Dlaczego trenerzy za mało zarabiają? Dlaczego rodzina trenera cierpi? Kiedy szatnia zmienia się w buzujący czajnik? Dlaczego futbol to przebieraniec?
Czego nauczył się o literaturze pisząc książkę? Ile w jego książce jest prawdy, ile fikcji? Co jest największym wyzwaniem dla debiutującego autora?
O tym wszystkim porozmawialiśmy z Tomaszem Łapińskim, autorem powieści “Szmata”. Zapraszamy.
LICZY SIĘ DROGA, NIE CEL – PRZECZYTAJ TEŻ WYWIAD Z ŁAPIŃSKIM-PIŁKARZEM
***
Nasz poprzedni wywiad miał tytuł “Liczy się droga, nie cel”. Czy przy pracy nad książką też ta zasada obowiązuje? Pisanie to wielomiesięczny znój, wydawać by się mogło, że koniec to ulga.
Liczy się droga, nie cel, ale w tym kontekście, w jakim droga oddziałuje na człowieka tą drogą podążającego. Doświadczenie. Nauka. Rozwój. Zmiana spojrzenia. To jest najistotniejsze. Nie znaczy to jednak, że cel to jest nic. Cel musi być drogowskazem. Cel też jest konieczny. Najważniejsze jednak dzieje się po drodze. Bo nawet jeśli nie zrealizujesz celu, potkniesz się, zdarzą się różne rzeczy, które zostawią po sobie ślad i wpłyną na ciebie.
Ja zaczynając nie miałem celu: sprzedać tyle i tyle książek. Zrobić coś wybitnego. Robiąc pierwsze kroki na tej ścieżce, którą chciałem podążać, nie wiedziałem co się dalej wydarzy. Uznałem tylko, że warto jest nią kroczyć.
Co było więc konkretnie celem, motywacją?
Motywowało mnie wyzwanie. Lubie je sobie stawiać. Super zobaczyć jak to jest zmierzyć się z czymś nowym. W tym czasie historia, ktorą chciałem opowiedzieć, powoli zaczęła się krystalizować. Ale.. ja wcale nie byłem przekonany, że chcę ją komuś pokazać. Pierwsza wersja powstała kilka lat temu. Dalej trwały przeróżne prace przy niej, ale nie miałem pewności, czy nie skończy się na dnie szuflady. Kontakt z wydawnictwem miałem pierwszy raz podczas premiery “Dekalogu Nawałki” Marcina Feddka. Rzuciłem luźno, że coś tam mam, a usłyszałem, że jak będę gotowy, to żebym podrzucić.
Nie miałeś presji, żeby ją wydać?
Nie, totalnie nie. Zanim miała miejsce rozmowa z wydawnictwem, książka była gotowa od mniej więcej pół roku. Biłem się z myślami, pokazać komukolwiek czy zamknąć szufladę na siedem spustów.
Dowiedziałeś się podczas pisania książki czegoś nowego o sobie?
Raczej nie, bo sporo obserwowałem siebie, taką mam naturę. Dowiedziałem się jednak wiele o samym pisaniu.
Co na przykład?
Przykładowo wybrałem pierwszoosobową narrację. W ogóle nie wiedziałem jakie płyną z niej zagrożenia. Bardzo starałem się uniknąć moralizowania, pisania poradnika dla piłkarza, tudzież poradnika życiowego, Paulo Coelho “jak żyć”, a tymczasem pierwszoosobowa narracja ma ciągoty, by iść w tym kierunku. Bohater jest narratorem, wiemy jak postrzega świat, jakie są jego myśli… duże pole by władować się w maliny.
Pierwszoosobowa narracja wymaga też spójności językowej w kontekście dialogowym i narracyjnym, kolejny problem, z którym trzeba się zmierzyć. Raz, żeby to było zjadliwe, zrozumiałe w odbiorze, a dwa, żeby nie zatracić wiarygodności języka, którym posługuje się bohater. Walczyłem bardzo mocno z redaktorami, bo wiem jakim językiem mówi szatnia, nie zawsze jest on literacki.
