– Puchar za piąte miejsce ważył około 50 kilo. Jak organizatorzy przynieśli go, to postawili tylko na ziemi, bo nikt nie mógł go unieść. Nie mogliśmy zabrać tego do samolotu, dlatego żeby trofeum mogło trafić do Polski, potrzebna była pomoc ambasady. Dopiero wtedy puchar popłynął statkiem – wspomina Mieczysław Łopatka, najlepszy strzelec koszykarskich mistrzostw świata z 1967 r. Jedynych, na których nasza reprezentacja dotychczas zagrała. Koniec 52-letniej posuchy to dobry moment, żeby przypomnieć turniej słynnej drużyny Witolda Zagórskiego. Tym bardziej, że to naprawdę nie była nudziarska podróż.
***
Na parkiecie Ergo Areny stanęło trzech muszkieterów: Andrzej Chmarzyński, Włodzimierz Trams i Mieczysław Łopatka. Kiedy reprezentacja Polski kończyła udane eliminacje do tegorocznych mistrzostw świata w Chinach, panowie odebrali symboliczne koszulki z numerem, a raczej rokiem „1967”. Przez ponad pół wieku data ta zawstydzała kolejne pokolenia polskich koszykarzy, którzy nie potrafili awansować na ten najważniejszy zaraz po igrzyskach olimpijskich turniej. Przez tyle lat nie było to towarzystwo dla nich. Aż do teraz.
– Czuje pan ulgę? – pytam 79-letniego dziś Mieczysława Łopatkę.
– Na pewno kamień z serca spadł, że w końcu jest ten awans. Tym bardziej, że po przegranym meczu z Węgrami wydawało się to mało realne. Później graliśmy jednak lepiej, trochę pomogła nam słaba Chorwacja i upragniony awans jest. No ale w sporcie trzeba mieć szczęście – odpowiada legenda Śląska Wrocław i człowiek o którym mówi się, że mógł być pierwszym Polakiem w NBA.
Początkowo uprzejmie odmawia rozmowy o sukcesie ekipy Mike’a Taylora tłumacząc się zapaleniem oka, ale kiedy słyszy, że chodzi o mistrzostwa świata w Urugwaju, od razu zmienia zdanie. Bo chociaż wygrywał z reprezentacją medale mistrzostw Europy i aż cztery razy wystąpił na igrzyskach, to jednak turniej w Ameryce Południowej zajmuje w jego galerii wspomnień miejsce wyjątkowe. Pamięta wiele szczegółów, chociaż minął już szmat czasu. Przecież to dokładnie tyle samo co od premiery filmu „Sami swoi” oraz zjechania z linii produkcyjnej fabryki FSO pierwszego Fiata 125p.
***
Polska koszykówka w latach 60. była w sztosie.
Zanim reprezentacja wyleciała do Urugwaju na mistrzostwa świata, najpierw w 1963 r. odniosła największy sukces w historii zdobywając wicemistrzostwo Europy we Wrocławiu (po finale z ZSRR), a dwa lata później dorzuciła do tego jeszcze brąz z Moskwy. Drużyna dobrze prezentowała się także na igrzyskach olimpijskich, bo w 1960 r. w Rzymie biało-czerwoni zajęli siódme, a cztery lata później w Tokio szóste miejsce. Z dzisiejszej perspektywy kibiców basketu nad Wisłą – kosmos.
Szefem całego tego zamieszania był Witold Zagórski. W ówczesnej Polsce zarówno reprezentacyjna piłka, jak i siatkówka jechały jeszcze na wstecznym biegu, dlatego przed czasami górsko-wagnerowskimi to on był w kraju najważniejszym trenerem gier zespołowych. Hubert Wagner, który wciągnął siatkarzy na sportowy szczyt i zasłynął m.in. bardzo ciężkimi i nowatorskimi treningami, niektóre praktyki treningowe przejął właśnie od Zagórskiego. Chociażby tak znienawidzone przez zawodników pasy z dodatkowym obciążeniem. Z tą różnicą, że Zagórski wsypywał do woreczków piasek, a „Kat” gustował w ołowiu… Trener kadry koszykarskiej wiele nowinek przeniósł na polski grunt z amerykańskiego, bo w pierwszej połowie lat 60. był na praktykach trenerskich w Stanach Zjednoczonych. Podglądał tam nie tylko ekipy NBA, ale również drużyny uniwersyteckie.
