– Gdy wróciłem z Azerbejdżanu, zgłosiłem się na testy do Polonii Bytom. Chciałem grać gdziekolwiek, nawet w pierwszej czy w drugiej lidze. Korona zgłosiła się tylko dlatego, że akurat trenowałem indywidualnie tam, gdzie miała zgrupowanie. A Cracovia? Gdy Michał Probierz trenował Jagiellonię, miałem dwie oferty z Białegostoku. Jak widać, miał na mnie plan już jakiś czas temu – opowiada Michal Pesković, który w tym sezonie przeszedł wielką metamorfozę. Od bramkarza co najwyżej solidnego, często kojarzonego z błędami, do gościa, który – wyłączając ostatni mecz z Wisłą Płock, gdzie i tak ratował Cracovię – może pochwalić się bilansem 12 meczów, 5 straconych bramek i 7 czystych kont.
Czy da się nie zwariować, gdy na początku pobytu w Polsce wpuszcza się bramkę z 60. metrów? Jak wytrzymać, gdy w walczącym o mistrzostwo Polski Ruchu nie dostaje się żadnej wypłaty na czas, a działacze wodzą piłkarzy za nos? O problemach finansowych w Grecji. O duńskim klubie, którego zawodnicy mieli aż za dobrze, a presja – mimo walki o utrzymanie – nie była mile widziana. O chęci zostania trenerem. Zapraszamy.
*
Jakie emocje wywołuje u pana postać Tomasza Hajty?
No, nie przywitałem się najlepiej z polską ligą! Mój jedyny bezpośredni pojedynek z bratem i taka bramka…
Była szyderka ze strony brata?
Musiała być, ale Boris starał się raczej wspierać, pomagać. Przyznał, że nie jestem pierwszym bramkarzem, który wpuścił bramkę z sześćdziesięciu metrów. Zdarza się, choć wiadomo, że rzadko. A Hajto ma uderzenie, dobre przerzuty, tutaj doszedł wiatr, a i piłka podskoczyła. Nie było czego zbierać, tym bardziej że nawet trener mówił mi, że byłem dobrze ustawiony. Jedenasty metr, piłka z dala od naszego pola karnego. Pech.
Długo ciągnęła się za panem łatka tego, który puścił taki strzał?
Gazety, internet – wszędzie było mnie pełno. Zdawałem sobie z tego sprawę, jasne, ale z drugiej strony dopiero co przyjechałem do Polski. Nie wszystko do mnie dochodziło, w końcu nie znałem języka, odcinałem się.
Pytam, bo wydaje mi się, że w Polsce – przed przyjściem do Cracovii – był pan kojarzony z błędami.
Sam nie wiem. W Polonii Bytom wpuściłem kuriozalną bramkę, ale to był dobry okres. Zasłużyłem na transfer do Arisu, zero przypadku. A że w bramce Arisu stał Michalis Sifakis, reprezentant Grecji, to nic dziwnego, że się nie nagrałem.
Ale błędy się powielały. A to Hajto, a to zawalony mecz Ruchu z Viktorią Pilzno, a to feralny czas w Podbeskidziu.
Jeżeli zawalisz bramkę, ciągnie się za tobą łatka. Trudno ją oderwać. Czułem to, gdy zdarzały się słabsze okresy, ale uważam, że nie było ich zbyt wiele. Ot, kilka błędów, znacznie słabszy czas w Podbeskidziu i tyle. Poza tym solidność, tak uważam. Przecież kiedy wszedłem do bramki Ruchu, to walczyliśmy o mistrzostwo Polski.
Odczuwał pan krytykę?
Ja jestem dla siebie największym krytykiem. Po każdym meczu analizuję swój występ – interwencje, wpuszczone bramki, niepewne wyjścia. A jeżeli popełniam błędy, to przyjmuję krytykę i nie mam z tym problemu.
Wypytuję o błędy, słabsze sezony, bo zastanawia mnie pana metamorfoza. Ostatni sezon, kiedy grał pan regularnie, miał miejsce cztery lata temu. 2014/15, Podbeskidzie, gdzie z Richardem Zajacem popełnialiście błąd za błędem.