Przyznam się, że długimi fragmentami nie lubiłem Romana Dzwoneckiego, głównego bohatera.
Oczywiście. Nie chciałem krystalicznie dobrego bohatera.
Dzwonecki momentami jest zły w sensie ścisłym.
Ciesz się, że nie czytałeś pierwszej wersji, było dużo gorzej. Wpakowałem sięwtedy z historią w czarną studnię bez dna, bez wyjścia. Nie chciałem wymowy tak totalnie pesymistycznej. Na pewno nie jest optymistyczna, ale mamy w niej promyk nadziei, w mocno refleksyjnym sensie. W porównaniu, pierwsza wersja była straszna.
Hemingway mówił o pierwszych wersjach, że zawsze do niczego nie nadają. Dosłownie: “First draft of anything is shit”.
Ale każda pierwsza wersja ma ten plus, że już jest. Gadanie, teorie, snucie planów – to wszystko nic nie znaczy, dopóki nie wyrzucisz z siebie fizycznie tekstu. Bez tego są to tylko opowieści hipotetyczne.
Więcej jest pisarzy, którzy pozostają na etapie snucia planów, nigdy lub prawie nigdy nie siadając do faktycznego pisania. Pozwól sobie pisać źle, ale pisz.
Masz się wtedy od czego odbić. Tak naprawdę po zakończeniu pierwszej wersji, przelaniu jej w plik, zaczęła się praca. Oczywiście wcześniej też była, ale teraz pojawił się inny typ pracy, więcej koncepcji – co, po co, skąd.
Nie bałeś się jednak przegięcia w drugą stronę, przesady z poprawkami? Książka od ich nadmiaru może stać się Frankensteinem.
Bałem się, bo jestem perfekcjonistą i mógłbym do końca życia poprawiać tę historię. Uznałem, że dosyć, trzeba sobie postawić granicę. Doszedłem do wniosku, że tekst jest na tyle dopracowany, na ile mnie stać i czas na następne projekty.
To, co jest ciekawe, to że choć poziom czytelnictwa spada, tak bardzo wiele osób ma marzenie napisania książki. Jak u ciebie wyglądał sam fizyczny proces tworzenia?
Było o tyle łatwiej, że zaczęło się od scenariusza pod film. On był pierwowzorem, który oczywiście poszedł w diabły, ale już był schemat, na którym mogłem się oprzeć, jakaś rozpisana struktura. Dzięki temu nie musiałem w trakcie pisania myśleć co się dalej zdarzy. Później narzucałem sobie rygor czterech godzin pisania dziennie. Oczywiście nie da się pisać bez czytania, więc również lektur było więcej, choć i tak czytam każdego dnia, zazwyczaj wieczorami przed snem. Natomiast dłużej niż cztery godziny nie byłem w stanie pisać. Nie było takiej możliwości. Łeb jak dynia, nie jesteś w stanie nic wymyślić, musisz odpuścić.
Masz pomysł na osławiony blok pisarski?
Pisać cokolwiek. Nie jesteś z tego zadowolony, ale brniesz dalej. Często wtedy udaje się przebić do ciekawszych pomysłów, względnie powstaje ich baza, później do owocnego opracowania przy kolejnym czytaniu.
Czy twoje postrzeganie literatury zmieniło się po przejściu na drugą stronę barykady?
Wcześniej wydawało mi się, że najważniejsze są wydarzenia, sekwencja przyczynowo-skutkowa, co, dlaczego, po co jak i gdzie. Natomiast teraz myślę, że choć jest to silnik utrzymujący czytelnika w sensie ciekawości, tak kluczem są opisy. Niech ktoś nie kojarzy od razu tego z opisami z “Nad Niemnem” – chodzi o sposób zarysowania sytuacji. Jak narysować scenę, by dotrzeć do czytelnika. To może być cokolwiek, opowiedzenie o tym czy jest zimno czy ciepło, a jednak napisane tak, że porusza. Dla mnie takie jest choćby otwarcie “Strażnika sadu” Cormaca McCarthy’ego.
