Pobija wszelkie rekordy, jakie tylko da się pobić i wygrywa z każdym, choć przez wiele lat… przegrywał ze sobą i swoimi demonami. Brał narkotyki, obrażał rywali, rozbijał samochody, miał myśli samobójcze. A w międzyczasie zdobywał kolejne trofea za zwycięstwa w turniejach. Na prostą wyszedł dopiero w ostatnich latach, ale jego największy wróg – depresja – wciąż się czai. I Ronnie O’Sullivan o tym wie, choć (sam tak twierdzi) nauczył się z nią żyć.
Ronnie rekordzista
„Nie wiem, jak mógłby się jeszcze poprawić. Ma absolutną kontrolę nad białą bilą. To niesamowita gra, myślę, że ten dżentelmen przeniesie snookera na nowy poziom” ~ Steve Davis po tym, jak Ronnie O’Sullivan wbił 371. stupunktowego breaka w swojej karierze, sezon 2004/2005.
*****
Tysięczny break stupunktowy. Kamień milowy snookera. To ostatnie z osiągnięć Ronniego, które – przy okazji – dało mu też zwycięstwo w turnieju Players Championship. Drugi na liście „stupunktowców” jest Stephen Hendry. Szkot takich breaków ma na koncie 775 i to jego ostatnie słowo. Od kilku lat korzysta bowiem z uroków emerytury. Śmiało możemy więc stwierdzić, że dużo bil zostanie wbitych, a frejmów rozegranych, zanim ktokolwiek inny dorówna osiągnięciu O’Sullivana.
Zresztą nie tylko temu. Ronnie jest też najlepszy na świecie, gdy idzie o breaki maksymalne. 147 punktów w oficjalnych spotkaniach wbijał piętnastokrotnie. W nieoficjalnych? Trudno zliczyć. Na pewno w trakcie jednego z pokazowych meczów udało mu się to trzy(!) razy. Pierwszego maksa (nieoficjalnego) zanotował, gdy miał 15 lat, pięć lat po tym, jak władował swoją pierwszą setkę, stając się małą sensacją dla bywalców lokalnego klubu snookerowego.
Pierwsze „147” Ronniego wbite w turnieju rankingowym to jeszcze lepsza historia: nie dość, że zrobił to na mistrzostwach świata, to w tempie, jakiego nie osiągnął nikt inny. Skonstruowanie takiego breaka zajęło mu zaledwie 5 minut i 20 sekund, a po latach… okazało się, że zegar mógł zostać włączony zbyt wcześnie i całość trwała jeszcze krócej. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, skąd przydomek „Rakieta”, to już znacie odpowiedź.
Inne rekordy? Proszę bardzo: jest najmłodszym zwycięzcą turnieju rankingowego. Gdy wygrywał w UK Championship, nie miał nawet osiemnastu lat. Zwyciężył też w pierwszych 38 meczach swojej profesjonalnej kariery, a ogółem w trakcie debiutanckiego sezonu przegrał tylko dwukrotnie. Jest też rekordzistą pod względem zwycięstw w kilku turniejach (m.in. UK), a do przebicia Hendry’ego w łącznej liczbie triumfów brakuje mu dokładnie dwóch pucharów w gablocie. Gorzej z mistrzostwami świata – Szkot był tam najlepszy siedmiokrotnie, Ronnie do tej pory wygrał pięć razy.
– Jako dzieciak marzyłem o byciu mistrzem świata. Zajęło mi trochę wygranie pierwszego tytułu, ale sukces smakował wspaniale. Myślałem, że jeśli wygram trzy, będzie pięknie. Jeden mógł być tylko przypadkiem. Dwa? Niektórzy tyle wygrywali. Trzy? Jesteś świetnym graczem. Cztery? Na równi z Johnem Higginsem, który jest mistrzem. Więc jestem bardzo szczęśliwy, że mam pięć tytułów. […] Zostawię Stephenowi jego rekord. Już go nie gonię. Pięć to dobra liczba – mówił niedawno Ronnie.
Wobec tego wszystkiego nie dziwi, że od najwcześniejszych lat kariery O’Sullivana otaczały głównie zachwyty. BBC pisało kiedyś, że „jeśli George Best kiedykolwiek zamieniłby futbol na snooker, prawdopodobnie byłby Ronniem O’Sullivanem”. Peter Ebdon przyrównywał go do Mozarta, a kolejni rywale „Rakiety” stwierdzali, że miał rację. Clive Everton, historyk snookera, ujął to najprościej: „to największy talent w historii”, a dopiero potem dodał, że kij w rękach Ronniego jest jak pędzel w dłoni Picassa.
