Tego scenariusza nie spodziewał się nikt. Anthony Joshua (22-0, 21 KO) w połowie 2018 roku ogłosił, że 13 kwietnia 2019 stoczy na Wembley rekordowy pojedynek w obliczu 100 tysięcy widzów. Musiał jednak zmienić plany, bo mimo sporego zapasu czasu… nie zdołał znaleźć odpowiedniego rywala. Zamiast tego Brytyjczyk po raz pierwszy opuści ojczyznę i 1 czerwca zadebiutuje w USA, gdzie w słynnej hali Madison Square Garden jego przeciwnikiem będzie doskonale znany polskim kibicom Jarrell Miller (23-0-1, 21 KO).
Joshua to pod każdym względem złote dziecko brytyjskiego boksu. Po raz pierwszy pokazał się szerszej publiczności podczas igrzysk olimpijskich w Londynie w 2012 roku. Sięgnął wtedy po złoty medal w najwyższej kategorii wagowej, ale nie brakowało opinii, że w kilku momentach gospodarzowi pomagały ściany. I faktycznie trzeba przyznać jedno – nikt nie miał wtedy takiego szczęścia do rozstrzygania na swoją korzyść wyrównanych walk, choć faworyt gospodarzy trafił na wyjątkowo trudną drabinkę. Złoto zgarnął dopiero po dodatkowym przeliczeniu tzw. “małych punktów”, a równie dużo szczęścia miał już w pierwszym turniejowym pojedynku z Erislandym Savonem.
Okoliczności nie miały jednak znaczenia – liczył się efekt końcowy. Uśmiechnięty Joshua wyglądał w telewizji jak młody Adonis i za sprawą olimpijskiego sukcesu jeszcze przed rozpoczęciem zawodowej kariery usłyszała o nim prawie cała Wielka Brytania. Zanim wykonał kolejny krok, długo rozmyślał. Jego karierę w gronie profesjonalistów chcieli prowadzić wszyscy – zgłaszał się nawet sam Lennox Lewis. Były też poważne oferty z zagranicy, ale młody zawodnik po namyśle ostatecznie zaufał charyzmatycznemu Eddiemu Hearnowi i jego firmie Matchroom.
Dziś to być może najbardziej obrotny promotor na świecie, ale na początku 2013 roku nie był nawet bezsprzecznym numerem jeden w Wielkiej Brytanii. Miał jednak konkretny plan, a jego wizja ujęła Joshuę, choć na stole były lepsze oferty pod względem finansowym. Budowanie pozycji “Złotego Chłopca” na zawodowstwie odbywało się krok po kroku, ale w pewnym momencie plan musiał zostać podarty i wyrzucony za okno. Młokos po prostu wszystkich nokautował – i to zazwyczaj w dosyć ekspresowym tempie.
W kwietniu 2016 roku doszło do sytuacji rzadko spotykanej w zawodowym boksie. Zazwyczaj to pretendent wyzywa do walki mistrza, a w tym przypadku było dokładnie odwrotnie. Wyczuwając potencjał finansowy walki z Joshuą, gotowość do walki z nim zgłosił Charles Martin (23-0). Brytyjczyk w obliczu niecodziennego wyzwania nie zastanawiał się nawet chwili. “Jedziemy!” – napisał w SMS-ie swojemu promotorowi i szesnastej zawodowej walce – zaledwie 2,5 roku po dołączeniu do grona profesjonalistów – wyszedł bić się o pas mistrza świata federacji IBF. Pojedynek zakończył już w drugiej rundzie, ale choć AJ zdobył upragniony tytuł, to wciąż nie brakowało ekspertów, którym w dalszym ciągu wydawał się pod wieloma względami “zielony”.
Mistrzowskie pasy – zbierz je wszystkie…
Trzy lata później Joshua jest numerem jeden kategorii ciężkiej i naprawdę uczciwie zapracował na ten status. Po drodze dwukrotnie unifikował tytuły i zebrał już trzy (IBF, WBA, WBO) z czterech najważniejszych pasów. Do pełni szczęścia brakuje mu tylko zielonego trofeum organizacji WBC, które od stycznia 2015 roku znajduje się w posiadaniu Deontaya Wildera (40-0-1, 39 KO). To właśnie walka z Amerykaninem jest od wielu miesięcy marzeniem wszystkich fanów wagi ciężkiej, ale na drodze wciąż pojawiają się jakieś przeszkody.