To była dziwna sytuacja. Kiedy przychodziłem, Zajac był jednym z najlepszych bramkarzy Ekstraklasy. Dopiero później zaczął popełniać błędy, a gdy go zmieniałem, też nie byłem lepszy. Jednak zwróćmy uwagę na to, jak wówczas prezentował się cały zespół. Jak drużyna gra gorzej, to i bramkarzowi nie idzie. Możesz wybronić pięć czy sześć strzałów, ale gdy przeciwnik cały czas napiera, muszą pojawić się błędy. Nie ma innej opcji.
Dlatego nie zgodzę się z tym, że nie przekonywałem.
A ja jednak uważam, że nie było zbyt wielu argumentów, żeby sięgnęła po pana Korona, a co dopiero teraz Cracovia.
Ale obecnie nie wygląda to chyba źle?
Jasne, że nie.
No właśnie. Rozumiem, o co chodzi, w końcu przed przyjściem do Korony nie grałem w Azerbejdżanie, a przed przyjściem do Cracovii nie grałem w Koronie. Jak jednak widać, w Polsce pamiętano solidnego Peskovicia, a nie tego, któremu od czasu do czasu – rzadko! – zdarzały się błędy.
Z Polski wyjechał pan trzy razy i trzy razy wrócił. Tak spodobała się panu liga czy to kwestia żony, rodziny?
Mam żonę Polkę, ale braliśmy ślub dopiero trzy lata temu, więc ta kwestia odpada. Po prostu chcieli mnie, to przychodziłem. Po jakimś czasie przyzwyczaiłem się do Polski, więc podjęcie decyzji było łatwiejsze.
Te powroty to też pokłosie tego, że za granicą panu nie wychodziło. Regularnie grał pan tylko w Danii, Grecja i Azerbejdżan okazały się rozczarowaniem.
W Grecji musiałem rozwiązać kontrakt, trenowałem pół roku na Słowacji, dopiero później zgłosił się Ruch.
Problemy organizacyjne, opóźnienia w wypłatach, generalnie typowo greckie problemy?
Przyszedłem pod koniec sierpnia, podpisałem kontrakt na dwa lata, ale po kilku miesiącach miałem dość. Rozwiązałem kontrakt z winy klubu. Płacili jak to Grecy – dwu-trzymiesięczne raty, które zawsze były opóźnione. Od lipca do września czekałem na rozwiązanie kontraktu, trenowałem sam. Stracony czas. Gdybym wiedział, że tak będzie, to rozwiązałbym kontrakt wcześniej. Ale koledzy przekonywali, żebym został, bo za chwilę zapłacą.
Tak zapłacili, że przez okres, w którym tam byłem wypłacili mi może połowę należnej pensji.
Najlepsze jest to, że później przegrałem sprawę w FIFA.
Dlaczego?
Tak naprawdę nie wiem do dziś. Grecy przekonywali, że dali mi czek, którego nie widziałem na oczy! Dziwna sprawa, do dziś zastanawiam się, jakim cudem tego nie wygrałem.
Do czego się pan w Grecji najmocniej zraził?
Zmieniłem podejście do menedżerów. Wiedząc o mojej sytuacji, powinni doradzić, poszukać nowego klubu. Nie robili tego. Przekonałem się, że nie zawsze patrzą na zawodników, tylko na prowizję, które mogą zgarnąć. Strasznie słabe.
Natrafił pan na typową grecką mentalność – luz przed treningami, nierzadko luz na treningach?
Zaangażowanie było, mieliśmy bardzo wymagającego trenera. Hector Cuper pracował w Valencii czy Interze, więc nie było mowy, żeby odpuszczać. Gdy został zwolniony, przejął nas Mazinho, mistrz świata z 1994 roku. Było przy kim trenować.
Co – oprócz regularności wypłat – stanowiło największy problem?
Nie miałem nikogo bliskiego na miejscu, to zawsze bardzo trudne. Nie znałem języka, a w drużynie nie było nawet Chorwatów czy Serbów, czyli ludzi w miarę podobnych kulturowo. Oprócz Greków sami Brazylijczycy, Argentyńczycy czy Hiszpanie. Brakowało wspólnego języka, ale trudno – wiedziałem, co biorę.
Pewnie zostałbym dłużej, ale straciłem cierpliwość z powodu problemów finansowych. Zresztą, nie dało się nie stracić cierpliwości.
Dlaczego w Danii spędził pan tylko sezon? Nie wierzę, że Podbeskidzie skusiło pana lukratywną ofertą.