Dla jego drużyny przepustką do mistrzostw globu było wspomniane już podium EuroBasketu w 1965 r. Oprócz Polski, Europę mieli reprezentować tam jeszcze Rosjanie, Jugosłowianie i Włosi.
– Przed wyjazdem na mistrzostwa reprezentacja Włoch zaprosiła nas do siebie na wspólne zgrupowanie. Chcieli chyba uczyć się od nas, a zależało im na tym tak bardzo, że nawet pokryli wszystkie koszty, zakwaterowanie, wyżywienie itd. Bezpośrednio przed turniejem zagraliśmy z nimi dwa towarzyskie spotkania, a potem razem wsiedliśmy do samolotu i przez Lizbonę oraz Liberię polecieliśmy do Urugwaju. Podróż nie była więc aż taka karkołomna, jakby mogło wydawać się z dzisiejszej perspektywy. Po wylądowaniu musieliśmy wsiąść jeszcze w autobus i udać się do Salto, gdzie swoje mecze rozgrywała nasza grupa – opowiada w rozmowie z Weszło Mieczysław Łopatka.
Turniej ruszał 27 maja, a Polacy stawili się w Urugwaju w składzie: Henryk Cegielski, Andrzej Chmarzyński, Zbigniew Dregier, Kazimierz Frelkiewicz, Wiesław Langiewicz, Bohdan Likszo, Mieczysław Łopatka, Bolesław Kwiatkowski, Czesław Malec, Igor Oleszkiewicz, Włodzimierz Trams, Janusz Wichowski. Chociaż wielu z nich miało już za sobą ciekawe wyjazdy zagraniczne z kadrą, to jednak Ameryka Łacińska była wtedy egzotyką. Koszykarze spodziewali się, że zobaczą kompletne odmienną kulturę, ale kompletnie nie spodziewali się, że zastanie ich tam… zima. A los chciał, że kiedy Urugwaj gościł najlepsze koszykarskie reprezentacje świata, kraj nawiedziła sroga zima. Właśnie maju.
– Hotelik i inne sprawy były raczej w porządku, ale pogoda fatalna. Nie byliśmy przygotowani na takie temperatury chociażby pod względem zabranej ze sobą odzieży. Dla nas, Europejczyków, to było jednak jeszcze w miarę znośne, ale Urugwajczycy po prostu marzli – mówi nam Mieczysław Łopatka. – Hala w Salto, gdzie rozgrywaliśmy pierwszą fazę mistrzostw, była znacznie mniejsza, dlatego niższe temperatury nie były tam jeszcze aż takim problemem. Znacznie gorzej było, kiedy przenieśliśmy się do Montevideo, czyli do obiektu na kilkanaście tysięcy ludzi. Tam chłód był już mocno odczuwalny. Dokładnie to pamiętam: ławka rezerwowych nie znajdowała się na poziomie parkietu, ale w takim tunelu, do którego należało zejść. Mecz oglądało się więc mając parkiet mniej więcej na wysokości oczu. I ci, którzy mniej grali, mieli problem. Organizatorzy zamontowali przy ławkach farelki, żeby było im ciepło, przyniesiono nawet koce na ławkę. Ja akurat byłem w tej dobrej sytuacji, że dużo grałem.
Zdarzało się nawet, że słupek rtęci w hali w Montevideo, która ponoć nie miała ogrzewania, spadał poniżej zera. Niektórzy zawodnicy rozgrzewali się w rękawiczkach i szalikach, żeby nie pochorować się w tak ważnym momencie. Można też dokopać się do informacji, że to właśnie fatalna pogoda zmusiła Urugwajczyków do podjęcia dość dziwnej decyzji – przeniesienia meczów o miejsca 8-13 do Cordoby w Argentynie. Mistrzostwa świata zupełnie niespodziewanie miały więc nie jednego, a dwóch gospodarzy.
A tak urugwajską zimę w książce „Srebrni chłopcy Zagórskiego” Łukasza i Marka Ceglińskich wspominał polski sędzia: – Nie spodziewałem się takiej pogody w Montevideo, nie zabrałem ciepłych ubrań. Wychodząc z internatu zamienionego w hotel dla sędziów nie zdejmowałem piżamy. Pod nią wkładałem gazety, coś na wierzch i na to wszystko płaszcz ortalionowy, bo były wtedy modne. Halę dogrzewano, ale publiczności było chłodno, ludzie siedzieli na trybunach w zimowych okryciach – mówił autorom Marek Paszuch.
