Kraj, w którym ludzie nie żyją, lecz przeżywają. Kraj z 90-procentowym bezrobociem, w którym ceny benzyny podniosły się czterokrotnie.
Więzienie o maksymalnym rygorze w Stanach Zjednoczonych. Więzienie, w którym paraliżuje strach tak uderzający, że zapominasz, co się działo w środku.
Chłopak z oparzoną, zaropiałą nogą, któremu możesz pomóc. Ale i chłopak z oparzoną, zaropiałą nogą, którego kolegom pomóc nie jesteś już w stanie.
Kambodża, gdzie 80 procent dzieciaków we wszystkich domach dziecka nie jest sierotami, ale jest tak wiele firm zachodnich, które organizują płatne wolontariaty, że zrobił się z tego przemysł.
Ryzykowanie życia przy rozbijaniu kongijsko-zambijskiego gangu przemytników kości słoniowej czy wchodzeniu do obozów twardych komunistów, którzy porywali dzieci ze szkół i obcinali ludziom sierpami ręce.
Dlaczego pieniądz to czas? Dlaczego Polacy w ocenie sukcesu innych dobierają kryteria, które pozwalają ten sukces umniejszać? Dlaczego u wielu starszych podróżników zamiast happy endu jest masa pięknych zdjęć, których nie ma komu pokazać?
O tym wszystkim opowiada Tomek Michniewicz. Podróżnik, reporter, dziennikarz, czy – między innymi – autor pięciu nagradzanych reportaży książkowych. Zapraszamy.
*
Jaka historia z twoich podróży najbardziej wpłynęła na to, jak postrzegasz świat?
Były dwie, naprawdę bardzo grube.
San Quentin. Więzienie o maksymalnym rygorze w Stanach Zjednoczonych. W środku najgorsi z najgorszych – recydywiści, mordercy, gwałciciele, dilerzy, szefowie gangów narkotykowych. Udało mi się tam dostać, a wchodząc do takiego więzienia podpisujesz papier, że przyjmujesz do wiadomości, iż stan Kalifornia oraz San Quentin nie uznają polityki zakładników. Jeśli cię porwą, nie będzie negocjacji typu: zwolnijcie go, w zamian skrócimy wasz wyrok. Wchodzisz na własną odpowiedzialność.
Ale wejście to najmniejszy problem.
Wprowadzili mnie, opowiedzieli co i jak, no i cześć. Zostałem sam. Przede mną więźniowie, każdy kogoś zamordował, a wieczorem normalnie jadł kolację. Inny świat. Masz z nimi rozmawiać, ale zaczynasz się orientować, jak bardzo jesteś nieprzygotowany. Na początku byłem sztywny ze strachu, potem zrozumiałem, że jedyną opcją, żeby wyjść z tego cało, to zostać ich „adwokatem”. Robiłem reportaż, więc zaznaczyłem, czego chcę.
– Powiedzcie mi, jak traktuje was system, a ja przekażę waszą historię na zewnątrz.
Gdybym przyszedł i powiedział: „Ty zwyrodnialcu, zabiłeś starszą kobietę i sprzedałeś jej zęby”, dostałbym nóż pod żebra. Wydawało mi się, że takie neutralne podejście załatwi sprawę, ale byłem w błędzie.
Po kilku godzinach wszedłem do hangaru, w którym mieszkało tysiąc osób. Piętrowe prycze ustawione co metr, jak w obozie dla uchodźców. Zapuściłem się tam, chodzę, chodzę i nagle podchodzi do mnie jakiś koleś. Szerszy niż wyższy, same mięśnie, za nim czterech innych. Mam dwa metry, a pamiętam, jakby był wyższy ode mnie.
– Czego tu szukasz, panienko?
Od tego momentu nie pamiętam następnej pół godziny. W ogóle. Tak się musiałem bać. Następne co pamiętam, to że stałem na spacerniaku i rozmawiałem z gościem, o którym myślałem, że jest pedofilem, a okazało się, że zdefraudował kupę pieniędzy i tyle.
Ogromne ryzyko, chociaż wiadomo, jak to jest w podróży. Trudno szacować co jest groźne, a co jeszcze groźniejsze, gdyż decydują emocje.
