezczelne odzywki i zdumiewające metody treningowe. Typowy, złotousty angielski manager w stylu – żeby poszukać bardziej współczesnych przykładów – Steve’a Bruce’a czy Harry’ego Redknappa. Trzeba mu jednak oddać, że robotę jako boss robił w United niezłą i – wbrew pozorom – wcale nie pozostawił Fergusonowi totalnie spalonej ziemi, choć rzeczywiście opuścił Manchester w niesławie. Jeszcze w sezonie 1985/86 zaczął rozgrywki od dziesięciu kolejnych zwycięstw, a potem dociągnął serię do piętnastu meczów bez porażki. Ale ligę zakończył na straszliwie rozczarowującej, czwartej lokacie.

Drużyna została zdemolowana przez kontuzje i wpadała w wielki kryzys formy. Szczytem wszystkiego była porażka 0:1 z Chelsea na własnym obiekcie, gdy piłkarze z Old Trafford spieprzyli dwa rzuty karne. – Jeszcze nigdy nie byłem w takim bagnie jako manager piłkarski – powiedział po meczu (TUTAJ kapitalny skrót) Atkinson. Nie udało mu się już wyciągnąć drużyny z zapaści, szatnia stanęła w ogniu wewnętrznych konfliktów i cały team spirit szlag trafił.

Zupełnie inaczej nastrój Atkinsona musiał wyglądać w marcu 1984 roku, gdy Manchester United rozjechał Barcelonę w ćwierćfinale Pucharu Zdobywców Pucharów. Na Camp Nou dwiema bramkami zatriumfowali Katalończycy, ale riposta była sroga. 3:0 dla Czerwonych Diabłów po dwóch golach Bryana Robsona i trafieniu Franka Stapletona. Ten pierwszy został zresztą kilka lat temu wybrany przez kibiców najwybitniejszym zawodnikiem w dziejach klubu, choć tytułów mistrzowskich doczekał się dopiero w erze Premier League, gdy był już wyjątkowo doświadczonym zawodnikiem i nie pełnił zbyt istotnej roli na boisku.

Reklama

Jak to się stało, że Manchester odrobił taką przewagę, choć w Barcelonie grał wówczas sam Diego Maradona? Arthur Albiston, który asystował przy kluczowym trafieniu Stapletona, opowiadał w rozmowie z The Guardian: – Na meczu prawie w ogóle nie było kibiców gości. Właściwie wszystkie miejsca zajęli nasi fani. Zrobili nieprawdopodobny hałas w tamtym spotkaniu. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Ani wcześniej, ani później. Nie wierzyłem, że taki doping może się utrzymać przez dziewięćdziesiąt minut. Ale my od razu wykorzystaliśmy go do zdobycia bramek. Dwa gole Bryana Robsona dodały nam otuchy, której potrzebowaliśmy.

Atmosferę tamtego dnia podkreślali wszyscy uczestnicy widowiska. Sir Bobby Charlton, komentujący mecz dla jednej z rozgłośni, stwierdził, że takiego tumultu na stadionie jeszcze nie słyszał. Zaś Atkinson piał z zachwytu: – O to chodzi w europejskim futbolu! To jeden z najwspanialszych wieczorów w historii tego stadionu. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem na Old Trafford.

Albiston opowiadał jeszcze: – Kiedy trzeba odrobić dwubramkową stratę, zawsze jest ryzyko. Należy grać ofensywnie, zachowując jednocześnie ostrożność i nie pozwalając sobie na żadne straty, bo wtedy zasada goli wyjazdowych zmienia całą sytuację. My mieliśmy szczęście, że zdobyliśmy bramki stosunkowo szybko i to nas ustawiło. Gdy zdobyliśmy trzeciego gola, kibice zaczęli świętować awans. Ale my mieliśmy świadomość, że nawet w takiej sytuacji musimy zachować czujność. Bernd Schuster miał jeden groźny strzał, który mnie ominął i miałem poczucie, że może zepsuć nam cały wieczór. Ale okazało się, że nie było aż tak groźnie.