Ostatnia z nich mierzy 205 cm i jest wyjątkowo pyskata. Tyson Fury (27-0-1, 19 KO) na początku 2016 roku na własne życzenie wypisał się z czołówki, a potem na własnych warunkach do niej wrócił. W grudniu 2018 roku po dwóch rozczarowujących walkach “na przetarcie” pojechał na teren Wildera i szkolił go przez większość rund. Dwa razy wylądował jednak na deskach i to wystarczyło patrzącym łaskawym okiem na gospodarza sędziom do tego, by orzec w tej walce kontrowersyjny remis. Obie strony przekonują teraz, że rewanż jest kwestią czasu – ma do niego dojść w połowie maja również w USA.
Amerykanin przekonuje, że to może być dopiero początek dłuższej rywalizacji, bo równie dobrze mogą stoczyć i cztery pojedynki. Na gorąco mówił jednak co innego, a zamiast rewanżu głośno rozważał możliwość walki z Joshuą. Im więcej czasu mijało, tym sytuacja robiła się dziwniejsza. W końcu do akcji wkroczyła federacja WBC, która w obliczu tak wyrównanego przebiegu pierwszej walki oficjalnie zarządziła rewanż Wildera z Furym.
Eddie Hearn twierdzi, że wielokrotnie wysyłał różne oferty do ludzi z obozu amerykańskiego mistrza, ale nigdy nie dostał informacji zwrotnej. Zdradził nawet, że jedna z ofert gwarantowała podział puli w stosunku 60/40 dla swojego klienta. Ze względu na liczbę pasów i pozycję marketingową obu zawodników to przynajmniej całkiem uczciwy punkt wyjścia do dalszych rozmów.
Dlaczego druga strona nie podniosła słuchawki? Trudno oprzeć się wrażeniu, że w ostatnich miesiącach do gry wkroczyło ego. Zaczęło się od tego, że Joshua w jednym z wywiadów przyznał, że choć chce walki z Wilderem w ojczyźnie, to jeśli pojawi się oferta gwarantująca mu 50 milionów dolarów, to chętnie stoczy taki pojedynek także w USA. Ten blef został sprawdzony… innym blefem. Zamiast promotorów do brytyjskiej strony odezwał się sam mistrz federacji WBC. Stwierdził, że 50 milionów czeka w Ameryce, a on chce uzyskać potwierdzenie od rywala na papierze, że do walki dojdzie. W skrócie – chciał, by Joshua podpisał umowę w ciemno i oddał mu kontrolę operacyjną nad całym przedsięwzięciem.
Hearn zażądał jakiegokolwiek wstępnego kontraktu, ale na tym temat się urwał. Nigdy nie odezwał się do niego w tej sprawie ktoś kompetentny, bo trudno za kogoś takiego uważać samego Wildera. Na tym etap “negocjacji” się zakończył, a zaczęło się pranie brudów w mediach. Amerykanie przekonywali, że Joshua oszukiwał, bo przecież chcieli mu zapłacić 50 milionów dolarów, a on nie podjął rozmów. Strona brytyjska z kolei ripostowała, że nie mogła się zgodzić w ciemno na projekt z tyloma znakami zapytania. Minęły miesiące, a temat wciąż jest wałkowany przez wszystkich, jednak postępu w negocjacjach jak nie było, tak nie ma.
Wielki głód „Wielkiego Dziecka”
Takie postawienie sprawy przez Brytyjczyków nie powinno jednak specjalnie dziwić. Joshua to marka – jest ambasadorem wielu firm, z którymi wiążą go lukratywne kontrakty. W ojczyźnie jest twarzą telewizji Sky Sports i nie może tak po prostu zgodzić się na warunki, których do końca nie zna. Wilder zamiast kontynuować negocjacje postanowił zagrać na wzmocnienie swojej pozycji i to właśnie dlatego w orbicie jego zainteresowań pojawił się Fury. Zdecydowana większość ekspertów i kibiców spodziewała się nokautu na Brytyjczyku, który po walce z depresją i zapuszczeniu się z wagą w rejony 160 kilogramów po prostu nie miał prawa być gotowy na mistrzowski poziom.
Remis w tej walce był tak naprawdę najgorszym możliwym rozwiązaniem dla wyjaśnienia zawiłej sytuacji na szczycie wagi ciężkiej. Zamiast dwóch stron równania naturalnie narzucających się do walki o tytuł niekwestionowanego mistrza świata, na placu boju wciąż jest tercet. Fury i Wilder dobrze czują się w swoim towarzystwie i w rewanżu zarobią jeszcze lepiej niż za pierwszym razem. Brytyjczyk przekonuje, że całą wypłatę za tamten pojedynek (9 milionów dolarów) oddał na cele charytatywne. Według medialnych doniesień w rewanżu będzie miał do podniesienia nawet dwa razy tyle.