Generalnie, kiedy wyszedłem z San Quentin, przez godzinę siedziałem pod bramą w samochodzie i nie byłem w stanie odjechać. Kompletne roztrzęsienie.
Widowiskowa historia.
Pamiętam też inną scenę, która wpłynęła na to, jak postrzegam życie. Dżungla w Kamerunie, wioska plemienia. Szałasy, w nich 50 osób. Siedzą trzy miesiące, później przenoszą się w inne miejsce w lesie i tak dalej. Przez jakiś czas mieszkałem z nimi. Jako człowiek z zachodu miałem GPS, telefon satelitarny i apteczkę wyładowaną wszystkim, co potrzebne.
Mieszkasz z tymi ludźmi i patrzysz na dzieciaka, który oparzył nogę. Z tydzień temu, bo rana jest zaropiała, wchodzą choroby. I nic z tym nie robi, bo nie ma jak, a ty masz środki, żeby mu pomóc. Możesz opłacić ludzi, żeby wynieśli tego chłopaka z dżungli. Możesz zapłacić policjantowi, żeby zawiózł go do najbliższego szpitala, co zajmie 16 godzin. Możesz użyć apteczki. Generalnie – możesz bawić się w Pana Boga.
I pojawia się pytanie. Ratować dzieciaka tym, co masz do dyspozycji, gdy wiesz, że w tej jednej prowincji jest mnóstwo takich dzieciaków?
Byłem w innym świecie, nie wiedziałem, co robić. Ogromny dylemat. Uczą nas, że jeśli możesz pomóc, to pomagaj. Widziałem człowieka, którego bolą plecy, mogłem dać mu leki. Ale jaką miałem pewność, że go nie zatruję? Żadnej.
Pytanie, czy lepiej pomóc jednemu niż nikomu, czy próbować pomóc wszystkim, wydać wszystko co masz, zostawić mieszkanie, żeby uratować 1000 osób, co będzie miało zerowy wpływ na masę potrzebujących?
Jaka metoda jest właściwa? Leki były przeznaczone dla mnie i mojego partnera w podróży. Nam też mogła stać się krzywda i nikt by nas nie uratował.
Jaką decyzję podjąłeś?
Pomogliśmy temu dzieciakowi, ale zostało wielu – może jego kolegów, na pewno ludzi z tego samego plemienia – którym pomóc nie mogliśmy. Cholernie trudna decyzja. Do dzisiaj nie wiem, czy właściwa.
Kogoś ze starszych bolały plecy. Mogliśmy mu dać paracetamol. A co, jeśli on dzięki temu poczuje ulgę, więc natychmiast zacznie rąbać maczetą i wchodzić na palmę, i rozwali sobie te plecy dokumentnie, a potem będzie tylko leżał i wył z bólu? To byłaby jego wina czy nasza? Co powiedzielibyśmy jego żonie? Chcieliśmy dobrze, ale właśnie – nie wiem, co powiedziałbym żonie.
Pomaganie międzynarodowe jest nieprawdopodobnie trudnym procesem. Wymaga ogromnej wiedzy o terenie, na którym pracujesz. Nie jest tak, że wszędzie pomaga się tak samo. Ludzie mają różne potrzeby, do tego dochodzą uwarunkowanie społeczne.
Dlatego jeśli nie masz kwalifikacji w akcjach pomocowych, najlepszą metodą jest – moim zdaniem – wspieranie organizacji, które takie kwalifikacje posiadają. Ale musisz wybrać mądrze. Ta branża, która niby pomaga, to olbrzymi przemysł, niosący za sobą wiele negatywnych aspektów. Jeżeli ktoś wymyśli sobie, że pojedzie na dwa tygodnie do Afryki, by pomagać biednym, to może skończyć się tak, że wyjdzie z tego więcej złego niż dobrego.
Jakie są negatywne aspekty, o których mówisz?
Dość popularnymi komercyjnymi ofertami, które możesz znaleźć w sieci, są tak zwane wolontariaty. Tak zwane, bo w branży mówimy na nie raczej „woloturystyka”. To krótkie, parotygodniowe wyjazdy w egzotyczne miejsca, które wiążą się z pracą na rzecz albo ochrony przyrody, albo dzieciaków.