10668125725_18620d31c2_b

Boski Diego zawiódł na Old Trafford.

ticket

Z lewej strony – bilet na mecz rewanżowy. Z drugiej – proporczyk, jeszcze z pierwszego spotkania.

– Maradona nic specjalnego nie pokazał, chyba nie był w pełni sił. Mówiono nam nawet, że występuje na środkach przeciwbólowych. Jeżeli to miało zagwarantować Barcelonie sukces, to coś nie wyszło. Ledwo się ruszał poza koło środkowe. Może myśleli, że przydarzy mu się chociaż jeden przebłysk geniuszu, który odmieni mecz, ale on po prostu przeszedł obok meczu. Tamtego wieczora byliśmy lepsi, zresztą – w Barcelonie też tak było. Do dziś pamiętam Rona Atkinsona, który namawiał nas do pozytywnego myślenia. To był zawsze bardzo pewny siebie facet. Wmówił nam, że jesteśmy dość mocni, by odrobić straty. I zagraliśmy jeden z lepszych meczów pod jego wodzą.

Rzeczywiście – Atkinson może i mistrzostwa nie zdobył, ale tamten wieczór na Old Trafford to naprawdę przepiękne wspomnienie, którego nikt mu nie odbierze. Później zresztą Anglik dostał nawet robotę w Hiszpanii, ale zderzenie jego charakteru z usposobieniem Jesusa Gila, prezydenta Atletico Madryt, w sposób oczywisty musiało się zakończyć eksplozją. Big Ron wyleciał ze stanowiska po kilku miesiącach. Po latach zasłynął wreszcie jako wzięty ekspert telewizyjny. Zdarzyło mu się między innymi nazwać Marcela Desailly’ego „pierdolonym, spasionym i leniwym czarnuchem”. Wdał się również niegdyś w instygujące rozważania demograficzne: „Nie rozumiem, dlaczego Chińczyków jest tak dużo. Ich kobiety są paskudne”.

Manchester United skończył udział w Pucharze Zdobywców Pucharów na półfinale, pokonany przez późniejszego triumfatora rozgrywek – Juventus.

Screenshot_2019-03-15 Manchester United - Bilans przeciwko FC Barcelona

AFC AJAX kontra JUVENTUS FC (12 meczów)

bilans: 2 zwycięstwa Ajaksu – 2 remisy – 8 zwycięstw Juventusu (dwa po rzutach karnych)

Trzeba powiedzieć, że Ajax nigdy nie miał wiele szczęścia do Starej Damy, choć rywalizacja tych dwóch potęg zaczęła się nader radośnie właśnie dla ekipy z Amsterdamu, bo od zwycięstwa w finale Pucharu Europy (1973). Potem było już tylko trudniej – w Pucharze UEFA 1974/75 Ajax co prawda kolejny raz pokonał Juve, ale odpadł z rozgrywek wskutek niekorzystnego bilansu goli zdobytych na wyjeździe. Doszło nawet wówczas do tego, że klub-efemeryda, FC Amsterdam, zawędrował w europejskich rozgrywkach dalej niż sam Ajax, a do finału Pucharu dotarł jeszcze inny zespół z Holandii – Twente.

Holendrzy już więcej Bianconerich nie pokonali – przegrywając z nimi między innymi ćwierćfinał Pucharu Europy (1978), oraz finał (1996) i półfinał (1997) Champions League. Zwłaszcza ten finał był wielce bolesny – Ajax otarł się wówczas o drugi raz z rzędu zatriumfować w Lidze Mistrzów, a Jorge Valdano powiedział o tamtej drużynie, że „nie tylko jest najlepsza w Europie, ale w ogóle zbliża się do futbolowej utopii”. Włosi jednak zawsze mieli patent, by fantazyjnie grających Joden sprowadzić brutalnie na ziemię.