Od pewnego czasu było pusto na drodze, wciąż jeszcze białej i rozprażonej, chociaż niebo na zachodzie już poczerwieniało od słońca. Szedł w pyle wolnym krokiem, a niekiedy przystawał i oglądał wyłażący przez dziurę w podeszwie zwitek plastra, chwiejąc się na jednej nodze jak przysadzisty, niezgrabny ptak. Znów obejrzał się za siebie. W oddali na rozżarzonym pasie betonu pojawiła się nieforemna masa, która mozolnie brnęła ku niemu. Pomału rosła, zygzakowata i pokraczna jak za krzywą szybą, na moment zyskała formę i konsystencję furgonetki, a potem przemknęła i zaraz przetopiła się w ten płynny kształt, w którym najpierw się ukazała.
Niezbyt zdecydowanie machnął za nią ręką z podniesionym kciukiem. Wachlarzyki kurzu spiesznie wspięły się na pobocze i osiadły w mankietach spodni.
A jedź se w cholerę, krzyknął do przelotnego mirażu. Wyjął papierosy, przeliczył je i schował. Zwrócił głowę ku słońcu. Po zmroku nie będzie szans, powiedział. Bezwietrzna cisza, ani szelestu zakurzonych gazet i papierków od słodyczy, które ukradkiem przytulały się do zrudziałej ściany zielska na skraju drogi.
Przed sobą widział światła stacji benzynowej i jakieś budynki. Może rozstaje, tam gdzie auta zwalniały. Wystawił kciuk w stronę ciężarówki z przyczepą, która minęła go z przeciągłym jękiem, porywając za sobą pył i papiery, a potem patrzył, jak nieco dalej jej pęd zgina drzewa przy drodze.
Chrystusa byś nie podwiózł, co?, zapytał, przeczesując palcami włosy.
Bardzo prosty opis człowieka, którego nie znasz. Wchodzi na drogę, mija go samochód. Fabuła nie jest tu magnesem, samej akcji tyle co nic, ale dla mnie to jest genialnie napisane. Mogę napisać, że dwóch facetów się bije, leci jedno krzesło, drugie, trzecie. Ale bez całego kontekstu to będzie nic. Choć wszystkiego też nie można zdradzić od razu, niech się czytelnik pozastanawia.
To tak jak w “Szmacie”, gdzie trzy czwarte książki zastanawiamy się co takiego Dzwonecki zmalował na igrzyskach.
To jest zabieg literacki, zastawienie haczyka, ale – podobnie jak fabuła – podległy sile słowa, sile tego opisu, w szerokim znaczeniu słowa “opis”.
I masz receptę na ten opis?
Nie mam recepty. Ona nie istnieje i to jest w tym wszystkim najlepsze. Można nagromadzić nie wiadomo ile wydarzeń, a i tak czytelnik zaśnie. A wspaniały pisarz w dziesięciu zdaniach prostego opisu zrobi coś, że ja, czytelnik, pomyślę: “o ku*wa, ale to jest rewelacyjne. Nie wiedziałem, że tak można przedstawić rzeczywistość, taką przyjąć perspektywę”.
I to jest fascyynujące w tej robocie. Wyzwanie nigdy się nie kończy.
Tak, ale to ciężka robota. Ktoś myśli, że pisanie bierze się z natchnienia. Dyrdymały. Musisz zapierniczać.
Udawało ci się zawsze utrzymać rygor czterech godzin?
Różnie, czasem były momenty takie, że myślałem o piętnastu milionach innych rzeczy i szło jak krew z nosa. Wtedy próbowałem się przebijać, nie odchodziłem od razu od pisania, ale jak długo nie szło dawałem spokój. Szedłem na spacer, może trzeba to i owo przemyśleć i dopiero usiąść.