Lecisz do Kambodży pracować w sierocińcu, gdzie znajduje się 150 dzieci. Przyjeżdżasz na dwa tygodnie, opiekujesz się sierotami. Najważniejsze pytanie – czy masz jakiekolwiek kwalifikacje, żeby się tymi dzieciakami zajmować? Z jakiegoś powodu w Polsce, żeby pracować w domu dziecka, trzeba mieć całą serię licencji, uprawnień i skończyć odpowiednie studia. A w Kambodży nie. Płacisz, lecisz, opiekujesz się.
Pomagasz.
Ale nie dowiesz się, że w Kambodży 80 procent dzieciaków we wszystkich domach dziecka nie jest sierotami. Mają przynajmniej jednego rodzica, ale jest tak wiele firm zachodnich, które organizują płatne wolontariaty, że opłaca się zakładać domy dziecka i wysyłać dzieci, które nie są sierotami, żeby ściągać pieniądze.
Twoja obecność tam – mimo że chcesz przeżyć niesamowitą przygodę i z czystymi intencjami pomóc komuś – powoduje, że nieuczciwi ludzie stawiają nieuczciwe domy dziecka, do których rodzice sprzedają dzieci tylko dlatego, że te generują pieniądze.
To nie jest 8 procent, to jest 80 procent.
Po San Quentin podejmowałeś jeszcze tak duże ryzyko?
Robiłem reportaż o kłusownictwie. Podróżowałem przez całą Afrykę Południową śladami tych historii i – jak się okazało – śladem jednego, konkretnego gangu odpowiedzialnego za wszystkie historie. Kongijsko-zambijskiego, przemytników kości słoniowej.
– Słuchaj, jedź do Zambii, do Lusaki, to centrum wszystkich szlaków przerzutowych – usłyszałem w Zimbabwe.
Pojechałem z towarzyszem, od wjazdu do Zambii budowaliśmy tzw. legendę. Przedstawialiśmy się ludziom jako skauci niemieckiego biznesmena, który szuka dostawców kości słoniowej na większy deal. Kiedy dojechaliśmy do stolicy kraju, okazało się, że legenda już nas wyprzedziła. Upolowaliśmy szybko dwa konkretne miejsca, w których można byłoby szukać przemytników i nawiązaliśmy kontakty. Ustawiliśmy spotkanie na następny dzień w ustronnym miejscu, na które mieli przyjechać z towarem. Chcieliśmy zrobić zdjęcia i wysłać naszemu klientowi. Niby klientowi, wiadomo.
Przyjechali. W międzyczasie czyniliśmy sporo zabiegów, żeby wyglądać poważnie. Wydaje się, że zadziałały. Mieli cały bagaż towaru, ze 150 kg. Wyjęli kilka rzeczy i zaczęła się gadka. Latały kwoty, „dogadaliśmy się”, ale trzeba było zrobić zdjęcia.
– Nie będzie problemu?
– Nie, nie, tylko nie możesz nas fotografować
– Panowie, bądźmy poważni.
Miałem aparat z dość dużym zakresem zoomu. Zrobiłem 20-30 zdjęć kości słoniowej, nagle 2-3 przemytników w kadrze, potem znowu 20-30 zwykłych. Obejrzeli kilka ostatnich, zobaczyli, że nie zostali sfotografowani i puścili nas wolno. Ale było niebezpiecznie – obok faceci z bronią, generalnie duże ryzyko.
Gdy zebraliśmy materiały – mieliśmy numery telefonów, nazwiska, zdjęcia, numery rejestracyjne dwóch samochodów – uznaliśmy, że to wystarczająco dużo materiału, by oddać go policji.
Na komisariacie byliśmy już dzień wcześniej, ale nas wyśmiano. Mówiliśmy o spotkaniu, o tym, żeby byli gotowi, by zgarnąć kolesi na gorącym uczynku. Nie wierzyli. Następnego dnia, gdy zobaczyli materiały, zaprosili nas do pokoju wydziału śledczego do spraw zorganizowanej przestępczości.
– Panowie, to jest dobry materiał! Zróbmy tak: umówcie się z nimi na jutro, my będziemy czekać i złapiemy ich na gorącym uczynku.