A co na to wszystko sam O’Sullivan? Cóż, powtarzał, że „nigdy nie był przesadnie utalentowany, ale ciężko pracował”. Choć widział też, że zdolny jest zagrać tak, jak nie zagrałby nikt inny. To nie zmieniało jednak jego przekonania, że to godziny treningów pozwoliły mu dojść na szczyt, a nie wrodzony talent.
Zawsze wyróżniał też jedną osobę, bez której – tak twierdził – nie byłby mistrzem.
Ronnie i jego tata
„Kiedy zabrano mojego ojca, było mi trudno zaakceptować, że nie będę go widzieć, bo spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Straciłem przez to swoją drogą, zboczyłem z niej” ~ Ronnie O’Sullivan
*****
Snookera poznał przypadkiem, jego kuzyn miał w domu stół, Ronnie zaczął grać. Miał wtedy cztery lata, ale grę już traktował niesamowicie poważnie. Od tamtego czasu skupiał się tylko na snookerze. Gdy, po latach, dziennikarze pytali go, jakie były jego ulubione przedmioty w szkole, odpowiadał często, że nie miał takiego, bo na nauce po prostu się nie skupiał – stawiał wszystko na snookera, podobnie jak jego ojciec.
Ronnie O’Sullivan senior zafundował synowi stół, na którym mógł trenować. Woził go też na turnieje, wyciągając ze szkoły i usprawiedliwiając nieobecności. Pieniądze nie były problemem – miał ich sporo z sieci… sex shopów, którą zarządzał. Młodszy z nich przez lata określał je mianem „księgarni z sekcjami dla dorosłych”, jakby nie chcąc dopuścić do siebie prawdy.
Ojcu Ronniego nie było łatwo zaimponować. Snookerowy mistrz często wspominał, że gdy był dzieckiem, to właściwie nie udało mu się to ani razu. Gdy wbił pierwszą setkę w życiu, zachwyceni byli wszyscy… poza jego tatą. Ten zapytał jedynie „I co z tego?”. Z drugiej strony, przypominał sobie Ronnie, ojciec potrafił ustawić go do pionu, uczył odpowiednich zachowań. Dla przykładu:
– Łatwo było mnie prowadzić. Kiedyś, chcąc zaimponować starszym dzieciom, rozbiłem szklankę piwa o podłogę, blisko jakiejś starszej pani. To prawdopodobnie jedna z najlepszych rzeczy, jaka mnie kiedykolwiek spotkała, bo wpędziła mnie w spore problemy. Mój tata był naprawdę zdenerwowany. Urządził mi prostującą mnie pogadankę i to był dla mnie punkt zwrotny.
Innym razem ojciec zobaczył Ronniego jedzącego hamburgery i żartującego z kolegami na dziesięć minut przed swoim meczem. Jego syn odpadł z turnieju, a on był wściekły. „Zabrałem cię tu, masz tydzień wolny od szkoły i zachowujesz się jak idiota. Nie chcę tego więcej widzieć. Grasz turnieje, by wygrać, nie opieprzać się z kolegami. Oni nic nie osiągną w swojej karierze. Chcę, żebyś był profesjonalistą i tak się zachowywał”, usłyszał dwunastoletni Ronnie. I swoje zachowanie faktycznie zmienił.
Ojciec mógł go nigdy nie chwalić, ale Ronnie mu ufał i wiedział, że tata jest z niego dumny. Starszy O’Sullivan wszystkim dookoła powtarzał, że jego syn zostanie mistrzem świata. Usłyszał to nawet Paul Gascoigne, były reprezentant Anglii w piłce nożnej. Po latach spotkał Ronniego przed charytatywnym meczem, w którym obaj grali, i mu o tym powiedział. Zapamiętał nazwisko, bo uwielbia snookera. Zresztą, gdy już zobaczył grającego O’Sullivana w telewizji, trudno było mu je zapomnieć.