Federacja WBC postanowiła zadbać o to, by lepszy z tej pary przypadkiem zbyt mocno nie pomyślał o ewentualnej unifikacji z Joshuą. We wtorek zarządzono, że numer jeden rankingu Dillian Whyte (25-1, 18 KO) i obowiązkowy pretendent Dominic Breazeale (20-1, 18 KO) zmierzą się w walce o tytuł… mistrza tymczasowego. Tak, w tym już skomplikowanym równaniu pojawia się kolejna zmienna – kompletnie niepotrzebna.
Co to oznacza w praktyce? Trudno powiedzieć, ale za sprawą tego bałaganu w najgorszej sytuacji znalazł się Joshua, który musiał zmienić swoje plany. Od kilku miesięcy wszyscy spodziewali się jego występu 13 kwietnia na Wembley. Tuż po wygranej z Aleksandrem Powietkinem (34-2, 24 KO) we wrześniu 2018 roku Brytyjczyk zapytał na Twitterze swoich fanów o to, z kim chcieliby go wtedy zobaczyć. Ponad 50% głosów otrzymał Wilder, ponad 40% Fury, z kolei wynik Whyte’a oscylował w okolicach 5%. Dziś już wiadomo, że Joshua nie zmierzy się z żadnym z nich.
Równie ciekawe i ważne rzeczy działy się bowiem nie tylko na ringu, ale również poza nim. Eddie Hearn od dawna planował sprawdzenie swojej największej gwiazdy na rynku amerykańskim, ale brakowało ku temu sposobności. Teraz pojawiła się nawet konieczność, bo platforma multimedialna DAZN – amerykański partner promotorskiej grupy Matchroom – desperacko potrzebuje wielkich nazwisk i znaczących walk.
Pod nieobecność Wildera i Fury’ego naturalnym kandydatem do walki z Joshuą w USA stał się dość niespodziewanie Jarrell Miller (23-0-1, 20 KO). Biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności trudno na to zestawienie narzekać. “Big Baby” to jedyny w swoim rodzaju wybryk natury, który wnosi do ringu 140 kilogramów żywej wagi. Ten nadbagaż w niczym mu jednak nie przeszkadza. Boksuje z niesamowitą intensywnością, która może kojarzyć się ze stylem Adama Kownackiego (19-0, 15 KO). Nie jest to zresztą przypadek – obaj wychowali się w tych samych nowojorskich salach treningowych i do dziś pozostają przyjaciółmi.
O atutach Millera zdążyli się już przekonać Mariusz Wach (33-4, 17 KO) i Tomasz Adamek (53-6, 31 KO). Amerykanin uczciwie zapracował na mistrzowską szansę, a z Joshuą po raz pierwszy starł się latem 2018 roku. Obaj promowali startującą właśnie w USA platformę DAZN, a pyskaty Miller powiedział o kilka słów za dużo o mamie Brytyjczyka. “On nie jest żadnym mistrzem! Po prostu ma pasy i tyle. Woli siedzieć u siebie w domu, walczyć ze słabymi rywalami i popijać tego swojego proteinowego shake’a. AJ nie ma serca!” – śmiał się Miller i zapowiedział, że po zwycięstwie zaprosi na randkę matkę mistrza.
Promotorzy Brytyjczyka walkę w Madison Square Garden postrzegają przede wszystkim w kategoriach reklamowych i historycznych. W tym miejscu walczyli przecież Muhammad Ali, Mike Tyson, Rocky Marciano czy Lennox Lewis. Ten ostatni od wielu miesięcy publicznie zarzucał rodakowi, że nie robi wystarczająco dużo, by doprowadzić do walki z Wilderem. “Gdy jesteś mistrzem, to rozdajesz karty. Jeśli Anthony chciałby tej walki, to by ją już dawno dostał. Widocznie woli bronić tytułu w domu, ale to nie może trwać wiecznie” – przekonywał ostatni niekwestionowany mistrz wagi ciężkiej.
Miller nie może doczekać się pierwszej mistrzowskiej walki w karierze, którą na dodatek dostanie w rodzinnym Nowym Jorku. Faworytem będzie jednak oczywiście obrońca tytułu. Mimo wszystko opuszczając “strefę komfortu” brytyjski mistrz po raz pierwszy w trakcie zawodowej kariery wykonuje spory krok w nieznane. Raczej nikt nie miałby pretensji, gdyby w kwietniu zdecydował się walczyć na Wembley nawet z kimś słabszym. Joshua podejmuje ryzyko chociaż wcale nie musi tego robić, ale czy to właśnie nie takie zachowania cechują tych naprawdę wielkich mistrzów?
KACPER BARTOSIAK
Fot. Newspix.pl