– Nie no, teraz nie ma takiej możliwości. Za późno. Dajemy wam to, róbcie co chcecie, ale my znikamy.
– No dobra, to rozsądne. Ale mamy dobrą radę – wróćcie do hotelu, opowiedzcie wszystkim, że jedziecie na zachód albo wschód, a potem pojedźcie w zupełnie innym kierunku.
Ukryliśmy się w Botswanie, żeby przez tydzień przeczekać ewentualne pościgi. Trzy tygodnie później zadzwoniłem do inspektora, żeby zapytać, czy sprawa ruszyła. I faktycznie, rozbili gang. Połowa siedzi w więzieniu, połowa uciekła do Konga.
Rozbijaliśmy też gang przemytników dzieł sztuki w Kambodży. To czasy, w których szukałem tego typu przygód. Miałem frajdę i satysfakcję z podejmowania ryzyka na rzecz naprawy świata.
Dziś wiem, że to było puste ryzyko.
Zmieniłeś podejście?
Znacznie.
Wyobraź sobie wagę. Na jednej szali cena ostateczna: zabiją cię, okaleczą, trafisz do więzienia jako szpieg i do końca życia będziesz patrzył na świat przez kongijskie kraty. W takim razie co musi być na drugiej szali, by opłacało się podjąć takie ryzyko?
Jeśli tylko chęć opowiedzenia przygody, to jesteś zwyczajnie głupi.
Jeśli chęć naprawy świata, to ile ryzyka warta jest ta chęć naprawy świata?
Właziłem bez akredytacji do nepalskich obozów partyzantki zbrojnej, która kontrolowała cały zachód kraju. Do obozu twardych komunistów, którzy porywali dzieci ze szkół, obcinali ludziom sierpami ręce. Wydawało mi się, że wejście do takiego obozu to jakieś osiągnięcie. Dziś sądzę, że to głupota, gdyż niczego wartościowego z tego obozu nie byłbym w stanie przywieźć.
W pewnym momencie, po kolejnym ryzykownym etapie, po którym stwierdziłem: „kurwa, ale było blisko”, zrozumiałem, że tak duże ryzyko nie ma sensu.
Jeśli grasz w rosyjską ruletkę, w końcu przegrasz. Kwestia czasu.
Dlatego zakończyłem etap ryzykownych projektów.
W którym miejscu i czasach urodziłbyś się, gdybyś mógł sobie to wybrać?
W Polsce, zdecydowanie.
Podróżując nauczyłem się, że obrazy innych miejsc, które mamy w głowie, są bardzo zafałszowane w stosunku do tego jak wygląda takie miejsce w rzeczywistości. Jeśli przylatujesz na dwa tygodnie jako turysta, może być super, ale gdybyś miał tam się urodzić, wychowywać i żyć, to patrzyłbyś na ten sam kraj z zupełnie innej perspektywy.
Problemem jest to, że utożsamiany podróże z urlopami. Z dwoma tygodniami, podczas których trzaskamy drzwiami, olewamy swojego szefa, zostawiamy telefon służbowy, laptopa i jedziemy. Nagle pojawia się wolność, cisza, spokój. Jest pięknie, więc wydaje się, że tamten kraj taki po prostu jest.
Ale to, co oglądamy, to inkubator dla turystów. Usługa dobrego samopoczucia, którą kupujemy w trakcie urlopu, a nie prawdziwy świat. Narzekamy na Polskę, a właśnie tutaj przyjeżdżają Japończycy, uważając, że jest super.
Pytam, bo w książce “Chrobot” opisujesz siedem historii życia najzwyklejszych ludzi z siedmiu krajów rozsianych po całym świecie. Różne perspektywy, a jednak przyznajesz, że mamy 10/10 punktów szczęścia, że żyjemy w Polsce.
Byłem w ponad 60 krajach, w większości z nich wielokrotnie. Tak patrzę, porównuję i w sumie nie wiem, czego miałoby nam w Polsce brakować. Mamy wszystko. Emeryturę, bezpłatną służbę zdrowia, edukację – bez względu na to, jak oceniamy jej stan – reprezentację w piłkę nożną, która raz na jakiś czas osiąga sukcesy, jesteśmy częścią szeroko rozumianego zachodu, czyli najbogatszej kultury na świecie.