Gdyby Holendrzy wtedy skuteczniej wykonywali jedenastki, nie mówilibyśmy przez te wszystkie lata o klątwie obrońcy tytułu w Lidze Mistrzów, więc – być może – magia triumfów Realu Madryt pod wodzą Zinedine’a Zidane’a nie byłaby tak wielka. To są właśnie te detale.

Zresztą – do Zizou jeszcze wrócimy.

1972/73 (Puchar Europy). AFC Ajax 1:0 Juventus FC

Trzeci i – jak się okazało – ostatni sezon dominacji Ajaksu na europejskich boiskach zdecydowanie zasługuje na wspomnienie. Tym bardziej, że holenderska drużyna przeszła drogę usłaną cierniami, by sięgnąć po kolejny tytuł. I zgarnąć Puchar Mistrzów na własność, bo taki przywilej przysługuje klubom, które skompletują trzy triumfy w rozgrywkach. O co zaś chodzi z tymi cierniami? W ćwierćfinale – Bayern. W półfinale – Real Madryt. No i finał przeciwko Juventusowi.

Można się nieźle poharatać. Nietrudno wyobrazić sobie łatwiejszy zestaw przeciwników.

Tak naprawdę to starcie z bawarską drużyną było przez niektórych postrzegane jako przedwczesny finał. Nie bez kozery zresztą. Bayern opierał się na gwiazdach reprezentacji Niemiec, fundamentem potęgi Joden byli reprezentanci Holandii. I właśnie te dwie ekipy zmierzyły się ze sobą wkrótce w finale mistrzostw świata z 1974 roku. Ćwierćfinałowy dwumecz był więc niejako przedsmakiem decydujących rozstrzygnięcie na mundialu. Gdzie kadrę Oranje prowadził oczywiście Rinus Michels, utożsamiany niejako automatycznie z filozofią futbolu totalnego. Ten sam szkoleniowiec zbudował również siłę Ajaksu w drugiej połowie lat sześćdziesiątych i na początku kolejnej dekady, choć dwa Pucharu Europy z amsterdamską ekipą zdobył już jego następca. Rumuński szkoleniowiec, Stefan Kovacs.

Nowy manager do pracy swojego zacnego poprzednika miał stosunek pełen szacunku, ale nie nabożny. Nie obawiał się udoskonalenia modelu taktycznego, który w tamtych latach uchodził za najlepszy na świecie. Gdy Michels zmienił Amsterdam na Barcelonę, Rumun z rozkoszą zaczął zaprowadzać w zespole swoje porządki. Jego zdaniem styl pracy poprzednika był zbyt surowy, zbyt skoncentrowany na szczegółach, drobnostkach, niuansach. Kovacs doszedł do wniosku, że w Ajaksie trzeba poluzować taktyczny kaganiec i dopiero wtedy jego największe gwiazdy – Cruyff, Neeskens, Krol, Keizer i tak dalej – rozbłysną pełnią swych możliwości.

Ajax-trainer_Stefan_Kovacs_op_de_schouders_van_supporters_na_de_overwinning,_Bestanddeelnr_925-6340

Kovacs niesiony na rękach.

31396545_090408

Książka autorstwa słynnego trenera.

Szło mu to wszystko z piorunującym efektem, bo jak inaczej określić dwa sezony z rzędu, gdy Ajax nie przegrał ani jednego meczu przed własną publicznością? Z drugiej strony – jego byli podopieczni do dziś mają wątpliwości, czy styl pracy szkoleniowca na dłuższą metę nie okazał się szkodliwy. Velibor Vasović – filar defensywy Ajaksu za czasów jego pierwszych sukcesów, którego umieściliśmy w jedenastce najwybitniejszych obcokrajowców w dziejach tego klubu – nie ma złudzeń: – Kovacs dostał po prostu w spadku doskonałą drużynę. Nie znał się na taktyce, nie miał pojęcia o futbolu totalnym. Kazał chłopakom grać tak, jak grali wcześniej. Dlatego wygrywał.