Źródło: endesabasketlover.com (2)
***
Polska rywalizowała w grupie C z Brazylijczykami, Paragwajczykami i Portorykańczykami. Ekipa Zagórskiego zaczęła turniej od starcia z tymi ostatnimi. Na pierwsze danie wjechał więc mecz dla nich szczególny, bo trzy lata wcześniej na igrzyskach w Tokio to właśnie Portoryko pokonało naszych zamykając im drogę do strefy medalowej. I zemsta był słodka, ponieważ biało-czerwoni wygrali 76:64. Łopatka nawrzucał im najwięcej, 16 pkt., a oczko mnie zaliczył Bohdan Likszo. Kolejnego dnia Polacy wyraźnie przegrali jednak z Brazylią 67:83, dlatego o wyjściu z grupy decydować miał mecz z najsłabszym Paragwajem.
Miał być spacerek i spoglądają na wynik, czyli 101:60, niby tak właśnie było, ale w praktyce mecz przypominał momentami rozróbę. Paragwajczycy taktyki uczyli się bowiem najwyraźniej u rzeźnika. – Dosłownie co chwilę ktoś z naszych padał, był uderzony. Styl gry Paragwaju zupełnie nie pasował do koszykówki. Janusz Wichowski miał rozciętą głowę, a ja łuk brwiowy. Mecz był brutalny, ale jakoś wytrzymaliśmy do końca. Pamiętam, że po spotkaniu, kiedy chcieliśmy opatrzyć rany, okazało się, że nawet nie było na miejscu lekarza. Zaproponowano nam więc pomoc… weterynarza. To on szył mi łuk brwiowy, a Wichowskiemu głowę – uśmiecha się Łopatka.
Dla niego mecz z Paragwajem był jednak ważny jeszcze z innego powodu. To właśnie wtedy miał okazję spotkać się też ze swoim stryjem, weteranem wojennym, który od lat mieszkał w Buenos Aires. Spotkanie za oceanem zaaranżował ojciec koszykarza, który wcześniej korespondował z członkiem rodziny przekazując mu informację, że Mieczysław będzie w Ameryce Południowej na mistrzostwach świata. Miejscem spotkania miała być właśnie hala w Salto, chociaż odnalezienie się w tłumie nie było łatwe. Łopatka kojarzył krewnego jedynie ze zdjęcia, które wcześniej w Polsce pokazał mu ojciec. Ale udało się – stryj zjawił się na trybunach wraz z synem.
Krewny Łopatki był żołnierzem armii generała Władysława Andersa i walczył m.in. pod Monte Cassino. We Włoszech poznał również żonę, z którą wyemigrował później najpierw do Anglii, a następnie do Argentyny, gdzie właśnie osiadł na stałe. Mieczysław Łopatka spotkał się z nim nie tylko w Salto, ale również po turnieju, ponieważ reprezentacja miała jeszcze zaplanowane dwa mecze towarzyskie w Buenos Aires. Razem wybrali się do jego domu, gdzie stryj opowiedział mu swoją historię, pokazał też odznaczenia. – Już wcześniej ojciec opowiadał mi o nim, że to facet, który niczego się nie bał – wspomina dziś koszykarz.
***
Polacy bardzo źle zaczęli rundę finałową rozgrywaną w Montevideo, ale z drugiej strony trzy kolejne porażki zostały też poniesione z potęgami: późniejszym mistrzem ZSRR, Jugosławią i Brazylią.
Szczególnie szkoda tego drugiego spotkania, bo drużyna Witolda Zagórskiego prowadziła po pierwszej połowie 42:40. Niestety, rywale mieli tego dnia świetnie dysponowanego Radivoja Kovacia, który rzucił 27 pkt. i Polska przegrała ostatecznie 78:82. Debiutujący na mistrzostwach świata Polacy dostali jeszcze łomocik różnicą 30 pkt. od Stanów Zjednoczonych (występowali tam gracze drużyn uniwersyteckich), ale potrafili też podnieść się i pokonać Argentynę oraz gospodarzy.