Kurczę, nie mamy na co narzekać. Wystarczy zrobić sondaż i zapytać, w którym miejscu w skali rozwoju świata znajduje się Polska, gdzie zero to najgorsze miejsce do życia, a sto – najlepsze. Dałbym 92, a większość koło 50. Głównie dlatego, że nie mają skali porównawczej, którą ja posiadam. Przez to porównują się z Niemcami czy Stanami Zjednoczonymi, czyli krajami, które widzą w filmach. A ja porównuję się z Zimbabwe, Ugandą, Pakistanem, Bangladeszem czy Ekwadorem. Takich krajów jest więcej, takie kraje nie są wyjątkami gospodarczymi. To Niemcy czy Stany Zjednoczone są.
Z perspektywy Zimbabwe czy Ugandy mamy wszystko to, co Niemcy. Są drobne różnice, jasne, ale w codziennym życiu nieodczuwalne.
Kwestia spojrzenia.
Spojrzenia na to, że – w większości przypadków – ludzie mają albo gorzej, albo znacznie gorzej.
Jest mnóstwo miejsc na świcie, gdzie nie jesteś w stanie pójść do szpitala, żeby cię poskładali. Nie ma takiej możliwości. W tej Kolumbii musisz mieć prywatne ubezpieczenie. Jeżeli nie masz, będą wozić cię od szpitala do szpitala aż umrzesz. Tak zwany spacer śmierci, paseo de la muerte. W USA cię przyjmą, poskładają, ale potem wystawią rachunek na 40 tysięcy dolarów. A nie mówię o państwach, w których służba zdrowia albo nie istnieje, albo praktycznie nie istnieje.
Która z historii z książki uderzyła cię najmocniej?
Japońska. Duże zaskoczenie, w końcu wydaje się, że mówimy o dość dobrze znanym w Polsce kraju. Ale znamy tylko wersję popkulturową, pojedyncze obrazki. Że pracoholizm, że nie można wychodzić przed szefem, że anime, że samuraje. To prawda, ale – przede wszystkim w kontekście pracoholizmu – następuje zmiana. To tak, jakbyśmy pisali o Polsce przez pryzmat bigosu, poloneza i góralskiego wesela. To jest polskie, ale czy najlepiej oddaje to, co się u nas dzisiaj dzieje? Niekoniecznie.
Życie w Japonii, z naszej perspektywy, jest bardzo samotne. Japończycy pozbyli się indywidualizmu na rzecz wspólnoty i harmonii w grupie, dzięki czemu osiągają nieprawdopodobne efekty jeżeli chodzi o organizację społeczną. Z naszego punktu widzenia, płacą sporą cenę za wszystko, co osiągają, jednak Japończycy nie czują się zniewoleni, po prostu nie mają potrzeby wolności.
Wszystko zależy od tego, w jakim systemie wartości się wychowałeś. Dla nas byłoby to więzienie, dla nich – niekoniecznie.
Spójrzmy, jak wyglądają filmy, seriale, gry komputerowe i komiksy, którymi się karmimy. Widzimy bohaterów, którzy osiągają sukcesy, albo superbohaterów, którzy osiągają nieprawdopodobne sukcesy. Często wbrew przeciwnościom losu, od zera do bohatera. To działa na wyobraźnię, powodując, że się z takimi postaciami utożsamiamy. Przykład piłki nożnej, Islandia na Euro, chyba lepszego nie znajdziemy. Kochamy piękne historie, zwycięstwa słabeuszów.
Ale właśnie – to jest podejście zachodnie, indywidualistyczne. Nie wszędzie na świecie tak to wygląda. W innych miejscach, w innych kulturach – w Afryce subsaharyjskiej, w okręgu kulturowym Indii czy Japonii – taka wartość nie istnieje.
Kwestia wychowania w danym systemie wartości. Nic nigdzie nie jest takie samo.
Jaki system wartości panuje w Zimbabwe? Mówimy o kraju, gdzie bezrobocie sięga 90 procent.