– Trenerze, co pan sądzi o długości moich włosów? – ponoć zapytał Kovacsa jeden z zawodników podczas treningu, taką przynajmniej anegdotę przywołuje The Guardian. Piłkarzom wydawało się, że mogą sobie teraz pozwolić na więcej niż u Michelsa, więc zaczepili szkoleniowca już na starcie. Chcieli go wyczuć. – Mam to gdzieś. Zatrudniono mnie tu w roli trenera, nie fryzjera – zaperzył się Rumun. Kilka minut później tuż koło jego nóg świsnęła futbolówka. Kovacs jednym, leniwym ruchem nogi ją zgasił, drugim odegrał z powrotem na boisko, gdzie zawodnicy toczyli treningową gierkę.

Zdał egzamin z techniki, ale z temperamentu – nie. Michels prowadził drużynę inaczej. Był twardzielem, surowym zamordystą, domagał się od piłkarzy stuprocentowego poświęcenia. Nocami patrolował korytarze, by mieć pewność, że nikt nie wymyka się z pokoju na melanż. Po nieudanych meczach nie pozwalał zawodnikom na spotkania z żonami. Interesowały go wszystkie aspekty życia podopiecznych, z fryzjerskimi kwestiami włącznie.

– Kovacs to był dobry trener – wspominał Gerrie Muhren, pomocnik tamtego Ajaksu, także na łamach Guardiana. – Ale był dla nas zbyt delikatny. Michels był większym profesjonalistą, wprowadzał twarde reguły. Przez pierwszy okres pracy Kovacsa graliśmy co prawda nawet lepiej niż wcześniej. Bo byliśmy doskonałymi piłkarzami, którzy dostali na boisku wolność, jakiej wcześniej nie znali. Ale kiedy dyscyplina z nas całkiem uleciała, drużyna pękła. Nie mieliśmy już ducha. Moglibyśmy wygrywać Puchar Europy do końca świata, gdyby trenerowi udało się utrzymać nas w jedności.

Żeby dobrze zrozumieć ówczesne myślenie w Amsterdamie, warto cofnąć się do sezonu 1971/72, gdy działacze chcieli zwolnić trenera tuż po… awansie do finału Pucharu Europy. Uznano, że pokonanie mistrza Portugalii, którym wtedy była Benfica, tylko 1:0 w dwumeczu uwłacza statusowi klubu. Joden mieli obowiązek gromić tak nędznych przeciwników. Ponoć trenera podpieprzali również u członków zarządu jego współpracownicy – asystent Han Grizjenhout i klubowy lekarz, John Rollink. Wtedy w obronie szkoleniowca stanęła drużyna. – Rezultaty udowadniały, że nic złego nie zrobił – opowiadał Johan Cruyff, rzecz jasna lider tamtej ekipy. – Jako drużyna byliśmy gotowi, by współuczestniczyć w takich decyzjach i zabierać głos.

hommage-johan-cruyff-une-vie-dediee-au-football

Cruyff dyryguje partnerami.

W finale Ajax zlał 2:0 mediolański Inter, drwiąc sobie z defensywnie usposobionych rywali. Cruyff skończył mecz z dubletem. Pogłoski o zwolnieniu trenera ucichły, ale po latach piłkarze tamtej ekipy żalili się, że Johan zyskał za dużą autonomię, a wręcz bezpośredni wpływ na kształt wyjściowej jedenastki. Jednym kolegom hamował kariery, innym ułatwiał życie. Nawet jeżeli prowadziło to do zwycięstw, taki układ musiał zatruwać atmosferę. Kovacs tracił kontrolę nad sytuacją.

