Nawet taki perfekcjonista jak Pep Guardiola, który nawet w pewnie wygranych meczach potrafi się doszukiwać detali do poprawy, dziś powinien zmrużyć oko bez dręczących myśli. Manchester City zagrał z Chelsea mecz idealny. Rywala z najwyższej krajowej półki upokorzył, zdeklasował, obnażył przed całym krajem śledzącym z zapartym tchem mecz kolejki na Etihad.
Chelsea Maurizio Sarriego była w tym sezonie pierwszym zespołem, który pokonał Manchester City na krajowym podwórku. To właśnie The Blues zachwiali pewnością siebie ekipy Guardioli, po porażce 0:2 na Stamford Bridge The Citizens wygrali tylko jeden z trzech kolejnych meczów w lidze, stracili dystans do Liverpoolu. Teraz ta sama Chelsea napompowała City pewnością siebie przed niezwykle ważnymi tygodniami – nim skończy się luty, City zagra o ćwierćfinał Ligi Mistrzów i FA Cup, a także o pierwsze trofeum na drodze do wymarzonej poczwórnej korony – Carabao Cup. Po takim koncercie jak dziś mecz o puchar numer jeden z Chelsea nie może się jednak jawić jako szczególnie wymagająca przeszkoda.
Może to zabrzmi brutalnie, ale Manchester City sprowadził Chelsea do roli Huddersfield z meczu z… Chelsea właśnie. Worka do boksowania i niczego więcej. Można walić ile wlezie, nie odda. Można pudłować w najprostszej sytuacji – nie będzie to kosztować nic a nic.
25 minut i 5 oddanych strzałów wystarczyło, by mieć już czterobramkową zaliczkę. Co ciekawe, to piąte, jedyne niecelne uderzenie, było tym z sytuacji najdogodniejszej. Z takiej, w jakiej Sergio Aguero nie zwykł się mylić. Piłka wszerz bramki, Argentyńczyk zamyka na długim słupku, 999 na 1000 takich szans kończy się golem Kuna. Cóż, dziś wypadła ta tysięczna.
Wszystko miało miejsce przy stanie 1:0, po bramce Raheema Sterlinga zdobytej po bardzo podobnym dograniu Bernardo Silvy wszerz pola karnego. Aguero kompletnie to jednak nie ruszyło, nie zdeprymowało. Gdyby tak było, nie schodziłby w 65. minucie z hat-trickiem i ustrzeloną głową poprzeczką na koncie. Zresztą już po pierwszym trafieniu można było stwierdzić, że pudło nie zaprząta głowy Kuna – z około dwudziestu metrów trafił idealnie w okienko. Bramka numer dwa? Ross Barkley wygrywa główkę na skraju pola karnego, ale zagrywa między obrońców a Kepę, gdzie na piłkę czycha Aguero i pokonuje zdezorientowanego golkipera The Blues. Trzecie trafienie? Pewnie wykorzystany karny po faulu Azpilicuety na Sterlingu.
W międzyczasie pięknego gola – drugiego najpiękniejszego po ciasteczku Aguero – strzelił jeszcze Ilkay Guendogan. Niemiec wyrównał tym samym swój strzelecki rekord w rozgrywkach ligowych jeszcze z Norymbergi, kiedy w sezonie 2010/11 uzbierał pięć bramek.
Rekord wyrównał też Aguero, znacznie bardziej donośny, bo ten należący do Alana Shearera. Angielski supersnajper uzbierał jedenaście hat-tricków w Premier League, ten Argentyńczyka był właśnie jedenasty. W takiej formie – przecież tydzień temu wbił trzy gole innej z ekip Big Six, Arsenalowi – można się spodziewać koronacji nowego lidera klasyfikacji hat-tricków jeszcze w tym sezonie.
A City i na pięciu bramkach nie miało zamiaru się zatrzymać, czując doskonale, że może w tym starciu zanotować wynik jeszcze bardziej imponujący. Jeszcze bardziej upokarzający dla The Blues, jeszcze bliższy laniu sprawionemu trzecioligowemu Burton Albion (9:0). No więc skoro Pep Guardiola wpuścił na plac gry Davida Silvę i Gabriela Jesusa, to i oni ruszyli po łatwe cyferki. Jesus mógł zaliczyć trafienie, ale przegrał jeden na jeden z Kepą, Silvie udało się dopisać asystę drugiego stopnia, zagrywając do Zinczenki, który idealnie obsłużył nieobstawionego kilka metrów przed bramką Raheema Sterlinga.
O Chelsea w tym meczu, przez grzeczność, nie wspomnimy. Powiemy tylko, że cholernie współczujemy kibicom, którzy nie opuszczają żadnego ligowego wyjazdu. Oglądać w tym roku 0:1 z Tottenhamem, 0:2 z Arsenalem, 0:4 z Bournemouth i teraz 0:6 z Manchsterem City to zdecydowanie nic przyjemnego. A i tendencja jest piekielnie niepokojąca.
Manchester City – Chelsea 6:0
Sterling 4’, 80’, Aguero 13’, 19’, 56’ (k.), Guendogan 25’
***
Czy dobrym pomysłem jest podejście do rzutu karnego wchodząc z ławki i nie mając choćby jednego kontaktu z piłką w meczu? Jamie Vardy uznał, że owszem. Wydawało się, że Anglik nie ma prawa się pomylić. Nie w meczu z zespołem Big Six, w końcu to on ma najwięcej bramek przeciwko drużynom wielkiej szóstki nie grając w jednej z nich.
A jednak Hugo Lloris go przechytrzył.
To był absolutnie kluczowy moment meczu Tottenhamu z Leicester. Wciąż było tylko 1:0 dla Kogutów po bramce głową Davinsona Sancheza, wynik cały czas był na styku, lepszej sytuacji na wyrównanie dla Lisów nie można było sobie wyobrazić. Zamiast tego pudło, chwilę później – bramka Christiana Eriksena na 2:0, jego dwudziesta w Premier League po strzale zza pola karnego. Od dnia debiutu Duńczyka w Premier League nikt nie ma tylu bramek strzelonych spoza szesnastki co on.
Po nieco ponad godzinie było 2:0, choć Tottenham wcale nie musiał prowadzić. Koguty nie grały bowiem na najwyższej możliwej intensywności, mając gdzieś z tyłu głowy środowe starcie z Borussią Dortmund. A gracze Leicester kilka razy zdołali przetestować Hugo Llorisa – swoje szanse miał bardzo aktywny Harvey Barnes, Francuz musiał też bronić mocną główkę Harry’ego Maguire’a.
Lisom udało się jednak zdobyć bramkę dopiero za sprawą Vardy’ego w 76. minucie, gdy napastnik zamknął dośrodkowanie Ricardo Pereiry. I choć goście ruszyli po wyrównanie, to Tottenham zamknął strzelanie w spotkaniu, gdy Mousa Sissoko wypuścił Sona na pojedynek jeden na jeden z Kasperem Schmeichelem.
Tottenham – Leicester 3:1
Sanchez 33’, Eriksen 63’, Son 90’+1’ – Vardy 76’
fot. NewsPix.pl