Najbiedniejszy kraj, który odwiedziłem. Jestem tam trzy-cztery razy w roku, więc czuję się jak w domu, ale i wiem, o czym mówię. To kraj na skraju upadku, niedawno ceny benzyny poszły czterokrotnie w górę. A przecież mało kto tam pracuje! A jak już, to zarabia średnio 70-80 dolarów miesięcznie, najczęściej mając na utrzymaniu sześcioosobową rodzinę. W Zimbabwe wielu ludzi nie żyje, lecz przeżywa. Mają małe pole kukurydzy, dwie kozy i tyle. Na tym kończy się tam często życie.
Zimbabwejczycy żyją, bo muszą. Ale i żyją, bo człowiek jest tak elastyczny, że dostosuje się do każdych warunków. Do tego większość mieszkańców Zimbabwe to plemię Szona, które jest spokojne i układne, więc nigdy nie będzie się buntować. Przyjmuje rzeczywistość taką, jaka jest. Mimo rozpaczliwej sytuacji ekonomicznej wykorzystuje to, co może. Pierwszą metodą na poradzenie sobie z tego typu sytuacją – z totalną beznadzieją i brakiem perspektyw – jest ograniczenie potrzeb. Oni nie marzą o tym, czego nam brakuje, gdyż nie mają takiej potrzeby.
Nie są waleczni, nie robią zbyt wiele, żeby swoją sytuację zmienić. W przeciwieństwie do nas. My również mieliśmy fatalne momenty w naszej historii. Różne cywilizacje rozwijają się w różnym tempie. Nasza – czyli zachodnia, mówiąc ogólnie – powoli zbliża się do upadku. Wchodzimy w etap konsumpcji, przestajemy rozwijać się kulturowo, naukowo i społecznie, przez co zjadamy własny ogon. Minęliśmy okres największego dobrobytu tak jak w przypadku Cesarstwa Rzymskiego, starożytnej Grecji, Azteków czy Majów. Ale właśnie – droga do miejsca, w którym jesteśmy, była bardzo wyboista, zwłaszcza dla Polski. Przez 123 lata nie mieliśmy niepodległości, jak nie jedna wojna to druga, okupacja, tu Rosjanie, tam Niemcy. Też potrafiliśmy się do tego dostosować, tyle że polska dusza jest bardzo rogata. Nie dawaliśmy się stłamsić, a w przypadku plemienia Szona nie ma takiej możliwości.
Ja to widzę, bo mam różne perspektywy, a większość ludzi nierzadko ma tylko jedną. Wiesz, jaka jest najlepsza lekcja, którą wyniosłem z podróży?
Słucham.
Nie ma czegoś takiego jak normalność. Normalność to wersja rzeczywistości, w której jesteśmy wychowani i do której się przyzwyczailiśmy. Bo urodziliśmy się w Polsce, bo musieliśmy czytać w szkole Pana Tadeusza, bo mieliśmy takich i takich znajomych, a rodzice byli albo zamożni, albo biedni, ale po naszemu.
Tymczasem wersji normalności na świecie są dziesiątki tysięcy. Nagle okazuje się, że twoja nie jest ani najlepsza, ani właściwa, a po prostu twoja. Dlatego gdy podróżujesz, możesz przeglądać i analizować różne normalności, a potem niektóre elementy stosować w swoim życiu.
Jeśli biedny rolnik z Ugandy nie ma poczucia, że potrzebuje dużego telewizora, to znaczy, że ty też w sumie nie potrzebujesz. Inna sprawa, że istnieje system wartości, społecznego nacisku, który wymusza na tobie, żebyś taki telewizor posiadał, skoro możesz sobie na niego pozwolić. Jednak patrząc na wszystko z takiej perspektywy, dojdziemy do wniosku, że możemy kontrolować w życiu znacznie więcej niż nam się wydaje.
To najcenniejsza lekcja, jaką wyniosłem z podróży.
Przestaliśmy odróżniać potrzeby od zachcianek. Wydaje nam się, że musimy mieć, ale tak naprawdę jedynie możemy, chcemy. Ile człowiek potrzebuje swetrów do życia? Dwa. Jeden nosi, jeden jest w pralce. Jeśli masz trzynaście, to jedenastu nie używasz, więc po co je kupiłeś?
Prowadzę szkolenia „Jak nie zwariować w dzisiejszym świecie” i bardzo często namawiam ludzi, żeby myśleli o zakupach w kategorii czasu potrzebnego na zarobienie pieniędzy.