Ojciec prowadził go przez pierwsze kilkanaście lat życia i kariery. A potem nagle go zabrakło. W 1991 roku Ronnie O’Sullivan senior wyszedł na drinka wraz z przyjacielem do klubu przy londyńskiej King’s Road. Spotkał w nim braci Kelvina i Bruce’a Bryanów. Tak zaczęły się kłopoty. Ronnie w swojej autobiografii pisał:
– Tata i jego kolega byli w klubie, kłócąc się o to, kto powinien zapłacić rachunek [jego ojciec chciał zapłacić całość]. Wtedy dwóch czarnych, pracujących tej nocy, pomyślało, że ojciec i jego kumpel nie chcą zapłacić. Zaczęła się kłótnia. Tata powiedział „Porozmawiajmy o tym” i przeszedł za bar, gdzie jeden z braci chwycił popielniczkę i chciał uderzyć tatę w głowę. On jednak podniósł rękę, popielniczka się roztrzaskała i odcięła mu dwa palce. Drugi gość podniósł butelkę szampana i uderzył tatę w głowę. Wtedy tata chwycił nóż, który był na barze. I tak się to stało.
Zaczęło się od małej sprzeczki, a skończyło tak, że ojciec przyszłej gwiazdy snookera trafił najpierw do aresztu, a później – już w 1992 roku – do więzienia. Na osiemnaście lat. Nawet wtedy miał jednak spory wpływ na syna. Ronnie zresztą zawsze go usprawiedliwiał. Przede wszystkim odrzucał zarzuty o rasistowskie zachowanie, wysuwane wobec jego ojca (wyrok mógłby być krótszy, gdyby nie one). Dalej też go słuchał, nawet w… sprawach sercowych. Tuż przed wyrokiem usłyszał od niego, że musi wybrać między snookerem a Pippą, swoją dziewczyną. A że dalej grał, to chyba wiecie, z kim zerwał.
Dzień wyroku Ronnie nazywał „najgorszym w swoim życiu”. Zachowywał się histerycznie, był w absolutnym szoku. Nagle musiał sobie poradzić bez ojca. Jasne, kilka lat wcześniej O’Sullivan senior przystał przychodzić na mecze syna, bo ten grał znacznie gorzej, gdy jego tata był na trybunach. Ale to było coś zupełnie innego – nagle w jego życiu zabrakło kogoś, komu zawdzięczał niemal wszystko. Ronnie zastanawiał się nawet nad zakończeniem kariery. Został przy stole, bo stwierdził, że jego ojciec by tego chciał. Odczuwał przez to jednak znacznie większą presję.
Nie pomagało też to, że niedługo po tym do aresztu trafiła… jego matka. Za oszustwa podatkowe została skazana na rok więzienia, wyszła po siedmiu miesiącach. Dla Ronniego był to jednak fatalny czas. Grał gorzej, nie radził sobie z sytuacją, w której w domu został sam z młodszą siostrą (po kilku tygodniach zaprowadził ją do przyjaciół rodziny, którzy się nią zajęli). Jego ojciec to widział, ale nie za wiele mógł zrobić. Dopiero w 2004 roku udało mu się pomóc synowi – zadzwonił wtedy do byłego sześciokrotnego mistrza świata, Raya Reardona, i poprosił go, by rozpoczął współpracę z Ronniem. Ray się zgodził i… to faktycznie zdało egzamin. Ronnie znalazł nowy autorytet i, gdy tylko Ray go obserwował, starał się grać jak najlepiej. Efekt był taki, że O’Sullivan drugi raz został mistrzem świata.
Jak ważną postacią był dla Ronniego ojciec, niech świadczy fakt, że niemal natychmiast po wygraniu swojego pierwszego mistrzostwa świata, w 2001 roku, próbował się z nim skontaktować. Potem z szerokim uśmiechem opowiadał dziennikarzom, że „tata jest bardzo dumny”. Miał też nadzieję, że pozwolą mu zabrać trofeum do więzienia, by mu je pokazać. Tych zresztą mógł tam wnosić mnóstwo, w kolejnych latach turnieje wygrywał regularnie. W tym też mistrzostwa świata – zanim jego ojciec wyszedł na wolność, miał na koncie trzy takie tytuły.
