Reklama

To nie tak miało być. W Innsbrucku bez Polaka na podium

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

23 lutego 2019, 17:59 • 5 min czytania 0 komentarzy

Gdybyśmy mieli opisać ten konkurs jednym słowem, zapewne byłoby to „rozczarowanie”. Bo wierzyliśmy w medal, wierzyliśmy nawet w dwa albo i trzy, wierzyliśmy też w złoto dla któregoś z naszych zawodników. Tymczasem tylko trzech weszło do drugiej serii, jeden do czołowej dziesiątki, a na podium nie znalazł się żaden. Wygrał Markus Eisenbichler przed Karlem Geigerem i Killianem Peierem.

To nie tak miało być. W Innsbrucku bez Polaka na podium

Wiemy, że zabrzmimy teraz jak – biorąc przykład z naszej piłkarskiej Ekstraklasy – Piotr Ćwielong narzekający na godzinę i pogodę, ale nie możemy się oprzeć wrażeniu, że coś się u jury i przeliczników za wiatr dziś mocno spieprzyło. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że najmocniejsze podmuchy pod narty w pierwszej serii mieli podobno trzej Polacy i Stefan Kraft. I za cholerę nie było tego widać. Bo jeśli najdalej z nich skoczył Austriak i ledwo doleciał do rozmiaru skoczni (choć i tu są wątpliwości, bo wydaje się, że zmierzono mu niewłaściwą odległość), to coś tu nie gra. Tym bardziej, że wcześniej Killian Peier – który odjętych punktów miał zdecydowanie mniej – leciał tak, jakby pod narty wiał mu halny.

Rafał Kot, były fizjoterapeuta kadry skoczków, ekspert TVP:

– Musimy pamiętać, że wynik komputerowy, to jest średnia z czujników umieszczonych na całym zeskoku w kilku miejscach. I teraz tak: jeśli tuż za progiem mamy niewielki wiatr w plecy, ale uda nam się przelecieć tam szybko i sprawnie, a dostaniemy wiatr na dole, to odlecimy. I, jeśli przeważą czujniki z wiatrem w plecy, możemy nawet dostać dodane punkty. Jeśli jednak dostaniemy silne uderzenie wiatru pod narty od razu po wyjściu z progu, to nas wyhamowuje, nie nabieramy prędkości. Zawodnik ląduje bliżej, punkty są odjęte. Czasami faktycznie jest to przekłamane. Pamiętam jak kiedyś na Letniej Grand Prix w Courchevel skakał Jan Matura i dostał taki prąd powietrza pod narty, że nie mógł wylądować. Hamował w locie, bo bał się, że przeskoczy skocznię. A okazało się, że ma punkty dodane za niekorzystny wiatr.

Reklama

Nie obwiniamy więc o nic systemu, co najwyżej jury. Bo jeśli zawodnik miał w pewnym momencie lądować w granicach rekordu skoczni, by objąć prowadzenie, to coś było nie tak. A obniżenie belki to jakaś minuta roboty. Wystarczyło podjąć decyzję. Nie wierzymy, że nie było to możliwe. Straciła na tym cała trójka Polaków, a my – być może – straciliśmy też medal Kamila Stocha. Bo jesteśmy przekonani, że gdyby w pierwszym skoku poradził sobie lepiej, to w drugiej serii byłby w stanie o krążek zawalczyć. Szczególnie, że i tak – mimo słabszej pierwszej próby – ostatecznie był piąty. A tak za nami konkurs, o którym pragniemy jak najszybciej zapomnieć. Bo to po prostu rozczarowanie.

Rafał Kot:

– Z jednej strony na pewno jest to rozczarowanie, bo patrząc na skoki naszych zawodników w konkursach Pucharu Świata, mogliśmy oczekiwać tutaj podium. Dawid i Piotrek skakali świetnie. Kamil też, a w dodatku to zawodnik niesamowicie odporny psychicznie na presję w tych najważniejszych momentach. Więc mogliśmy liczyć na medal. Z drugiej strony jednak, postawa naszych zawodników na treningach, w kwalifikacjach i serii próbnej, dawała powody do zaniepokojenia. Bo wszystkie skoki były nieco poniżej oczekiwań i w konkursie też tak to wyglądało.

Najsłabiej z naszych wypadł Kuba Wolny, który w ogóle nie wszedł do drugiej serii. Wiemy, że w ostatnich dniach męczył się z chorobą. Wiemy też, że dla niego to pierwsze zawody tej rangi. Więc ten wynik specjalnie zaskakujący nie jest i nie chcemy naszego skoczka dobijać. Wiemy też jednak, że w jutrzejszym konkursie drużynowym zastąpi go Stefan Hula. I wygląda na to, że to dobra decyzja ze strony trenera. Bo nawet jeśli Stefan jest w słabszej formie, to prawdopodobnie zagwarantuje dwa solidne skoki. A takich nam potrzeba, by powalczyć o obronę złotego medalu. Tym bardziej, że fantastyczną dyspozycję zademonstrowali dziś dwaj Niemcy.

To w ogóle był konkurs niespodzianek. Mistrzem świata został Markus Eisenbichler, który w Pucharze Świata nie ma jeszcze zwycięstwa. Drugie miejsce zajął Karl Geiger, który też faworytem do podium raczej nie był, a na trzecim stanął czarny koń – Killian Peier. Ten nigdy nie był nawet w najlepszej trójce, a po tym, jak dziś mu się to udało (mimo że po pierwszej serii prowadził i spadł o dwie pozycje) eksplodował taką radością, jakby właśnie został mistrzem olimpijskim. Piękno sportu w czystej postaci, choć trochę zazdrościmy, że to Szwajcarzy i Niemcy mogli się tak cieszyć, a nie my.

Reklama

Inna sprawa, że nie tylko my możemy czuć się rozczarowani. Tuż za podium znalazł się przecież Ryoyu Kobayashi(!), za nim był Kamil Stoch, a szóstą lokatę zajął Stefan Kraft. Mniej więcej tak przed tym konkursem widzieliśmy pozycje medalowe. Pozostaje więc nam zadecydować: co z tego wszystkiego trzeba uznać za największą sensację? Wygraną Eisenbichlera? Brąz Peiera? Brak medalu dla wspomnianej przed chwilą trójki?

Rafał Kot:

– Dla mnie największą niespodzianką jest na pewno Killian Peier. Nie stawiałem na tego zawodnika, myślałem, że na tej trudnej skoczni w Innsbrucku sobie nie poradzi. W rywalizacji o podium widziałem Eisenbichlera i Geigera, którzy faktycznie tam trafili, oraz Kobayashiego i Stocha. Niemcy byli jednak bardzo mocni, byłem jedynie ciekaw, czy Eisenbichler wytrzyma psychicznie. Bo niejednokrotnie po pierwszej serii potrafił być bardzo wysoko, a psuł drugi skok. Dziś to świetnie wytrzymał, skoczył nawet lepiej niż w pierwszej próbie. I zasłużenie wygrał, trzeba mu pogratulować. Geiger z kolei każdym swoim skokiem w Innsbrucku udowadniał, że stać go na podium i na to miejsce w trójce zasłużył.

Dla Kamila Stocha i spółki okazja na zrewanżowanie się Niemcom już jutro w konkursie drużynowym. Dobrze byłoby tym razem widzieć polską flagę na podium. Najlepiej na jego najwyższym stopniu.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...