W twojej książce na pozór toczy się pewnego rodzaju ciuciubabka. Przez umieszczenie powieści w świecie futbolu, który dobrze znasz, czytelnicy zastanawiają się: kto jest kim? Które wydarzenia są prawdziwe?
To ślepy zaułek. Mamy na przykład trenera Wrzaskuna. Znajomy dziennikarz wyskoczył mi z totalnie od czapy nazwiskiem, że to na pewno ten a ten trener kryje pod Wrzaskunem. Ja nawet nie byłem w stanie zrozumieć w jaki sposób on dotarł do tej kandydatury.
Mi z Wrzaskunem kojarzy się Smuda.
Z Franka użyte jest wahadło na treningach, ale Wrzaskun to wiele postaci. Ostatnio liczyłem ze znajomym i we Wrzaskunie ujętych jest ośmiu trenerów. Inni szukali po tropie jąkania u Pieska, a jąkających się piłkarzy tez było od diabła i ciut ciut. Można się doszukać pojedynczych zdarzeń prawdziwych, ale raczej anegdotycznych. Postacie nie są zawoalowane jeden do jednego, tak samo najważniejsze zwroty akcji.
Dzwonecki w jakim procencie jest Tomaszem Łapińskim?
W niewielkim. W początkowej wersji bardziej, później z każdą kolejną mniej. Ma nawet odmienne ode mnie poglądy na życie piłkarskie. “Dzwonek” stosuje też taktyczne zasady, typu “trzeba obronę rozciągnąć” do spraw pozasportowych, niemal przez nie uzasadniając swoje złe czyny. To totalna przewrotność.
Ale trudno od siebie uciec. Prowadzisz pierwszoosobową narrację, twoje przemyślenia i spojrzenie samo się nasuwa.
Trochę mojego oka ma, ale na tym cała ta zabawa polega. Tworzysz postać, nadajesz jej cechy, a potem rzucasz jej kłody pod nogi. Zderzasz ją z wyborami, które musi podjąć. Ja nawet nie podejmowałem tych decyzji jako autor, bardziej się przyglądałem.
To wielki mit pisania: że pisarz jest jak Bóg dla swoich bohaterów, może zrobić z nimi wszystko. Tak naprawdę chodzi na pasku wiarygodności, co oplata go pajęczyną.
To cholernie ważna rzecz. Każdy zna chyba to uczucie, gdy ogląda film, serial, czyta książkę i nagle dzieje się coś, po czym czujesz się oszukany. To nie miało prawa się wydarzyć, tak nikt by się nie zachował, wszystko robi się niewiarygodne. Cały trud polega na tym, by postawić bohaterów przed wyzwaniami, wydarzeniami dziwnymi, a jednak ubrać je tak, by były wiarygodne. Natomiast znając środowisko piłkarskie, jestem przekonany, że są w nim ludzie będący w stanie podjąć takie decyzje, jakie podejmowali bohaterowie mojej książki. Wszystko, co się w niej zdarzyło, jest możliwe.
Powiedzieliśmy, że Dzwonecki jest zły. A czy ty go lubisz?
Nie. Oczywiście, że nie. Lubię Jabola.
Też zastanawiałem się kim jest Jabol.
Mieszanina mocna wielu piłkarzy. Jest przerysowany. Ciekawy intelektualnie, i książkę przeczyta, odezwać się potrafi, natomiast pije. Nałogowo. I już.
A Hueyot przemianowany na Hooyot? Pamiętam takiego piłkarza Widzewa, tu drobna zmiana w nazwisku.
Ale Tobit w ogóle nie gadał po polsku. Jedyne, czego go nauczyliśmy, to “Nie ma sianka, nie ma granka”. Pasowało mi go użyć w książce ze względu na ksywę. Ot i cała historia.