Jednakże – przyszedł kolejny sezon, a tam, jako się rzekło, trzy wielkie, europejskie triumfy z rzędu. Bayern, Real, Juventus. Do legendy przeszły scenki, gdy wspomniany Gerrie Muhren robił sobie beztroskie żonglerki na Estadio Santiago Bernabeu, a upokorzeni zawodnicy Los Blancos nie mieli już nawet dość sił i ambicji, by odebrać mu futbolówkę i skończyć te bezczelne popisy. Przypomnijmy – TO był półfinał Pucharu Europy. – To był ten moment, gdy Ajax i Real zmieniły się pozycjami. Dotychczas ludzie myśleli o wielkim Realu i małym Ajaksie, taka była powszechna świadomość. Kiedy piłkarski świat zobaczył mnie, gdy sobie z nich zakpiłem, sytuacja się odwróciła. Gdybym miał wskazać konkretny moment, gdy zdetronizowaliśmy Real, to właśnie była tamta krótka chwila – mówił pomocnik.

W finale miejsca na kpiny nie było – Ajax zatriumfował 1:0 po golu Johna Repa. Holender ukąsił już w piątej minucie meczu, pokonując Dino Zoffa doskonałym strzałem głową. Holenderscy kibice zgromadzeni na arenie w Belgradzie eksplodowali ze szczęścia, ale tylko na moment. Legendarny włoski golkiper już więcej w tamtym spotkaniu nie skapitulował, choć więcej było w tym jego kunsztu i szczęścia niż dobrej gry Juve. Mistrzowie Włoch nie mieli w tamtym meczu nic do powiedzenia, na czele 35-letnim Jose Altafinim, który dziesięć lat wcześniej wspiął się na europejski szczyt w barwach Milanu.

Ajax totalnie stłamsił przeciwnika, właściwie po raz ostatni wznosząc się na szczyt możliwości. Pressing, wymiana podań, przerzuty, wymienność pozycji – to wszystko funkcjonowało na najwyższym poziomie. Stara Dama nawet nie pisnęła.

Co charakterystyczne – nieskuteczność w finale i ledwie jednobramkowy triumf spotkał się z gigantycznym rozczarowaniem w Holandii. Opowiadał o tym David Winner w książce „Brilliant Orange”: – Kibice powrócili do kraju przygnębieni i wściekli, choć ich klub trzeci raz wygrał Puchar Europy. To bardzo intrygujące zjawisko. W książce padają też znamienne słowa Johnny’ego Repa: – Największym problemem dla nas było to, że wszystko przychodziło nam tak łatwo. Potrzebowaliśmy jakiegoś wyzwania. Dlatego wielu z nas zmieniło potem drużynę, zmieniło ligę. Zaczęło nam się nudzić.

Słono przyszło Holendrom zapłacić za tę arogancję w finale mundialu, gdy RFN brutalnie przerwała pomarańczowy sen o potędze.

I pomyśleć, że po tym jak Ajax upokorzył w Pucharze Europy bawarskich przeciwników 4:0, Sepp Maier – golkiper Bayernu i reprezentacji Niemiec – targnięty alkoholową furią wywalił przez okno hotelu cały swój bagaż, wprost do jednego z amsterdamskich kanałów.

1996/97 (Liga Mistrzów). Juventus FC 2:1, 4:1 AFC Ajax

Juventus za tamten finał Pucharu Europy zemścił się w 1996 roku, pokonując po serii rzutów karnych Ajax i pozbawiając Holendrów szansy na zawiązanie kolejnej dynastii w najbardziej prestiżowych europejskich rozgrywkach. Piłkarze z Turynu wykonywali swoje uderzenia bezbłędnie. W ekipie Joden już w pierwszej kolejce pomylił się Edgar Davids, a potem sknocił jeszcze Sonny Silooy. Gianni Agnelli, w swoim stylu, poetycko zapowiadał spotkanie: – Oni są jak flamandzcy malarze, a my jesteśmy twardzi niczym skały Piemontu.

W gruncie rzeczy – miał sporo racji.