Byliśmy beniaminkiem i spadliśmy, ale zaskoczenia nie było, mówimy o bardzo specyficznej drużynie. Za mocnej na drugą ligę, za słabej na pierwszą. Serio – odszedłem po spadku, a oni zdążyli później dwa czy trzy razy awansować, by po chwili zaliczać spadki.
Przyszedłem do Viborga tydzień przed ligą, od razu wskoczyłem do pierwszego składu. Na początku szło nam dobrze, graliśmy na euforii, później zaczęły się problemy. Koniec końców mieliśmy szansę na utrzymanie, zaprzepaściliśmy ją dwie czy trzy kolejki przed końcem sezonu.
Zaprzepaściliśmy ją, dodajmy, w okolicznościach, których nie potrafiłem zrozumieć. Trener tłumaczył, że gdy zawodnicy czują presję, to tracą komfort psychiczny. W Polsce byłaby wielka mobilizacja – zostało kilka meczów, musimy wygrać za wszelką cenę. A tam? Nawet dyrektor przyznawał, że bez sensu byłoby mówić w szatni, że koniecznie musimy wygrać. Więc przyszło kluczowe spotkanie, a my wyszliśmy na luzie, bez wielkiej presji, jak gdyby nigdy nic. Nie, to nie mogło zadziałać.
Spadliśmy, a tydzień później mieliśmy grilla. Wszyscy bawili się dobrze, zero autorefleksji, że zawiedliśmy.
Nikt nie przeżywał. Każdy miał zapisane w kontrakcie, że po spadku wynagrodzenie zostanie zmniejszone. Nie zgodziłem się na to, dlatego odszedłem, ale wydaje mi się, że innym to nie przeszkadzało. I tak nie zarabiali groszy, a grali w klubie, gdzie presja nie istniała.
Pasowała im wygoda?
Kto wie. Awans, spadek, awans, spadek. Specyficzny klub. Do tego wiadomo, jak jest w Danii. Wygodne życie, wysoki poziom. Jeden chłopak mówił, że nawet jak nie znajdzie sobie klubu, to i tak przez jakiś czas może pozwolić sobie na bezrobocie. Składki są takie, że i tak dostanie sporo.
Komuś w klubie taka mentalność przeszkadzała?
Zawsze byli pozytywnie nastawieni. Mówili, że będzie dobrze, ale za słowami nie szły czyny. Kurczę – pewne rzeczy powinny być wypośrodkowane. Musi być mobilizacja, musi być presja, tak samo emocje, nierzadko nerwy. Tam tego nie było, totalny luz. Co będzie, to będzie – taka zasada.
Po treningach pięciu-sześciu chłopaków grało przez dwie-trzy godziny w pokera w klubie. Nieważne czy wygrywaliśmy, czy przegrywaliśmy. To pokazuje, jaką mieli mentalność, a nikt nie zwracał na to uwagi. To nie mój świat, moim zdaniem to nie powinno tak wyglądać. Wiesz, walczymy o utrzymanie, a oni nie wyglądają na gości, którzy za wszelką cenę chcą się dobrze przygotować do następnego meczu.
Nie mój świat. Gdy odszedłem, chciałem zostać w najwyżej lidze duńskiej, ale nie było zainteresowania. Stąd powrót do Polski, do Podbeskidzia.
Jeżeli chodzi o zagraniczne wojaże, później był jeszcze Azerbejdżan. Klapa, tak samo jak w Grecji.
Odszedłem z Podbeskidzia, miałem ofertę z pierwszej ligi, ale postanowiłem poczekać. Chciałem zostać w Ekstraklasie, jednak brakowało ofert. Do Azerbejdżanu wyjechałem pod koniec okienka transferowego, jeszcze gdy grałem w Ruchu, pojawiło się zapytanie stamtąd. Gdybym odszedł wcześniej, zarobiłbym więcej. Ropa była droga, baryłka kosztowała 150 dolarów, a gdy przychodziłem – już tylko około 50. Wówczas pewne sprawy nie wypaliły, nie ukrywam, że trochę żałuję, ale trudno, nie wracam do tego. Jednak szkoda, tym bardziej że gdy już tam poszedłem, to się nie przebiłem. Pięć miesięcy jako rezerwowy i koniec.
Czego zabrakło panu, żeby zrobić karierę poza Polską?