Ronnie O’Sullivan senior po raz pierwszy wrócił do domu w 2009 roku. Zbliżał się koniec jego wyroku, dostawał wtedy tygodniowe przepustki. Pojechał nawet na jeden z turniejów Ronniego, Welsh Open. Obserwował go w trakcie meczu z Johnem Higginsem, wspierał, ale nie starał się już decydować o tym, co dla niego dobre. Wcześniej ustalili, że Ronnie junior już juniorem nie jest – miał wtedy 34 lata. Ich relacja się zmieniła, ale jedno ojciec obiecał: że zawsze będzie wspierać syna, niezależnie od tego, co ten postanowi i czego by nie zrobił.
To było ważne dla młodszego z nich. Głównie dlatego, że… trochę grzechów miał już na koncie.
Ronnie rozrabiaka
„Każdy mnie zna. Raz jestem na górze, raz na dole. Jak majtki dziwki” ~ Ronnie O’Sullivan
„Największym rywalem O’Sullivana jest on sam” ~ Barry Hearn, prezes World Snooker
*****
Zaczęło się, gdy zabrakło ojca. Choć „przebłyski” miał już wcześniej. Ronnie O’Sullivan nie zachowywał się jak na dżentelmena przystało, co szybko sprawiło, że zyskał status ulubieńca tabloidów. W pewnym momencie jego kariery można było się zakładać o to, co tym razem wywinie. Bo że coś z pewnością – to wiedzieli wszyscy.
Rozpoczęło się zresztą od starcia z… przedstawicielem prasy w 1996 roku. Doszło do rękoczynów, Ronnie dostał 30000 funtów kary i wyrok – dwa lata w zawieszeniu. Mniej więcej w tym samym czasie rozegrał też mecz z Alainem Robidoux, w trakcie którego grał lewą ręką. Wygrał 10-3, a Kanadyjczyk nie podał mu ręki po zakończeniu spotkania, oskarżając go o brak szacunku do rywala. I o ile w trakcie spotkania Ronnie jeszcze jakiś do niego żywił, o tyle po jego zakończeniu już nie:
– Jeśli chce się zachowywać jak dziecko, to jego sprawa. Publiczności się to podobało, to najważniejsze. Jestem lepszy, grając lewą ręką, niż on, gdy gra prawą. Nie okazałem mu szacunku, bo na żaden nie zasługuje. […] Wszyscy rywale próbują mnie naśladować, więc stwierdziłem, że zrobię coś innego.
Potem O’Sullivan już tylko się rozpędzał: w 1998 roku wygrał tytuł Irish Masters, ale został zdyskwalifikowany po tym, jak w jego organizmie wykryto marihuanę (choć nie jesteśmy pewni, czy to w jakikolwiek sposób mogło mu pomóc w grze, raczej skłanialibyśmy się ku opinii, że wręcz przeszkadzało). Narkotyki zażywał wówczas stosunkowo często, przyznawał potem, że stale bał się wykrycia i dłuższej dyskwalifikacji. Miał jednak szczęście, bo kontrole nie były zbyt częste. O ile szczęściem można to nazwać.
W 2002 roku spiął się z jednym ze swoich idoli, Stephenem Hendrym, którego oskarżył o złe zachowanie przy okazji ich poprzedniego spotkania. „Jeśli ze mną wygra, pokaże mi tyłek i zacznie coś mówić, popatrzę na niego, powiem «dobra robota» i «wracaj do swojego smutnego, małego życia w Szkocji»”. Po latach, zapytany przez dziennikarzy, czy niczego nie żałuje, najpierw odpowiedział, że nie. Potem zmienił zdanie, nazywając incydent z Hendrym „najgorszą rzeczą, jaką zrobił. On był moim bohaterem, a potem nie odzywał się do mnie przez kilka lat”.
– Wcześnie odniosłem sukces, światła reflektorów skierowały się na mnie. Nauczyłem się radzić sobie z presją, ale nie mogłem sobie poradzić z nieobecnością ojca. Nie chciałem też, żeby czuł się winny mojego upadku, więc nakładałem na siebie dodatkową presję. To było bardzo trudne – najtrudniejszy okres mojego życia, żeby być szczerym. W pewnym momencie wpadłem w spiralę, w której tylko spadałem, trwało to sześć albo siedem lat. Byłem na turniejach, ale nie radziłem sobie z wieloma rzeczami.