W recenzji napisałem, że twoja książka jest biografią swoich czasów. Zgadzasz się z tym?
Nie dawałem sobie prawa, żeby opisywać przeszłość, charakteryzować ją. Mnie najbardziej ciekawią postawy moralne bohaterów. To jest oś, nie krajobraz tamtych czasów. Co sprawiło, że bohater podjął takie a nie inne decyzje. Z czego wyniknął taki ciąg wydarzeń. Ale oczywiście czysto, by tak rzec, fizyczne przyczyny są zaczerpnięte z realiów piłkarskich tamtych lat, czyli jest to na przykład brak wypłat czy przedmiotowe podejście do człowieka. Skomasowałem pewne postawy, wrzuciłem to wszystko do jednej szatni tak, żeby zabrzmiało.
Niemniej sam fakt, że mogłeś osadzić w tamtych czasach historię, która mocno bada moralność swoje o nich mówi.
Dokładnie. Od tej otoczki, afer, nie uciekniemy. Nie wmawiam nikomu, że było pięknie i wspaniale.
Kup „Szmatę” na LaBotiga.pl
Myślisz, że zagrałeś kiedyś w sprzedanym meczu?
Nie wiem. Ale mam wątpliwości co do kilku spotkań.
Rozmawiałem ostatnio z Jarkiem Bińczykiem, doświadczonym łódzkim dziennikarzem. Twierdził, że rywale nie podchodzili pod Widzew, bo się ciebie bali. Nie wiadomo było co zrobisz.
Nie wiem, nikt się do mnie odzywał w takich sprawach. Miałem tylko jedną sytuację. Informacja o podejściu pod mecz nie poszła do mnie, tylko do jednego kolegów, który przyszedł z tym do mnie. Poszliśmy do trenera, żeby wszystko było jasne. Nie chcieliśmy podejrzeń, smrodu. Mecz wygraliśmy, dostali wysoko a my mieliśmy czyste papcie. Koniec historii.
A te mecze, przy których masz wątpliwości?
To stare czasy, z początków mojej gry. Natomiast co mogę powiedzieć. Może się mylę?
A jeśli się nie mylisz?
Cóż mogę powiedzieć. To tak jak z wątkiem sąsiada w “Szmacie”. Kojarzysz?
Tak.
To jest właśnie to, o czym rozmawiamy. Dzwonecki słyszy po sąsiedzku przez ścianę jakieś pukania, jakieś stuki, nie wiadomo czego dotyczące. Czasem widzi coś podejrzanego, niewytłumaczalnego. I tak to było w tamtych czasach. Coś widziałeś, co zastanawiało, ale nie miałeś pewności.
Wniosek ze “Szmaty” płynął dla mnie taki, że kibic ma dostęp tylko do dziewięćdziesięciu minut, a jest to raptem wycinek rzeczywistości, po jakiej porusza się drużyna piłkarska.
Kibic nie da rady dostrzec tych wszystkich międzyludzkich zależności, które są najważniejsze. Nie zapominam o umiejętnościach, przede wszystkim trzeba grać, ale bez poprawnie ułożonych relacji i umiejętności nie będą wykorzystane. Szatnia to niesamowity tygiel, możesz osobowościowo trafić wszystkich, a funkcjonuje się w grupie, na różnych jej płaszczyznach. Na im większej liczbie z nich zawodnicy dogadują się ze sobą, tym większa szansa, że na boisku też będą się dogadywać w sensie czysto sportowym. Będą od siebie wymagać, będą się wspierać, będą prawidłowo reagować.
A relacja trener – piłkarze? Trener ma szansę wprowadzić taktykę, której piłkarze nie akceptują, w którą nie wierzą?
Ma szansę. Musi dusić, a oni muszą się zamknąć, posłuchać trenera, spróbować nauczyć się tego, co jest od nich wymagane. Taka powinna być kolejność.
