Jeśli mecz z Legią Warszawa miał być dla Rakowa egzaminem pod tytułem „czy jesteśmy gotowi, żeby namieszać w Ekstraklasie?”, to częstochowianie zdali go na piątkę. Z minusem, ale jednak piątkę. To nie była wygrana psim swędem, po golach z czapki i murowaniu dostępu do bramki. To było pełnoprawne, zasłużone zwycięstwo po meczu, który miał swoje zwroty akcji i trudne dla Rakowa momenty.
Pompowanie balonika trwało długo. Głosy, że pierwszoligowiec może pogonić mistrza Polski i obrońcę trofeum można było usłyszeć zewsząd. Nie dotarły jednak one do Sa Pinto, który trochę zlekceważył swojego rywala, sięgając po piłkarzy drugiego szeregu. Antolić? Po raz pierwszy wiosną w wyjściowym składzie. Hamalainen? Identyczna sytuacja. Portugalczyk zrezygnował także z obu podstawowych napastników, zamiast nich wystawił na szpicy Kucharczyka.
Sa Pinto musiał się mocno zdziwić, gdy zobaczył, że Raków prze po bramkę od samego początku. Nie było chowania się za gardą, było narzucanie swojego stylu, tego samego, który znamy z boisk pierwszej ligi. Wysoki pressing, skuteczność w odbiorze, dużo większa dynamika, wybieganie. Sposobem Legii na zatrzymanie rywala były w pierwszych minutach głównie ostre faule, a szybko strzelona bramka (czwarta minuta!) tylko uskrzydliła gospodarzy. Schwarz długim podaniem uruchomił Malinowskiego, ten pokręcił Hlouskiem, pomógł trochę fart – piłka po jego uderzeniu odbiła się od słupka a potem od, klasyka gatunku, pleców Majeckiego. Nie odbieramy jednak zasług strzelcowi – taka to drużyna, że nawet „Malina” potrafi zachować w niej chłodną głowę. Chwilę później mógł zresztą zaliczyć asystę – wrzucił w idealnym momencie, ale Zacharę przerosło oddanie strzału tyłem głowy.
Przy bramce nie popisał się również Hlousek, który atakował tak, jakby nie chciał zepsuć Rakowowi święta, tak samo zresztą jak większość piłkarzy wicelidera Ekstraklasy. Można się tylko domyślać, co by było, gdyby gospodarze nie podarowali legionistom prezentu. Kasperkiewiczowi odskoczyła piłka, lecz sądził, że uratuje ją Sapała. Zanim ten jednak wyciągnął głowę z obłoków i odzyskał równowagę po poślizgnięciu się, z akcją pociągnął Hamalainen, oddał do napastnika… Nie szło, więc drużynę na swoje barki wziął golem z niczego – skąd my to znamy? – Kucharczyk.
I w tym momencie sen Rakowa zaczynał przeradzać się w trudne wyzwanie i ciężką boiskową harówkę. Gra się wyrównała, udane zagrania nie przychodziły już tak łatwo. Po mocnym początku tempo przygasło.
I z minuty na minutę gasł też Raków.
Legia nie potrafiła tego jednak wykorzystać. Wszedł po przerwie Carlitos, ale wyróżnił się głównie nieudaną próbą symulki. Sprzed pola karnego groźny strzał oddał Medeiros, ale Szumski wykazał się nienagannym refleksem. Najbliżej strzelenia gola Rakowowi był… sam Raków. Niby niegroźna akcja, Kasperkiewicz chce wybić piłkę, lecz ta schodzi mu na piszczel i idzie w światło bramki. Tym razem to już nie był refleks Szumskiego, piłka po prostu – całe szczęście dla Rakowa – trafiła w jego głowę. Pod koniec swoje pięć minut nadziei mieli też częstochowianie, gdy piłka w polu karnym trafiła w rękę Agry (rozwiejmy od razu wątpliwości – zagrał jak zwykle, czyli słabiutko). Było to jednak na tyle przypadkowe zagranie, że sędzia Przybył po konsultacji z VAR-em nie zdecydował się podyktowanie jedenastki. Naszym zdaniem – słusznie.
Raków wytrzymał ciśnienie, doprowadził do dogrywki, w której – nieśmiało, bo nie śmiało – stwarzał zagrożenie. Petrasek próbował główką po wolnym, Sapała po ciekawym rozegraniu stałego fragmentu przestrzelił z dystansu. Dużo ożywienia wprowadziło wejście Fridaya, która wcześniej zaliczył tylko końcówkę w Katowicach. Jeśli mamy być szczerzy – zanosiło się na karne.
Do 112. minuty.
Duża zasługa przy tej bramce Bartla, który na boku pola karnego przekładał sobie piłkę z lewej na prawą, z prawej na lewą, lecz nie po to, by popisać się zwrotnością, a – jak się okazało – dośrodkować w idealnym momencie. Wyczuł, kiedy obrońcy Legii będą na wykroku, posłał celną wrzutkę, Niewulis połapał się w jego zamiarach i pokonał Majeckiego.
Stadion eksplodował.
Legia była już bezradna, rozpaczliwe ataki nie przyniosły skutku, z boiska za drugą żółtą kartkę (bezsensowną, kopnął Kuna w twarz, choć nie było w tym raczej celowości) wyleciał Cafu. Raków nie stracił głowy, mecz dotoczył się do końca.
Czym wygrali częstochowianie? Umiejętnościami – to jasne, chłodną głową – za to szacun, ale przede wszystkim sercem. Po jednym ze stałych fragmentów, trzech zawodników walczyło o piłkę tak zaciekle, że aż na siebie powpadali i chwilę przeleżeli na glebie. Inna sytuacja – Malinowski i Kasperkiewicz próbują wybić futbolówkę, wspólnymi siłami im się to udaje, ale po chwili uderzają o siebie wzajemnie z dużym impetem i rozbijają sobie głowy. W tej konkretnej chwili nie było to pewnie zbyt przyjemne, ale oglądając powtórkę meczu będą mogli wzajemnie sobie powiedzieć: nie daliśmy ciała, ambicja była po naszej stronie.
Raków radzi sobie tak imponująco, że… nawet nie wiemy, czy traktować wyeliminowanie Legii w kategoriach sensacji. Pozytywna niespodzianka – owszem, jak najbardziej. To po prostu kolejny sygnał, że Raków już teraz jest gotowy na Ekstraklasę i niewykluczone, że mocno w niej namiesza. Tylko jedna porażka w lidze i przewaga jedenastu punktów. Opędzlowanie Lecha w Pucharze. Ogolona Legia.
Czekamy na was w Ekstraklasie.
I zacieramy ręce na to, jak poradzicie sobie w półfinale Pucharu Polski.
Fot. FotoPyK