Mówi się, że czas to pieniądz. A co, jeśli pieniądz to czas?
Jeśli kupujesz buty za 250 złotych, a masz pensję 40 złotych brutto na godzinę, a to daje jakieś 5700 na rękę miesięcznie – bardzo duża pensja, dla wielu nieosiągalna, ale podaję tylko przykład – pracowałbyś na te buty cały dzień. Pytanie, czy warto?
Spójrz, mam zegarek, który kosztuje 2000 złotych. Żadna fanaberia, rzecz potrzebna w mojej pracy. Jak jestem w dżungli czy na pustyni, potrzebuję takiego sprzętu. Ale to oznacza, że człowiek, który zarabia wspomniane 40 złotych na godzinę, pracowałby na niego prawie dwa tygodnie.
Warto?
Gdy zaczynasz w ten sposób myśleć o świecie, okazuje się, że wielu wydatków nie musisz ponosić. A jak nie ponosisz, okazuje się, że masz znacznie więcej czasu, bo nie musisz aż tyle zarabiać, aż tyle pracować. I jest cacy.
Mówisz o normalności. Jaka jest normalność w Indiach, które również odwiedziłeś?
Indzie rozwijają się, klasa średnia liczy około 300 milionów obywateli. To ludzie, którzy żyją mniej więcej tak samo jak Polacy. Ale wiadomo – pozostali żyją albo w skrajnej biedzie, albo w obrzydliwym bogactwie.
Kraj przechodzi istotne zmiany społeczno-polityczne. Najbliższe wybory prawdopodobnie wygrają kobiety. Nie w tym sensie, że zostaną wybrane na najważniejsze urzędy, ale decyzje kobiet-wyborców będą decydowały o wyglądzie Indii, parlamentu. Tego tam nigdy nie było. Ostatnio w stanie Bihar przeprowadzono eksperyment. Na terenie, na którym żyje sto milionów ludzi, wprowadzono prohibicję. Reakcja mediów europejskich? „A no tak, w dużej mierze muzułmański kraj, więc wprowadzono szariat”.
Gówno prawda.
To była inicjatywa ruchów kobiecych, które widząc, że największym problemem jest przemoc domowa, stwierdziły, że jeżeli zabiorą alkohol mężom, mężowie przestaną stosować przemoc fizyczną. Co za tym idzie – zmusiły urzędasów, by wprowadzono prohibicję. I nagle okazało się, że problem zniknął, a to był ruch feministyczny, a nie muzułmański, jak podały media u nas.
Ciekawa jest też Finlandia. Geograficznie bliska, kulturowo odległa. Polacy są bardzo indywidualistycznie nastawionym narodem. Wolność, samostanowienie, chęć indywidualizmu stawowi dla nas nadrzędną wartość. Dla Finów wbrew przeciwnie. Jak masz drogi samochód, patrzą na ciebie krzywo. Auto ma być bezpieczne i solidne, i tyle, nic ponad stan. W Finlandii obowiązuje ustawa krajobrazowa, dzięki której w każdym regionie jest paleta kolorów, na które masz prawo pomalować swój dom. Pięć-sześć barw. A teraz wyobraź sobie, że jesteś sołtysem w jakiejś polskiej gminie, przyjeżdża urzędnik z Warszawy i każe ci przejść się po gospodarzach i nakazać, by przemalowali swoje domy na jedną z pięciu barw. Pogoniliby cię widłami. Finowie uważają, że jednorodność, ustalona kompozycja opłaca się wszystkim. Dla nas ważniejsze są fanaberie – specjalny mur ogradzający posesje i tego typu rzeczy.
Albo inna różnica – relacje między facetami i kobietami. W języku fińskim nie ma zaimków osobowych, brakuje słów „on”, „ona”. Byłbym w stanie napisać książkę po fińsku, którą czytałbyś, nie wiedząc, czy główny bohater jest kobietą czy mężczyzną. Żeby zdradzić płeć, musisz użyć określonych struktur gramatycznych. Wszystko przez fińskie postrzeganie równouprawnienia.
Zupełnie inaczej niż w Polsce.
Czym jeszcze Polska różni się względem innych krajów?
