Śląsk pod wodzą Vitezslava Lavicki na razie zawodzi na wyjazdach, ale u siebie zaczyna tworzyć twierdzę. Trzeci wiosenny mecz we Wrocławiu i trzecia wygrana 2:0. Nie zaryzykujemy wiele stwierdzeniem, że Jagiellonia była najsłabszym rywalem i pokazała jeszcze mniej niż Zagłębie Sosnowiec czy Zagłębie Lubin. Tak jak absurdem byłoby zwalnianie teraz Ireneusza Mamrota, tak nie można udawać, że w grze jego zespołu wszystko jest w porządku. Pewne problemy stają się coraz bardziej widoczne.
“Jaga” przede wszystkim ma dziś mało jakości ofensywnej. Stefan Scepović i Patryk Klimala na ten moment nie tworzą nawet pół napastnika (Dariusz Wdowczyk by się uśmiechnął), Jesus Imaz dopiero zaczyna granie po kontuzji, a skrzydła też zawodzą. Martin Kostal jeszcze nie nawiązał do formy z czasów Wisy Kraków, zaś Arvydas Novikovas poza niezłym strzałem z rzutu wolnego, zmuszającym Jakuba Słowika do wysiłku, w zasadzie wszystko robił źle. Zwalniał grę, kiwał się sam ze sobą, na siłę szukał trudnych rozwiązań. Widzieliśmy to na samym początku, gdy Imaz akurat błysnął, fajnie mu podał na wolne pole, a Litwin próbował lobować, co skończyło się piłką przelatującą daleko od bramki. Potem po akcji Bodvara Bodvarssona Imaz swoją szansę miał również Imaz i na tym szaleństwo gości się skończyło.
Jeszcze gorzej, że tego dnia do poziomu kolegów z przodu dostosowała się defensywa. Obrońcy Jagiellonii w pierwszej połowie kilka razy w banalny sposób tracili piłkę rozgrywając przed własnym polem karnym i tylko cud sprawił, że słono za to nie zapłacili. Ale były przecież inne okazje, żeby się “wykazać”. W 8. minucie Zoran Arsenić przez chwilę chciał udawać trupa, gdy piłka wyszła poza linię boczną, a Marcin Robak błyskawicznie wyrzucił aut. Po wrzutce Roberta Picha w czoło kopnął się Nemanja Mitrović, powstało zamieszanie i przytomnie reagujący Michał Chrapek spokojnie posłał piłkę do siatki. Drugi gol to też seria błędów. Scepović przegrał fizyczne starcie, nikt nie zablokował technicznej wrzutki Chrapka, podobnie jak nikt nie krył Robaka, który z bliska efektownie dostawił nogę i było po temacie.
Całości beznadziei w doliczonym czasie dopełnił Grzegorz Sandomierski, w niewinnej sytuacji piąstkując już poza polem karnym, co skończyło się czerwoną kartką (Pawłowi Raczkowskiemu pomógł VAR). Limit zmian “Jaga” wyczerpała, więc na kilka minut między słupkami stanął Taras Romanczuk. Udało mu się nie skapitulować, nawet nie musiał niczego bronić, mimo prób Krzysztofa Mączyńskiego i Arkadiusza Piecha.
Śląsk na tle kompletnie bezjajecznego i niepoukładanego przeciwnika wyglądał po prostu jak solidna, sprawnie funkcjonująca drużyna. Wszyscy swoje wybiegali, nie było jakiegoś ewidentnie słabego punktu. Obiecująco w barwach WKS-u zadebiutował Mateusz Hołownia, środek pola został wygrany, ludzie od ofensywy zrobili swoje. No, może z wyjątkiem Lubambo Musondy, który kilkukrotnie dzielnie powalczył w tyłach i notował odbiory, ale piłka go nie słuchała. Co chwila miał problem z jej kontrolą, zwłaszcza gdy się rozpędzał. Najdobitniej pokazał to przy kontrze w drugiej połowie. Mączyński fajnie mu podał, a Musondzie piłka uciekła o wiele metrów za daleko. Zambijczyk pokazywał wcześniej, że ma to coś – póki co jest jednak niezwykle chimeryczny.
Ogólnie po przerwie srogo się wynudziliśmy, za co winę ponosi przede wszystkim Jagiellonia, która biła głową w mur. Białostoczanie w ostatnich trzech kolejkach zdobyli zaledwie jeden punkt i robią wiele, byśmy szybko przestali ich traktować jako kandydatów do mistrzostwa. Jeśli zawodników Mamrota częściej będą łapały skurcze po 70. minucie (Bartosz Kwiecień!), trudno liczyć na poprawę. Wrocławianie natomiast są na właściwej drodze, żeby szybko zapewnić sobie spokojne utrzymanie. W tym sezonie na nic więcej liczyć nie mogą.
[event_results 567048]
Fot. newspix.pl