Uczestnictwo ekipy Bianconerich w finale można było postrzegać jako pewną niespodziankę, Ajax bronił tytułu. Był faworytem i miał w składzie wystarczająco dużo talentu, by trzymać wśród rezerwowych takie gwiazdy jak Patrick Kluivert, choć młodziutki napastnik swoim golem rozstrzygnął przecież losy decydującego starcia z Milanem w 1995 roku. Juventus przystępował zatem do spotkania jako drużyna traktowana z pobłażaniem. Tym bardziej, że Stara Dama zdążyła już w tamtym sezonie przegrać zarówno Serie A, jak i Coppa Italia. Puchar Mistrzów był jej ostatnią szansą na uśmiech.

I rzeczywiście – w finale Ligi Mistrzów okazała się ona lepsza, czy raczej – miała więcej szczęścia. Choć po dziś dzień wokół triumfu podopiecznych Marcelo Lippiego krążą kontrowersje. Marc Overmars, któremu finał z 1996 roku przepadł z powodu kontuzji, dalej nie pogodził się z porażką i dwa lata temu, w wywiadzie udzielonym The Independent, wyraźnie zasugerował, że przeciwnicy stosowali niedozwolone wspomagacze. Krótko mówiąc – że jedynym dopingiem Juventusu nie było 50 tysięcy gardeł na Stadionie Olimpijskim w Rzymie. – Byliśmy wtedy uczniakami – mówił Overmars. – Na nasz pierwszy finał Ligi Mistrzów przyjechaliśmy w dresach, na lunch zjedliśmy spaghetti, a na deser jabłecznik. Inne kluby miały już profesjonale diety i medyczne laboratoria. Zabawne jest, że gdy byliśmy już lepiej przygotowani, przegraliśmy finał z Juventusem, który… korzystał wtedy z pewnych środków.

Okazja do zemsty nadarzyła się podopiecznym Louisa van Gaala już w kolejnym sezonie. Ale przyszło im wystąpić przeciwko innemu Juventusowi. Potężnemu. Z pewnym nieokiełznanym Francuzem na kierownicy.

f858accd538219df770447c6da3a00d2

Zinedine Zidane w akcji.

zidane-juve

Nie było łatwo go schwytać.

Zizou trafił do Turynu już jako reprezentant Francji, gwiazdor ligi francuskiej i finalista Pucharu UEFA. Jednak dopiero w czarno-białym pasiaku stał się gwiazdą światowego futbolu i zaprezentował pełnię swych niesamowitych możliwości. A półfinałowy dwumecz z Ajaksem z Lidze Mistrzów 96/97 jest tego najlepszym przykładem. Choć zaczęło się dość niemrawo – przez kilka pierwszych miesięcy Zizou był przez włoskie media recenzowany dość brutalnie, a La Gazetta dello Sport wręcz celowała w krytykowaniu nowego nabytku Juve.

Jak to często w futbolu bywa – Zinedine skorzystał na kontuzji innego zawodnika. Początkowo jego rola w taktyce Marcello Lippiego nie była jasna, pozycję w szatni także miał dość niepewną. Wyczyniał z futbolówką cuda na treningach, ale podczas spotkań gasł, tłamszony przez agresywnie grających defensorów przeciwnika. Nie potrafił skoncentrować się na konkretach, za bardzo kusiły go boiskowe błyskotki. Jednak gdy Antonio Conte nabawił się paskudnej kontuzji już w październiku 1996 roku i uraz ten wykluczył go z gry na kilkanaście tygodni, stało się jasne, iż Zizou ma pierwszy plac jak w banku.

I ta odrobina pewności siebie okazała się decydująca, by Francuz odpalił w Turynie na całego.

Jak dowodzi Paolo Bandini na łamach FourFourTwo – przełomem było zwycięskie starcie z Interem, rozegrane właśnie pod koniec października 1996. Zizou zagrał genialne spotkanie, które spuentował na dodatek oszałamiającym golem z dystansu. – To spotkanie było punktem zwrotnym w karierze Zidane’a. Z początkiem kolejnego roku włoscy dziennikarze, którzy wcześniej go krytykowali, jedli mu już z ręki. Gazzetta donosiła nawet o tym, że sąsiedzi uwielbiają mieszkać z nim przez ścianę, bo poprzedni lokator – Gianluca Vialli – znacznie więcej imprezował. Inną historią były oczywiście nastroje na Stadio dell Alpi, gdzie kibice coraz bardziej zakochiwali się w swojej nowej gwieździe.

