Długą drogę przeszła Puszcza Niepołomice, by znaleźć się w miejscu, w którym jest obecnie. Czyli w ćwierćfinale Pucharu Polski i w górnej części tabeli pierwszej ligi. Wydaje się, że mówimy o zespole, który – mimo tego, że jest rozkupowany praktycznie co rundę, względnie co sezon – jest obecnie stabilniejszy niż kiedykolwiek indziej. Zarówno organizacyjnie, jak i piłkarsko. Ale futbol ma to do siebie, że lubi odzierać z marzeń, często brutalnie, nierzadko pozostawiając rany trudne do wymazania z pamięci w kilka dni. Tak było właśnie dzisiaj, bo choć wygrała Miedź, czyli drużyna i wyżej notowana, i prezentująca wyższą kulturę gry, to Puszcza miała prawo schodzić z boiska rozczarowana. Bo przegrała głównie przez błąd indywidualny.
Błąd indywidualny o tyle bolesny, że z gatunku tych do uniknięcia. Popełniony na samym początku spotkania przez bramkarza Miłosza Mleczko, który z jednej strony nie poradził sobie z bombą Forsella, z drugiej – pozwalając piłce wejść w kozioł, nie dał sobie szans na udaną interwencję. Piłkarski kryminał w najczystszej postaci. Kryminał, który ustawił przebieg spotkania, długo prowadzonego pod dyktando Miedzi, która – przynajmniej na początku – starała się potwierdzić, że pomiędzy ekstraklasą a pierwszą ligą jest jednak jakaś różnica, a wczorajszy mecz Rakowa z Legią stanowił wypadek przy pracy.
Puszcza po stracie gola wyglądała jak sparaliżowana zarówno stawką spotkania, jak i tym, co wydarzyło się na samym początku meczu. Miedź – mimo warunków pogodowych i infrastrukturalnych, przede wszystkim mowa o murawie – prezentowała się o dwie klasy lepiej. Przede wszystkim piłkarsko, gdyż legniczanie spokojnie rozgrywali piłkę, a Puszcza ograniczała się do długich zagrań. Do wyłącznie długich zagrań, które – na chłopski rozum – nie mogły przynieść sukcesu. Tomalski nie miał szans w fizycznych pojedynkach z Miljkoviciem i Musą, co raz po raz irytowało Tomasza Tułacza, szkoleniowca niepołomiczan, swoją drogą najdłużej pracującego trenera na szczeblu centralnym w Polsce. Mówią o nim, że z reguły zachowuje spokój, ale gdy się zdenerwuje, to słychać go w Krakowie. I to raczej w centrum, a nie na przedmieściach. Dziś – z racji postawy swojego zespołu – miał wiele powodów do krzyków i nerwów. – Albo biegniesz na sto procent do pressingu, albo tego w ogóle nie rób – wypalił po kwadransie w stronę Konrada Nowaka, co idealnie podsumowało pierwsze minuty w wykonaniu jego zespołu.
Nie było jednak tak, że Puszcza bała się przed całą pierwszą połowę. Że tylko czekała na wyrok. W końcu presja zeszła, a proporcje zostały zmienione: zamiast czterech nieprzemyślanych wrzutek w ciągu pięciu minut postawiono na trzy nieprzemyślane wrzutki i jedną całkiem zgrabnie poprowadzoną akcję. Nadal dało się dostrzec uchybienia techniczne – no dobra: były bardzo widoczne – ale niepołomiczanie grali coraz odważniej, a i umówmy się: na przeciwko siebie nie mieli drużyny, która stanowi monolit obronny. Stąd kilka okazji, które udało się wykreować – i w pierwszej połowie, i po przerwie – ale żadnej z nich nie nazwiemy stuprocentową. Ot, kilka wymęczonych ataków, z których jednak wynikało więcej szumu niż pożytku. Przykładem strzał Szczepaniaka z samej końcówki. Zbyt lekki, by doprowadzić do dogrywki.
Tym samym nie spełni się sen o Kopciuszku na salonach. Miedź nie wygrała nie wiadomo jak pewnie, ale jednak zasłużenie. Pokazała, że Puszczy do poziomu ekstraklasowych zespołów jeszcze sporo brakuje.
Puszcza – Miedź 0:1
Forsell 2′
Fot. FotoPyk