Może cierpliwości? Możliwe, że wyjechałem za wcześnie. Trzeba było pograć dłużej w Polonii Bytom, utrzymać dobry poziom, dopiero później iść do Grecji. Ale to przeszłość. Podejmując decyzję nigdy nie wiesz, czy robisz dobrze czy źle. Czas weryfikuje, mnie zweryfikował niekorzystnie. Mogło być lepiej.
Gdy wróciłem z Azerbejdżanu, chciałem grać gdziekolwiek. Nawet w pierwszej czy w drugiej lidze. Nie było łatwo, trenowałem pół roku samemu, tak jak po Grecji. Tyle dobrego, że potrafiłem się zmobilizować. Pewnego razu Korona Kielce przyjechała na zgrupowanie do Wodzisławia Śląskiego. Mijaliśmy się, po pewnym czasie – dwa tygodnie przed ligą – załapałem się na testy i jakoś poszło.
Przed Koroną pojawiały się jakieś oferty?
Nie było nic. Próbowałem załatwiać przez znajomych, obdzwoniłem kilku menedżerów, ale jak nie grasz, to trudno znaleźć klub.
Wówczas już nie miał pan menedżera?
Już nie.
Zraził się pan po Grecji?
Tak, ale moment kulminacyjny nastąpił po wicemistrzostwie i Pucharze Polski z Ruchem. Wiedziałem, że ze względu na problemy finansowe klubu nie zostanę w Chorzowie, więc liczyłem na ciekawy transfer. W końcu miałem za sobą dwa lata dobrej, regularnej gry. I nic, menedżerska bierność.
Sytuacja w Ruchu frustrowała, tym bardziej że miał pan w pamięci to, co działo się w Grecji?
Kilku zawodników na sam koniec poszło do sądu, więc tak – frustrowało. Nie płacili nam regularnie przez półtora roku, zawsze jakieś obsuwy, obietnice bez pokrycia. Codziennie to samo, zawsze dwu-trzymiesięczne opóźnienia. Spędziłem w Ruchu dwa i pół roku, nie wiem, czy chociaż jedną pensję dostałem na czas.
Zawsze ta sama śpiewka.
– Kiedy będą pieniądze?
– W następnym tygodniu.
Mija tydzień.
– No to kiedy?
– Powiedzieli na górze, że na razie nie ma, ale za dwa tygodnie już będą.
I tak w kółko. Nie wiem, co by było, gdyby nie trener Fornalik, który zawsze potrafił nas uspokoić. Mieliśmy do niego ogromny szacunek, tak naprawdę głównie dzięki niemu nikt długo nie zgłaszał się do sądu. Czekaliśmy, nawet przez jakiś czas zbyt wiele informacji nie wychodziło na zewnątrz.
Walczyliśmy pomimo przeciwności, mobilizowaliśmy się, ale ile można tak funkcjonować?
Wracając do tego, co działo się w ostatnich latach. Jak to było z klapkami u Gino Lettieriego?
Już mnie w Koronie nie było.
Na polsatsport.pl przeczytałem coś takiego: Pesković podczas jednego z treningów nabawił się kontuzji i spuchła mu stopa. Na śniadanie udał się w klapkach, gdyż – jak twierdził – nie mógł włożyć buta. Trener Korony, Gino Lettieri, wyprosił go z posiłku za niewłaściwe zachowanie i między panami doszło do konfliktu.
Nieee, ten dziennikarz coś podkoloryzował. Tam nie ma moich wypowiedzi, prawda?
Nie ma.
No właśnie. Dziwna sprawa, zostawmy to.
Dlaczego Michał Probierz, przygotowując rewolucję w Cracovii, tak szybko sięgnął po pana? Nie był to oczywisty wybór.
Z jednej strony Cracovia spadła mi z nieba, z drugiej – jak widać, trener miał jakiś plan. Ufał mi, pamiętał z przeszłości. Ściągał mnie do Polonii Bytom, gdzie przekonał się do tego, jakim jestem człowiekiem i bramkarzem. Gdy przychodziłem do Polski, miałem kontuzję – wypadnięcie dysku, na początku w ogóle nie trenowałem. Pamiętam, że pozwolił mi wrócić na Słowację, zregenerować się i dopiero zacząć treningi. Był wyrozumiały, przecież pierwsze cztery mecze, które zagrałem, to cztery porażki.