W 2005 roku zaczęły się u Ronniego incydenty z poddaniami. Najpierw za darmo oddał frejma, w którym tracił 29 punktów do rywala, a na stole do wbicia było jeszcze 51. Mecz ostatecznie przegrał… jedną partią, 8-9. Rok później Stephenowi Hendry’emu oddał całe spotkanie, choć tu przynajmniej zrobił to w sytuacji, gdy wysoko przegrywał. Po meczu zapowiadał, że wróci, bo jest wojownikiem, ale też przepraszał fanów, którym nie podobało się jego zachowanie. Zresztą Światowa Federacja też go nie polubiła, co poskutkowało nałożeniem na Anglika kary 20800 funtów i odjęcia 900 punktów w rankingu. Jeszcze innym razem partię oddał za darmo, mimo że… prowadził, ale przydarzyło mu się pudło na łatwej bili. Żeby było jednak zabawniej, kilka lat później O’Sullivan potrafił namówić na dalszą grę Dinga Junhuia, który – jak to robił Ronnie – chciał poddać mecz. Zamknąć tego człowieka w jakiekolwiek ramy po prostu się nie da.
On sam przez wiele lat też zresztą nie potrafił się zamknąć. Stale szybciej coś mówił, niż myślał. Choćby w czasie China Open, gdy na konferencji prasowej postanowił powygłaszać komentarze z zabarwieniem seksualnym. Albo po prostu chwycić mikrofon tak, by skojarzenie było jasne. Znów trzeba było przepraszać. Podobnie jak po – wyjątkowo ciężkim dla niego – losowaniu mistrzostw świata, gdy powiedział po prostu, że „było ustawione”. Innym razem napomknął, że był „gwałcony” i „szantażowany” przez swój sport.
Dwukrotnie odmawiał też wbicia brejków maksymalnych. Raz, bo nie było za to wyznaczonej nagrody. Wtedy zatrzymał się przed ostatnią bilą, ale do wbicia jej przekonał go arbiter (Jan Verhaas, ulubiony sędzia Anglika) i wszystko skończyło się dobrze. Za drugim razem nagroda była, ale… za mała. Przynajmniej dla Ronniego, wynosiła bowiem „zaledwie” 10000 funtów. Przy jednym z wbić zamiast na czarną bilę, wyszedł na różową. I skończył na 146 punktach. Władzom światowego snookera się to nie podobało, ale nic nie mogły na to poradzić. A publiczność? Pokochała go jeszcze bardziej, bo wszyscy zdawali sobie sprawę, że nie zrobiłby tego nikt inny. To mógł być tylko Ronnie.
Lista przewinień Anglika jest jednak znacznie dłuższa. Zaliczają się do niej: złamanie własnego kija, romans z bilardem (w 2005 roku wystąpił w kilku turniejach, bardzo mu się to podobało, ale ostatecznie wrócił do snookera), oddawanie moczu w miejscu publicznym, rozbicie trzech BMW i wielokrotne łamanie przepisów drogowych (w tym jazda pod wpływem), uderzenie „z byka” syna sędziego oraz opuszczenie dziewczyny, z którą miał już córkę. Do dziś – choć próbował to zmienić – niemal nie ma z nimi kontaktu. Podobnie jak z wnukiem, który urodził się mu w zeszłym roku.
Za to cały czas towarzyszy mu… małpa.
Ronnie i jego szympans
„Czasem myślę sobie, że zamieniłbym bycie najlepszym zawodnikiem snookera na szczęście każdego dnia. Ale jestem snookerzystą, to właśnie robię” ~ Ronnie O’Sullivan
*****
Ronnie choruje na depresję. To żadna tajemnica, mówi o tym otwarcie. Stąd zmiany nastrojów, stąd częste niezadowolenie, stąd powtarzane wiele razy słowa o możliwym zakończeniu kariery. Stąd relacja ze snookerem, która przypomina nieco związek wyjęty żywcem z telenoweli. Raz się nienawidzą, raz kochają. I trudno dostrzec moment, który sprawił, że coś się zmieniło.
– Nawet gdy byłem dzieckiem, myślałem negatywnie. Nie czułem, że na cokolwiek tak naprawdę zasługuję. Naprawdę źle zaczęło być jednak, gdy miałem 17 lat. Dopiero co wygrałem turniej i fryzjerka, która znała mnie od lat, powiedziała: „wyglądasz na zakłopotanego”. Nie wiedziałem, jak poradzić sobie z sukcesem. Większość ludzi zyskuje wtedy poczucie pewności siebie, u mnie zadziałało to zupełnie odwrotnie.