Tak być powinno, pytanie jaka jest rzeczywistość.
Jeśli piłkarze myślą inaczej, są skończeni. Jeśli nie potrafią nawet podjąć uczciwej próby spróbowania tego, co proponuje trener, to znaczy, że nie będą funkcjonować dobrze nie tylko w tej drużynie i są potencjalną miną.
Jest szczególna przyczyna, że nie poszedłeś w trenerkę?
Bardzo prosta. Po pierwsze, chcąc być trenerem trzeba nim być 24 godziny na dobę. Nie ma innej opcji. Życie rodziny na tym cierpi non stop, czy tego chcesz czy nie. Niektórzy trenerzy udają, że się odcinają w domu od spraw zawodowych, ale to bujda. Jest z rodziną, a i tak połowę głowy ma zajęty sprawami klubu.
Po drugie, ja mam sporo zainteresowań innych niż piłka, a gdybym poszedł w trenerkę, musiałbym je poświęcić. Gdybym wbijał się w trenerkę, to wszystko poszłoby w kąt.
No i po trzecie, ta praca to niesłychany poziom wysiłku psychicznego i stresowego. To jest straszna robota. Moim zdaniem wszyscy trenerzy na świecie za mało zarabiają, zarówno ci dobrzy jak i ci słabsi. Nikt nie jest w stanie zapłacić odpowiedniej sumy, żeby wynagrodzić cienie roboty, jaką wykonują.
Problem w budowaniu autorytetu: piłkarze często zarabiają więcej od nich.
To też rzecz, której starałem się dotknąć w książce. To wszystko, co wrzuca się w piłkę, piłkę jako dyscyplinę, zakłóca bardzo obraz. Futbol na podstawowym poziomie to jest kapitalna gra. Proste zasady, dwudziestu dwóćh ludzi, grajmy. Ci mają takie zadania, ci inne, fizyczność, emocje, wszystko na swoim miejscu. Ale dochodzą pieniądze, presja, naciski zewnętrzne i wtedy może się zdarzyć coś takiego, co opisałem.
Futbol ma dorobione uszy?
Nie uszy. Futbol to przebieraniec. Jest obklejony wszystkim. Piłka ledwo się czasem przebija przez wierzchnią warstwę reklam, pieniędzy, tego całego sztafażu. Zazwyczaj jest przykryta.
Ale sam powiedziałeś, że pieniądze są niezbędną częścią, z ich braku rodziły się patologie.
Ale ty sam powiedziałeś, w jaki sposób zmieniają grę, bo przychodzi trener, a zawodnik zarabia więcej od niego, więc ma trenera w dupie. Mało tego, wiesz co się dzieje, gdy do szatni wycieknie ile kto zarabia? Szatnia zmienia się w buzujący czajnik.
Szatnia to front, nieustanne pole konfliktów?
Nie każda. Ale każdą może rozpierniczyć nawet jeden człowiek, który totalnie nie pasuje do pozostałych, ale na nich wpływa. Jedno zgniłe jabłko może stać się katalizatorem, przyspiesza wszystkie reakcje. Czasem wystarczy jedno zdarzenie, które rozpocznie lawinę, po której wszystko się posypie. Znam takie sytuacje, ale nie chcę o nich mówić.
Można pomyśleć, że rutyną szatni jest bałagan.
Bo tak jest.
Stworzenie harmonii jest czymś wyjątkowym.
Dlatego tak mało jest dobrze funkcjonujących drużyn.
Ostatnie pytanie. Czy są już plany co dalej po “Szmacie”, czy ponownie będziesz szukać wyzwań na innym polu?
Jedno nie wyklucza drugiego. Parę literek czegoś następnego już napisałem. Mam swoje spojrzenie na literaturę, ruszam poza piłkę.
Rozmawiał Leszek Milewski
Fot. FotoPyK
Fragment książki “Strażnik sadu” – Wydawnictwo Literackie.