Mimo wszystko, na pewno był pan zaskoczony, gdy zgłosiła się Cracovia.
Gdy byłem w Grecji, miałem ofertę z Jagiellonii, którą trenował Michał Probierz. Spotkaliśmy się, czekałem na rozwiązanie kontraktu z winy klubu, ale sprawy przeciągnęły się tak, że nic nie wypaliło. Już wcześniej miałem z nim pracować. Chciał mnie, kiedy zamieniał Polonię na Jagę, ale jako że zrobiliśmy w Bytomiu utrzymanie, to nie zamierzał rozbijać swojej byłej drużyny.
Gdy wskoczył pan w zeszłym sezonie do bramki i nie zawodził, bolało, gdy do drużyny przyszedł Gostomski, który za chwilę pana wygryzł?
Nie przeszkadzało mi, że przyszedł Maciek, bo znałem go z Korony. Gdyby nie przyszedł on, do Cracovii trafiłby ktoś inny.
Nie chodzi o kwestie personalne. Pan nie ukrywał, że pojawiła się frustracja, gdy trzeba było usiąść na ławce.
Liczyłem, że będę pierwszy bramkarzem, tak było przez okres przygotowawczy. Jednak trener postanowił tak, jak postanowił. Była frustracja, trudniejszy czas, ale wszystko brało się z mojej ambicji. Trzeba było pokazać charakter. Czekałem na swoją szansę i ją wykorzystałem.
12 meczów, 5 straconych bramek, 7 czystych kont (rozmawialiśmy przed meczem z Wisłą Płock – przyp. NS). Co się ostatnimi czasy stało z panem i Cracovią?
W przyszłości chciałbym zostać trenerem. Dlatego inaczej patrzę na nasze mecze, zwracam uwagę na niuanse. Lubię patrzeć analitycznie na to, co się dzieje. Takie spojrzenie pomaga nie tylko mi, ale też kolegom. Mogę podpowiadać, korygować ustawienie obrońców, bo przecież jest różnica czy ktoś jest ustawiony trzy metry bliżej linii bocznej, czy nie. Niuanse decydują, bycie bliżej siebie może zapobiec posyłaniu prostopadłych piłek przez rywali. Jestem najbardziej doświadczony, więc muszę brać na siebie odpowiedzialność, ustawiać kolegów na boisku. Po Wiśle Kraków wszedłem do bramki, wiedząc, że chłopakom brakuje pewności siebie. To był nasz problem, musiałem ich podbudować. A co się stało? Zaczęło funkcjonować wszystko, co sobie zakładaliśmy. Tak naprawdę trudno logicznie wytłumaczyć aż tak dobrą serię, ale w szoku nie jesteśmy. Zasłużyliśmy na wyniki, które ostatnio osiągamy.
Na przykład mecz z Legią pokazał, że wasza seria zwycięstw to nie żaden przypadek, ale naprawdę wskoczyliście na znakomite tory. Wydawało się, że w Cracovii funkcjonowało wszystko.
No tak. Najwięcej mogę powiedzieć o obronie. Jest bardzo dobrze zgrana, wszyscy wiedzą, co mają robić. Przykładem mecz z Zagłębiem Lubin. Lewy obrońca Michal Siplak pierwszy raz od dłuższego czasu zagrał na stoperze, Helik tak samo – pierwszy raz od dłuższego czasu zagrał na środku obrony. A jednak wygraliśmy po pewnej grze w tyłach, bo jakiś czas temu przełamaliśmy się i zaczęły funkcjonować automatyzmy. To co nakreśla trener Probierz, sprawdza się na boisku w stu procentach. Jak patrzę na Airama Cabrerę, który naciska w pressingu i wraca się do obrony, to jestem podbudowany. Nie mamy gwiazd, które grają pod siebie – najważniejsza jest drużyna.
O co po takiej serii walczy Cracovia?
Wygraliśmy z Legią i Jagiellonią, ale mecze z drużynami, które walczą o utrzymanie łatwiejsze nie będą. To może być pułapka, trzeba uważać. A o co walczymy? Pojawiła się szansa na pierwszą ósemkę, trzeba ją wykorzystać. A później zobaczymy.
Na was, piłkarzy, ta gra przy pustawych trybunach i cały protest miały jakieś przełożenie?