Wygranie UK Championship zbiegło się w czasie z wyrokami ojca i matki. To wszystko przerosło Ronniego, który przecież wciąż był wtedy zwykłym nastolatkiem. Dlatego skierował się w stronę narkotyków i alkoholu. O tym ostatnim mówił nawet, że nie lubił jego smaku, po prostu lubił stan, w jakim się po nim znajdował. Dostawał chwile wytchnienia, których potrzebował. Gdy ich nie miał – męczyły go myśli samobójcze. Po latach mówił, że gdyby nie był tchórzem, pewnie zdecydowałby się odebrać sobie życie.
Trafił do Priory, ośrodka leczenia uzależnień. Tam poznał swoją przyszłą dziewczynę, Jo, matkę dwójki z jego dzieci. Dziś już nie są razem, ale wtedy stała się dla niego ważną osobą. Tam też zaczął wychodzić na prostą, odstawił używki na tyle, na ile mógł. W kolejnych latach czasem pozwoli sobie na lampkę wina, czasem wpada w dwudniowy ciąg, ale zawsze jest w stanie go przerwać w odpowiednim momencie. To nie rozwiązanie idealne i sam o tym wie, ale najlepsze, jakie znalazł. Nie rozwiązało jednak podstawowej kwestii – depresji.
A ta atakuje go często. Jego największym przekleństwem jest perfekcjonizm. Snooker staje się jego narkotykiem, z jednej strony go wyniszcza, a z drugiej Ronnie wciąż uwielbia tę grę. Dlatego „ucieczka” do bilarda tak naprawdę nie miała być ucieczką. Tam mógł grać dla czystej radości i być po prostu sobą. Nie wymagał od siebie zwycięstw, to były dla niego zupełnie nowe terytoria i wyzwania. Podziałało, naładował się pozytywnie, wrócił na większy stół. Ale perfekcjonizm nie odpuścił – to z jego powodu poddał mecz z Hendrym w 2006 roku. Nie był w stanie wytrzymać tego, jak źle gra. Chciał osiągnąć absolutne mistrzostwo.
– To możliwe, żeby zagrać mecz perfekcyjnie. Wciąż w to wierzę. Nie zmienię tego, bo zdarza się, że jestem w stanie to zrobić i jest to najwspanialsze uczucie, jakie kiedykolwiek miałem. Pracowałem na to całe swoje życie i będę pracować nadal, szukając tego, niezależnie od tego, jakie zniszczenia to spowoduje – mówił. Dodawał też, że najlepiej w snookera grał jako nastolatek, jeszcze przed sukcesami, gdy presja była dla niego obcym słowem. Liczyła się tylko gra, nic więcej.
Brzydka wygrana powinna cieszyć, prawda? To przecież wciąż wygrana, a o to w tym wszystkim chodzi. Ronnie patrzył na to jednak tak: „Ludzie przychodzą mnie oglądać i jeśli daję im dziesięć 50-minutowych partii czuję się jak gówno. Mam wtedy ochotę pójść do domu i się zabić”. Gdy wygrywał Premier League, w której gra się z zegarem i na każde uderzenie ma określony czas (25 sekund), nie uznawał tego za sukces, bo to premiowało właśnie jego styl. Swoje podejście najlepiej ujął, gdy powiedział: „Nie ma sensu grać w ogóle, jeśli nie gram najlepiej, jak potrafię”. A tu piszemy o zwycięstwach, które mu się nie podobały. Porażki – od dziecka – odbierał jeszcze gorzej.
– To nie kwestia snookera. Snooker to wspaniały sport. Problemem jest to, jak ja go widzę. […] Kiedy gram dobrze, to najwspanialsza rzecz na świecie i jestem szczęśliwy, że mogę być snookerzystą. Ale kiedy gram źle i nie mogę osiągnąć swojego potencjału, frustracja narasta, aż nie mogę tego znieść i szaleję. […] Są dni, gdy chcę to wszystko rzucić, spakować bagaże, wyjechać do Hiszpanii i wieść proste życie. Zawsze myślę o drodze ucieczki. Dlaczego tego nie robię? Jestem przerażony odwróceniem się od snookera. Przerażony tym, że w następnym miesiącu mogę znaleźć magiczne lekarstwo, które pozwoli mi się tym cieszyć.