Jeżeli ktoś osiąga sukces, inni starają się go umniejszać. Deprecjonować. To wyjątkowo polskie, nie zachodnie.
W Stanach Zjednoczonych szanuje się każdy sukces. Przykład. Jesteś gwiazdorem odpowiednika disco polo w USA. Ludzie będą patrzyli na twój dom, na twój samochód, ale śmiać się z ciebie nie będą. Powiedzą: „Okej, może muza, którą gra, nie przypada mi do gustu, ale szacun za to, ile osiągnął”. A w Polsce? Wystarczy porozmawiać z gwiazdami disco polo, jak są traktowani w branży.
Z jakiegoś powodu w ocenie sukcesu innych osób dobieramy kryteria, które pozwolą nam ten sukces jakoś umniejszyć. Dla sporej grupy Polaków naturalne jest to, że mają prawo z kogoś szydzić. To typowo polska cecha, bardzo niebezpieczna.
Często kłócimy się. O wszystko. Przykład muzyki – metalowcy pójdą z hiphopowcami na wojnę, która muzyka jest lepsza. Nawet więcej – metalowcy będą kłócić się między sobą, bo są różne konfraternie!
Cóż, żyjemy w takim świecie, że mamy komfort, by kłócić się o pierdoły.
Mam 36 lat, jestem z pierwszego pokolenia, które nie bardzo ma wroga, z którym mogłoby walczyć. Może dlatego kłócimy się o pierdoły, bo nie mamy poważniejszych zmartwień.
Komfort naszej cywilizacji, problemy pierwszego świata.
Jeśli mieszkasz na ugandyjskiej prowincji, masz trudne życie, to twoim problemem nie jest to, czy Sławek Peszko powinien grać w reprezentacji, a fakt, czy przeżyjesz do pierwszego.
Jak często słyszałeś, że ludzie zazdroszczą ci tego, co robisz?
To najczęstsze, co słyszę w odniesieniu do swojej pracy.
Masz przeczucie, że ludzie mają ci czego zazdrościć?
Absolutnie nie.
Wiesz co, ja zazdroszczę życia piłkarzom. Wydaje mi się, że to musi być zajebiste życie. Grasz w piłkę, a ja kocham grać w piłkę. Zarabiasz kupę pieniędzy, jesteś podziwiany, oklaskiwany. Wydaje mi się, że piłkarze mają życie jak w Madrycie, a wydaje mi się tak prawdopodobnie dlatego, że nie wiem, jak takie życie wygląda od środka. Może znaczną część czasu spędzają poza domem, śpią w starych hotelach i jeżdżą śmierdzącym busem, i tak dalej. Ciągłe zmęczenie, brak czasu dla siebie, życie z ryzykiem kontuzji, ograniczona czasowo kariera, po karierze życie zaczynane od zera.
Chyba tak samo jest z podróżnikami, że ludzie myślą, iż taka praca ma w sobie coś niezwykłego. Pokazujemy zdjęcia, opowiadamy o fascynujących przygodach. Ale nie pokazujemy tego, czego nie pokazują i piłkarze. Rutyny, zmęczenia.
Tak funkcjonuje Instagram.
Nie pokazujesz, jak chudniesz z nerwów. W miesiąc potrafiłem schudnąć siedem kilo. Źle jesz, mało śpisz – to męczący tryb życia, którego na zewnątrz nie widać.
U wielu starszych podróżników nie ma happy endu. Jest masa pięknych zdjęć, których nie ma komu pokazać. Bo to tak piękna robota, że wykonując ją z miłością, trudno zdobyć się na dystans wobec samego siebie. Nie widzisz kosztów, ona dopiero zaczynają cię doganiać.
Któregoś dnia obudzisz się i okaże się, że nie masz o czym rozmawiać z żoną, z dziećmi.
Stwierdziłem, że nie chcę tak skończyć. Mam poczucie, że opamiętałem się w porę. Chwilę przed zawaleniem sobie przyszłości.
W podróżach najważniejsze jest mieć do czego wracać, to podstawa. Zrozumiałem to kilka lat temu, od tamtej pory podróżuję rzadziej, ale intensywniej.
Rodzina jest najważniejsza.
Rozmawiał Norbert Skórzewski