Raczej nie, ale zawsze lepiej, kiedy kibiców jest więcej. Cieszy, że wrócili, gdy wygraliśmy kilka spotkań. Teraz ciąży na nas spora odpowiedzialność, żeby ich nie zawieść.
Gdyby ktoś powiedział panu trzy lata temu, że będzie w tym miejscu, to uwierzyłby pan? Przeczytałem, że w 2016 testowała pana Polonia Bytom.
Właśnie wtedy wróciłem z Azerbejdżanu, chciałem grać gdziekolwiek. Nie miałem prawa marzyć, żeby trzy lata później wskoczyć tak wysoko. Ale to dowód, że warto ciężko pracować, jakkolwiek banalne to brzmi.
Co zadecydowało? Dieta, profesjonalizm?
I to, i to. Dbam o siebie, chodzę się rolować przed każdym treningiem. Mam świadomość tego, że profesjonalizm jest ważny. Kiedyś przeczytałem wywiad z jednym ze słowackich zawodników, w którym mówił, że mógłby osiągnąć znacznie więcej, gdyby za młodu poświęcał więcej czasu regeneracji. Wówczas zdałem sobie sprawę, że trzeba nie tylko ciężko trenować, ale starać się również poza boiskiem.
Zresztą, byłem w takiej sytuacji, że musiałem starać się podwójnie. Dopiero kiedy miałem osiemnaście lat, poszedłem na pierwszy trening bramkarski. Późno, prawda? Wcześniej miałem takie treningi, że broniłem strzały kolegów, owszem, ale częściej biegałem po lesie, szczególnie w okresie przygotowawczym. Kiedyś zabrali nas autokarem na szczyt góry, zbieganie okazało się mordęgą, a to był okres, gdzie chyba z kilka dni nie odbiłem ani jednego strzału, bo w ogóle nie dotykaliśmy piłki.
A zacząłem tak późno, gdyż wychowywałem się na wsi, piętnaście kilometrów od trzecioligowego klubu. Nie było innej możliwości.
Dużo utalentowanych osób przepadało przez to, że do poważnej piłki było daleko?
Na pewno. Jest wielu zawodników w trzeciej czy czwarte lidze – mówię i o Słowacji, i o Polsce – którzy prezentują dobry poziom. Ale często nie mają możliwości, by pokazać się wyżej. Mieszkają na wsiach tak jak ja, czy po prostu nie mają pieniędzy.
Pan miał chwile zwątpienia?
Byłem profesjonalistą, ale raczej nie nastawiałem się, że zostanę profesjonalnym piłkarzem. Tam była trzecia liga, trudno w takim miejscu myśleć o większej piłce. Jednak okazało się, że zdecydował charakter, poświęcenie. Wstawałem o 7:00, o 14:10 kończyłem lekcje – swoją drogą, ze szkołą nie miałem nigdy problemów – szedłem trzy kilometry na trening, potem z powrotem do domu. I tak w kółko, codziennie. Od poniedziałku do piątku, a weekend również był zajęty meczami. Nie miałem myśli, żeby odpuścić, więc chyba zasłużyłem, żeby być w miejscu, w którym jestem.
A kim będzie pan po zakończeniu kariery? Wspominał pan o trenerce.
Właśnie trenerem, taką mam nadzieję. W Azerbejdżanie zacząłem robić notatki, teraz staram się rozmawiać z trenerami, analizować, choć jeszcze nie z wielką intensywnością, bo jednak cały czas jestem piłkarzem.
Chciałbym być kiedyś pierwszym szkoleniowcem, choć jak przyjdzie być przez jakiś czas trenerem bramkarzy, to też się nie obrażę.
Trener Probierz wie o pana planach?
Coś tam mu wspominałem. Rok temu, kiedy nie grałem jesienią, zacząłem przebąkiwać o tym, że może poszedłbym na kurs. Trener nie widział problemu, ale regularna gra zmieniła plany. Na razie.
To co, będzie pan lepszy niż Probierz?
(śmiech) Powiem tak – trener ma tak dużo meczów w Ekstraklasie i jest tak młody, że będzie trudno. Jeżeli bym teraz zaczął, to byłbym przy nim jak trener z okręgówki przy Mourinho!
rozmawiał Norbert Skórzewski
Fot. główne własne, reszta – 400mm.pl