Lekarstwa, które załatwiłoby wszystko naraz, nie znalazł. I szympans ciągle go nawiedzał. Szympans, bo tak nazywał złe myśli, spowodowane depresją. Opisywał to dobrze w swojej autobiografii: „Wstałem. Czułem się, jakby szympans był na mnie. Mówił mi, że za dużo gram, a powinienem być w domu z dziećmi, powinienem trenować, biegać, mieć obsesję na punkcie tłuszczu. […] Obudziłem się, szympans tu był. Nie tak zły, jak poprzedniego ranka. Mówił, że moja prawa ręka straci swoją precyzję. […] Szympans mówił mi po meczu, że jeśli będę tak grać, nie wygram turnieju”. I tak to wyglądało. Życie Ronniego O’Sullivana było codzienną walką z szympansem. Choć brzmi to zabawnie, zdecydowanie takie nie było.
To przez niego zażywał Prozac (potem go odstawił, nie chciał przywiązywać się do antydepresantów). Przez niego rozważał samobójstwo. Przez niego zażywał narkotyki i alkohol. Przez niego czuł się jak gówno. Przez niego wylądował w klinice, na spotkaniach Anonimowych Narkomanów. Przez niego nigdy nie był przesadnie dumny z tego, co osiągnął. Przez niego raz mówił, że już nauczył cieszyć się grą, a przy okazji następnego wywiadu twierdził, że jest zupełnie inaczej. Przez niego zrobił sobie przerwę w karierze w 2012 roku. „Gdzieś w głębi kocham snooker, ale jestem za bardzo zaangażowany. Nie chodzi o to, co dzieje się, gdy gram, ale każdy powrót do domu jest koszmarem. Zamknąłem się na świat, bo jestem zbyt zaangażowany w bycie perfekcyjnym”.
Do gry wrócił rok później i obronił tytuł mistrza świata. Mówił wtedy, że robi to tylko dla pieniędzy, bo musi spłacić czesne w szkołach swoich dzieci. Twierdził też, że to będzie koniec jego kariery. Nikt by się przesadnie nie zdziwił, gdyby się na to zdecydował. Ostatecznie jednak grał dalej. Ale wciąż coś było nie tak. W 2015 roku twierdził nawet, że „nie przeszkadzałoby mu, gdyby zranił się w rękę, bo nie musiałby grać na mistrzostwach świata”. Rok później żartował, że kocha swoje załamania, bo tak się do nich przyzwyczaił, że uwielbia moment, gdy wychodzi z powrotem na powierzchnię, pod którą wciągnął go szympans.
Wreszcie znalazł jednak sposób na zamknięcie go w klatce. Nie na stałe, szympans czasem się wymyka. Ale to rozwiązanie, które go zadowala.
Ronnie i jego przemiana
„Kiedy jestem najbardziej dumny? Gdy zabieram córkę na spacer do parku” ~ Ronnie O’Sullivan
*****
Na poprawę jego sytuacji złożyło się kilka rzeczy. Zacznijmy od tej, która najważniejsza jest dla samego O’Sullivana – biegania. I to nie żart, Ronnie nazwał tak nawet – „Running” – swoją drugą autobiografię. Bieganie stało się jego sposobem na radzenie sobie z depresją. Zaczął gdzieś w 2005 roku, gdy nie znalazł pomocy w religii (a próbował chrześcijaństwa, islamu i buddyzmu), odstawił antydepresanty i przestał medytować.
W ciągu kilku lat od miejsc w drugiej czy trzeciej setce biegów przełajowych przeszedł do podium, a nawet zwycięstw. Półmaraton potrafi przebiec w 85 minut. Jedną z jego nowych idolek stała się Tirunesh Dibaba, mistrzyni olimpijska na 5 i 10 kilometrów (dwukrotnie). Zresztą poznał ją, po czym – na jej zaproszenie – poleciał do Etiopii. Biegał każdego dnia, łącznie nawet 50 mil tygodniowo. Podobno nawet Dibaba nie mogła uwierzyć w jego treningową rozpiskę. Mówił, że to jego „legalny narkotyk, który pomaga w walce z depresją poprzez naturalne endorfiny”. Bo skoro wpadanie w nałogi ma w swojej naturze (tak uznał), to postawił na taki, z którego czerpie korzyści.