Źródło: archive.fiba.com (2)
Ostatecznie dało to Polakom dobre piąte miejsce. – Puchar ważył około 50 kilo. Jak organizatorzy przynieśli go, to postawili tylko na ziemi, bo nikt nie mógł go unieść. Nie mogliśmy zabrać tego do samolotu, dlatego żeby trofeum mogło trafić do Polski, potrzebna była pomoc ambasady. Dopiero wtedy puchar popłynął statkiem – przypomina sobie Mieczysław Łopatka, który sam został najlepszych strzelcem turnieju ze średnią 19,7 pkt. na mecz (razem 177 zdobytych punktów).
Koniecznie trzeba też przypomnieć, że drugi w tej klasyfikacji był Bohdan Likszo, który zanotował średnią punktowa minimalnie niższą – 19,3. Co ciekawe, obaj panowie do ostatniego meczu toczyli ze sobą „pojedynek” o tytuł króla strzelców, a przed zamykającym turniej meczem z Urugwajem bliżej był tego nawet Likszo. W tym spotkaniu aż 32 pkt. rzucił jednak Łopatka i dziś to jego nazwisko figuruje obok innych najlepszych strzelców MŚ takich jak m.in. Dirk Nowitzki czy Yao Ming. Łopatka został też wybrany do najlepszej piątki turnieju w obok Radivoja Koracia, Modestasa Paulauskasa, Luiza Cláudio Menona oraz Ivo Daneu.
Kiedy jednak reprezentacja wróciła do kraju, nie była tam specjalne fetowana. Gazety w Polsce pisały wprawdzie o wynikach kadry za oceanem, ale informacje były raczej skąpe. Po pierwsze relacje pojawiały się w prasie zwykle kilka dni po meczu, a po drugie na miejscu w Urugwaju nie było przy drużynie żadnego polskiego dziennikarza. Być może dlatego wiedza o turnieju sprzed 52 lat najczęściej ogranicza się do podstawowych informacji.
– Zainteresowanie było małe także z tego względu, że wcześniej mieliśmy za sobą mistrzostwa Europy w Moskwie, gdzie zdobyliśmy brązowy medal. I wielu myślało, że na mistrzostwach świata też znajdziemy się na podium. Tam jednak doszli mocni Brazylijczycy i Amerykanie, dlatego moim zdaniem znalezienie się za takimi potęgami to też sukces – twierdzi Mieczysław Łopatka.
***
Po urugwajskich mistrzostwach dobra passa polskiej koszykówki wciąż trwała. Jeszcze jesienią 1967 r. reprezentacja Witolda Zagórskiego zdobyła brązowy medal mistrzostw Europy w Finlandii (ostatni jak dotąd krążek), a rok później zajęła szóste miejsce na igrzyskach w Meksyku. Nasi zawodnicy byli rozchwytywani, ale w Polsce Ludowej jak wiadomo od zainteresowania zachodnim klubem do pozwolenia na wyjazd było jeszcze bardzo daleko.
Na własnej skórze przekonał się o tym sam Łopatka. Król strzelców z Urugwaju po udanych igrzyskach, gdzie też był w czołówce snajperów, otrzymał atrakcyjną ofertę ze Standardu Liege. Ówczesny mistrz Belgii zaproponował mu kontrakt życia. Jak wylicza dziś sam zawodnik, za miesięczne pobory w Standardzie mógłby w latach 60. kupić dom we Wrocławiu. Taka była wtedy przebitka.
– Prezes klubu wymarzył sobie, żebym zagrał w jednej drużynie z Koraciem. Był kilka razy w Polsce, w końcu otrzymałem od Belgów nawet bilet lotniczy, który mogłem zrealizować o każdej porze, jeśli tylko będę gotowy do wyjazdu. Wizę mieli mi załatwić na miejscu, ja miałem czekać na paszport. Wniosek o ten dokument złożyłem oczywiście odpowiednio wcześniej, bo fizycznie na terenie Belgii musiałem być najpóźniej do 31 sierpnia do północy. Wtedy mijał po prostu termin na zgłaszanie zawodników do rozgrywek. Paszportu niestety nie dostałem. Znaczy się dostałem, ale na drugi dzień, 1 września. Później tylko zadzwonili Belgowi mówiąc, że jest im bardzo przykro. Zgłosili za mnie innego gracza – wraca pamięcią były reprezentant Polski.
– Ktoś podłożył panu świnię? – pytam.
– Ja nawet wiem kto to zrobił, ale już nie ma co do tego wracać. Zostawmy to.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Newspix.pl, archiwum M. Łopatki