W Lidze Mistrzów turyńczycy też wymiatali, a w zimowym Superpucharze Europy wręcz zniszczyli Paris Saint-Germain, triumfując 9:2 w dwumeczu. Ofensywa Juve, nafaszerowana doskonałymi napastnikami i skrzydłowymi, nie znajdowała litości dla rywala, który zbyt ochoczo się przed nią odsłaniał. Miłujący ofensywę Ajax też popełnił ten niewybaczalny błąd.

Już w Amsterdamie gospodarze oberwali 1:2, by w rewanżu zostać kompletnie zdewastowanymi. 4:1, koncert Zidane’a. Asysta na 3:1 i czwate trafienie to po prostu magia futbolu w najczystszej postaci. Kontrola nad piłką jak z gry komputerowej.

Lepszy skrót – KLIK.

– Marcello Lippi trafił we mnie jak w przełącznik światła – mówił po latach Zidane. – Przełączył mnie. Zrozumiałem, co to znaczy pracować i walczyć o coś, co ma znaczenie. Zanim trafiłem do Turynu, piłka była dla mnie oczywiście pracą, ale przede wszystkim przykładałem wagę do tego, żeby się na boisku dobrze bawić. W Juventusie poznałem pragnienie ciągłego zwyciężania, które już nigdy mnie nie opuściło.

Zidane, Deschamps, Boksić, Vieri, Del Piero… Jakim cudem ta paka nie obroniła tytułu, skoro przeciwnikiem w finale była „zaledwie” Borussia Dortmund, oparta w dużej mierze na… odrzutach z Turynu? Dlaczego bohaterem meczu nie został Zizou, ale rzemieślnik Paul Lambert, który sam o sobie powiedział: – Byłem cienki. Byłem obiektywnie najsłabszym zawodnikiem na boisku, otaczali mnie piłkarze klasy światowej. Ale ja po prostu dwa razy mocniej harowałem i zostałem zwycięzcą. Cóż – mikstura nadmiernej pewności siebie, braku skuteczności w ofensywie i fatalnych błędów przy stałych fragmentach gry poskutkowała jedną z najbardziej zdumiewających porażek w historii Ligi Mistrzów. Która boli do dziś. Tym bardziej, że Juve nadal czeka na kolejny triumf w elitarnych rozgrywkach.

– Gra Zidane’a, czy raczej jej brak, w finale z 1997 roku jest do dzisiaj ciekawym tematem do dyskusji. Wiele osób wyłączenie Francuza z gry przypisuje bezpośrednia Paulo Lambertowi – analizował portal tacticalcalcio.com. – Ale tak naprawdę Zizou został po prostu odcięty od piłek przez świetną defensywę Borussii. Zatrzymywanie tego zawodnika nigdy nie było zadaniem dla pojedynczego śmiałka i sugerowanie, że tak postąpiłby trener BVB jest naiwne. Hitzfeld ustawił drużynę w formacji 3-5-2, z dwoma defensywnymi pomocnikami. Paulo Sousą, byłym graczem Juve, i Lambertem. Jeżeli dodać do tego dwójkę środkowych obrońców i „sweepera” w osobie Mathiasa Sammera, okaże się, że Zidane po prostu nie miał przestrzeni, by ją wykorzystać.

Tak czy owak – majestatyczny Zizou w finale niemal w ogóle nie zaistniał. Jego wielkie chwile triumfu miały dopiero nadejść. Ale co sobie z obrońcami Ajaksu zatańczył – to jego. Można oglądać w nieskończoność.

Screenshot_2019-03-15 AFC Ajax Amsterdam - Bilans przeciwko Juventus Turyn

fot. newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...