– Wiedziałem, co muszę zrobić. Wychodziłem z tego wiele razy, ale potem znów się gubiłem, kierując w stronę alkoholu i prochów. Ciężko pracowałem przez trzy lata i nic to nie dało, czułem się źle. Zorientowałem się, że muszę wszystko poukładać. Skupiłem się na prostych rzeczach: zdrowiu i domu. […] Nigdy nie czułem się tak dobrze. Zacząłem też biegać, początkowo nie gubiłem jednak wagi. Skontaktowałem się więc z dietetyczką, która skierowała mnie na dobrą drogę. Zacząłem jeść zdrowo.
Mówił nawet, że jeśli musiałby wybrać między snookerem a bieganiem, odpuściłby snookera. Bez żalu. Dołączył zresztą do klubu biegaczy, poznał wielu ludzi, którzy też nabijają kilometry. Jego ambicją stało się przebiegnięcie londyńskiego maratonu w założonym przez siebie czasie.
Dużym uproszczeniem byłoby jednak napisać, że wszystko to zasługa biegania. Nie, złożyło się na to więcej elementów. W dużej mierze praca z psychologiem, na którą Ronnie się zdecydował. Wybrał zresztą jednego z najlepszych. Steve Peters współpracował wcześniej z Victorią Pendleton (która też rozważała samobójstwo, o czym niedawno mówiła) czy Bradleyem Wigginsem, pomagając im wspiąć się na szczyt.
– Steve’owi zawdzięczam wszystko. Nie grałbym dalej, miałem dość po 2011 roku, gdy osiągałem słabe wyniki, na które nałożyło się też sporo spraw spoza snookera. Nie czułem już miłości do sportu. Steve odmienił moje myślenie. Odnalazłem nowy entuzjazm do gry, byłem zdolny odłożyć wszystko, co działo się w mojej głowie na bok, gdy grałem. […] Wcześniej nie chciałem tu być, miałem dość snookera, nienawidziłem tego miejsca. Teraz radzę sobie z tym wszystkim później, nie w trakcie meczu.
To Peters zresztą powiedział mu o szympansie i to za jego radą Ronnie zaczął prowadzić dziennik. Razem udało im się go pokonać. Choć dużą rolę odegrała tu też rodzina O’Sullivana. Raz, że od 2010 jego ojciec był już na wolności, a dwa – udało mu się wygrać długą walkę o widywanie swoich dzieci. Lily, córka, miała wtedy siedem lat, a Ronnie Junior, syn, sześć. Dla Anglika stali się najważniejsi.
– Płakałem przez ostatnie trzy czy cztery lata więcej, niż wcześniej przez całe swoje życie. […] Kocham swoje dzieci, nigdy nie chciałbym przestać ich widywać, będę je zawsze wspierać. Byłem jednak zmuszony przejść przez straszne doświadczenie i walczyć o to, by móc spędzać z nimi nieco czasu. Ale to już za mną – mówił. A gdy w 2012 roku, po zwycięstwie w mistrzostwach świata, podbiegł do niego syn, Ronnie dodawał: – Dla mnie to był koniec. Nie miałem nic więcej do udowodnienia. Przeszedłem przez wiele, by móc go widywać. To, że był na finale… nie możecie wyobrazić sobie, jak się wtedy czułem.
Ronnie stał się rodzinnym człowiekiem. Co prawda nie jest w związku z matką swoich dzieci, ale znalazł nową miłość. Ma też sposób na poradzenie sobie z demonami, szympansem, depresją – jak tylko to nazwiecie. Rodzina, bieganie, praca z psychologiem. To ta mieszanka mu pomogła. Choć mówi, że do najlepszej formy już nie wróci, bo tak grał wtedy, gdy był całkowicie oddany snookerowi, to jednak od dłuższego czasu prezentuje się wręcz znakomicie. A gdy akurat nie ma turniejów, to spędza czas w domu, biega, dopinguje dzieci na szkolnych zawodach i pomaga im, we wszystkim, w czym tylko może. Nie musi też martwić się o pieniądze – ma umowę z Eurosportem, sporo sponsorów i pisze oraz wydaje książki. Wszystko się ułożyło.
Powtarza jedynie, że jeśli jego syn chciałby grać w snookera, nie pozwoli mu na to po swoich doświadczeniach. W zamian zaproponuje mu jednak każdy inny sport.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix