Mecz Legii Warszawa z Wisłą Płock, na murawie mogą się pojawić w duecie Dominik Furman i Ariel Borysiuk. Cóż, niby żadna sensacja. Sęk w tym, że panowie wystąpią w składzie drużyny z Mazowsza, ale już nie tej większej, z mistrzowskimi aspiracjami. Furman i Borysiuk trenują dzisiaj razem w zespole “Nafciarzy” i trudno ten fakt traktować inaczej niż jako rozczarowanie – ostatecznie gdy obaj rozwijali przed laty swoje talenty w Warszawie, to oczekiwano od nich, że zawojują piłkarską Europę. No, może to lekkie nadużycie. Jednak na pewno można było liczyć, że przynajmniej zakotwiczą na stałe w jakimś niemieckim, francuskim czy angielskim średniaku i ustabilizują formę na przyzwoitym, około-reprezentacyjnym poziomie.
Zamiast tego jest Płock. Z całym szacunkiem i sympatią, ale nie brzmi to zbyt ekskluzywnie.
Zresztą – jeżeli przypomnimy sobie piłkarzy w podobnym wieku, którzy z Legii wypływali na szerokie wody mniej więcej w tym samym czasie co Dominik i Ariel, to zaobserwujemy nic innego, jak pasmo mniejszych i większych rozczarowań. Nie tylko kariery aktualnych środkowych pomocników Wisły potoczyły się kiepsko. Większość, jeżeli nie wszyscy piłkarze z tamtej ferajny musieli w pewnym momencie podwinąć ogon pod siebie i przyznać przed samym sobą, że czas schować ambicje do kieszeni i poszukać dla siebie ciepłego kąta w Ekstraklasie.
Wzięliśmy zatem na tapet kilku piłkarzy urodzonych w latach 1991-92, dla których Legia mogła być trampoliną do wielkich, piłkarskich osiągnięć. Niewielu udało się jednak spełnić marzenia o dużej karierze.
Najlepiej poukładało się rzecz jasna Bartoszowi Bereszyńskiemu (1992), który został przechwycony przez działaczy stołecznej ekipy z Lecha Poznań w 2013 roku, by już po kilka latach wyjechać do Włoch. Od tego czasu zrobił naprawdę potężne postępy. Co prawda “Bereś” już na wieki wieków amen będzie się zapewne kibicom Wojskowych kojarzył z haniebną wpadką proceduralną, która położyła zwycięski dwumecz z Celtikiem w eliminacjach do Champions League, ale jego piłkarska ścieżka i tak wygląda na usłaną różami, jeśli porównać ją do kolejnych, raczej ciernistych przykładów. Bereszyński ma już dzisiaj na koncie szesnaście występów w seniorskiej kadrze. I to głównie za jego sprawą zakończenie reprezentacyjnej kariery przez Łukasza Piszczka nie zostało przyjęte z przerażeniem. Wydawało się wręcz naturalne, że nadchodzi czas Bartka.
Do tego 27 występów w Warcie Poznań (1. liga). fot. Transfermarkt
W Legii (wg Transfermarkt) zagrał w sumie 108 meczów i bez wątpienia stał się w Warszawie bocznym obrońcą pełną gębą. Hulającym w ataku, ale i rozumiejącym, co oznacza odpowiedzialna postawa w defensywie. Odpowiednio zdefiniowano jego piłkarską tożsamość. Jeden gol i siedem asyst to nie są co prawda piorunujące liczby – brak cyferek to w ogóle największy problem “Beresia” – ale 2 miliony euro odstępnego za transfer do Sampdorii brzmi już całkiem przyzwoicie. No i warto odnotować, że defensor zespołu z Genui zdecydowanie nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Latem pewnie powróci temat transferu Bereszyńskiego do jeszcze większego klubu niż Sampa. Już teraz jest nieźle, a fajne perspektywy cały czas przed nim.
Sił we Włoszech próbował też Rafał Wolski (1992), ale tutaj trudno już nakręcić aż tak pozytywną narrację jak powyżej. Ofensywny pomocnik na ekstraklasowe boiska wjechał ze znacznie większym przytupem niż choćby Sebastian Szymański, dziś przymierzany do wielkiego transferu. I wiele sobie obiecywano po nim nie tylko w Warszawie, ale i całym kraju, bo Wolski ze swoim technicznym kunsztem miał być przecież zbawieniem dla kadry. Tą wymarzoną, klasową dziesiątką, na której oprze się gra reprezentacji Polski. Franciszek Smuda powołał go nawet na Euro 2012, co miało chyba stanowić dodatkowy bodziec do rozwoju.
Rafał do pierwszego zespołu stołecznego klubu trafił już w 2010 roku, mając za sobą świetne występy w juniorskim składzie Młodych Wilków 92′, razem z Efirem, Kopczyńskim, Furmanem czy Żyrą. Ale w jego przypadku początki kariery to też, niestety, najlepszy jej okres. W sezonie 2011/12 notował asysty w europejskich pucharach, czarował ruletami, pakował piękne bramki w Ekstraklasie. W Legii zagrał w sumie 38 razy, notując osiem goli i cztery asysty. Później zdecydował się na cholernie ryzykowny transfer do Fiorentiny (2,7 miliona euro odstępnego), no i sprawa się rypła.
Gdy w 2016 roku Wolski powracał do Ekstraklasy, rozpaczliwie ratując gasnącą w oczach karierę, pisaliśmy o tym tak:
“Z perspektywy czasu z łatwością można wskazać popełnione błędy. Wolski nigdy nie dorósł fizycznie nawet do poziomu naszej Ekstraklasy, a z kraju wyjechał w najgorszym możliwym momencie, po półrocznej kontuzji. Następnie zbyt długo tracił czas na ławce rezerwowych oraz zbyt wysoko zawieszał sobie kolejne poprzeczki. Dziś można tylko próbować sobie wyobrazić, jak Rafał mógłby wyglądać, gdyby wciąż grał w Legii. Czy tak jak Karol Linetty wzmocniłby się fizycznie, na stałe trafiłby do reprezentacji i został jedną z gwiazd całej ligi? Tego się już nie dowiemy.”
Do tego 7 występów w SSC Bari (Serie B). fot. Transfermarkt
Dzisiaj Wolski zmaga się z kolejną, a co gorsza, znowu poważną kontuzją. Ten zawodnik, jeżeli jest w dobrej dyspozycji, wciąż potrafi prezentować poziom pozwalający rozważać go w kontekście powołań do reprezentacji Polski. Dostrzegał to przecież Adam Nawałka. Do tej pory Rafał rozegrał z Orłem na piersi siedem meczów, zdobył nawet jednego gola. Dalej jest w stanie grać wspaniale, pięknie dla oka. Miał świetne momenty w Wiśle, kilka kapitalnych spotkań rozegrał też w Gdańsku. Ale całej tej spirali złych wyborów i kłopotów zdrowotnych już się zapewne odkręcić nie uda.
Bohaterem narodowym można oczywiście na boisku zostać nawet po trzydziestce, czego najlepszym dowodem historia Sebastiana Mili. Jednak drzwi do klubów pokroju Fiorentiny są już dla Wolskiego zatrzaśnięte na cztery spusty.
Klubowy kolega Wolskiego z Gdańska, czyli Daniel Łukasik (1991), to trochę inna historia. Do pierwszej kadry Legii został włączony na początku obecnej dekady, a w sezonie 2012/13 rozgościł się w pierwszym składzie Wojskowych, ale – szczerze mówiąc – nigdy nie wyglądał na gościa, który będzie w stanie robić różnicę nawet na poziomie Ekstraklasy, a co dopiero mówić o jakichkolwiek większych ambicjach. Innego zdania był co prawda selekcjoner Waldemar Fornalik, który nie wahał się postawić na Łukasika w pierwszym składzie reprezentacji Polski, nawet w meczu o niebagatelnej randze, czyli w eliminacyjnym starciu biało-czerwonych z Ukrainą.
Wyszło to tak, jak wyjść musiało, czyli ze wszech miar marnie. Fornalik prędko przestał być selekcjonerem kadry, a Łukasik przestał w niej występować (w sumie 5 meczów, 1 gol).
Do tego 19 występów w SV Sandhausen (2. Bundesliga). fot. Transfermarkt
Ostatecznie Daniel odszedł z Legii, ale nie do mocnej ligi z zachodniej Europy, tylko do słabszego klubu z Polski. Za, plus-minus, 800 tysięcy euro odstępnego zasilił szeregi Lechii Gdańsk i, co tu ukrywać, stał się jednym z ulubionych obiektów naszej szydery. W każdym meczu do bólu przeciętny, kompletnie bezproduktywny w grze do przodu, wygadujący kuriozalne farmazony (“Nie zawsze da się poćwiczyć rzuty wolne, czasem brakuje chęci, by znaleźć bramkarza…”), śrubujący passę meczów bez strzelonej bramki nogą w lidze.
Bilans jego występów w Legii zatrzymał się na 52 meczach i trzech asystach. Goli – brak.
W Lechii też bywały momenty, że praktycznie stawiano na nim krzyżyk. Ale w bieżących rozgrywkach Łukasik pokazuje, że stać go jednak na coś więcej niż tylko reputacja ligowego dżemiku. Może i będzie to kariera najwyżej na miarę Łukasza Trałki, ale cóż – tacy zawodnicy na poziomie Ekstraklasy po prostu są potrzebni i się w niej sprawdzają. Ba, niekiedy uchodzą za liderów swych drużyn. Piotr Stokowiec, do spółki z psychologiem Pawłem Habratem, ewidentnie odblokowali Daniela i uwolnili jego najlepsze cechy. Środek pola Lechii jest w tym sezonie piekielnie trudny do sforsowania, a styl gry biało-zielonych nieznośny dla każdego przeciwnika z Ekstraklasy. Między innymi za sprawą byłego legionisty, który w układance Stokowca stanowi naprawdę istotny puzzel.
Skoro o środkowych pomocnikach mowa, to nie należy zapominać o – jakkolwiek by to nie zabrzmiało – byłym kapitanie warszawskiej Legii, który zagrał dziewięćdziesiąt minut w sławetnym, zremisowanym 3:3 starciu z Realem Madryt. Oczywiście w Lidze Mistrzów, co samo w sobie jest wyczynem historycznym. Co prawda Michał Kopczyński (1992) nie miał czasu się do kapitańskiej opaski specjalnie przyzwyczaić, zakładał ją na ramię tylko kilka razy, ale i tak jest to piękne dokonanie, którym można się będzie kiedyś pochwalić wnukom.
Zwłaszcza, że kariera Kopczyńskiego raczej już nie rozkwitnie – dzisiaj środkowy pomocnik biega po australijskich boiskach. I nie ma tutaj miejsca na dokuczliwe komentarze – miejsce do życia piękne, poziom piłkarski zbliżony do Ekstraklasy. Ale Australia to jednak nie jest docelowy kierunek dla piłkarza z naprawdę wielkimi możliwościami.
Do tego 25 meczów w Wigrach Suwałki (1. liga). fot. Transfermarkt
Kopczyński w Legii grał całkiem sporo, nawet jeżeli jego przygoda z Wojskowymi przeszła trochę niezauważenie. W sumie 77 występów, bramka i trzy asysty. Zazwyczaj spadała na niego fala krytyki za anonimowe, trochę bezpłciowe występy. Jeszcze w 2017 roku staraliśmy się go bronić, bo wydawało się, że chłopak po prostu umiejętnie realizuje takie, a nie inne zadania taktyczne:
“Gra Kopczyńskiego bazuje więc na pilnowaniu swoich stref oraz inteligentnym ustawianiu się, co ma prowadzić do zabierania piłki przeciwnikowi. Nacisk jest tu bardzo mocno położony na zadania defensywne. Trudno się też dziwić, że grając w środku z takimi piłkarzami, jak Moulin i Vadis, miał za zadanie jak najszybsze przekazanie im piłki. A ci, mając takiego gościa za plecami, mogli skupić na ofensywie i pokazywać w niej więcej atutów. Jakkolwiek spojrzeć, przy grze z Jodłowcem, który jest znacznie słabszy taktycznie i lubi podłączyć się do akcji ofensywnej, Moulin czy Vadis musieliby w znacznie większym stopniu skupiać się na defensywie. I niekoniecznie byłoby to z korzyścią dla zespołu. Można więc powiedzieć, że Kopczyński to gracz zadaniowy. Świetnie sprawdza się jako uzupełnienie kreatywnej linii pomocy i siłą rzeczy lepiej wygląda w meczach z silnymi przeciwnikami, z którymi zazwyczaj nie musi aktywnie uczestniczyć w ataku pozycyjnym i może się skupić na swoich obowiązkach w destrukcji.”
Potem jednak daliśmy sobie spokój z rolą adwokata diabła, ponieważ Michał – choć w sezonie 2016/17 dostał przeszło 2000 minut w lidze, to naprawdę wielki kredyt zaufania – ewidentnie nie robił postępów i wyspecjalizował się w graniu na alibi, na dodatek często prezentując rażący brak boiskowej ambicji. Ustabilizował formę, fakt, ale na poziomie o wiele zbyt niskim na regularną grę w Legii. Na razie jest wypożyczany, lecz trudno uwierzyć, żeby australijska przygoda pozwoliła mu uwolnić piłkarskie moce, jakich dotychczas z jakichś powodów nie objawiał.
Angielskich boisk nie podbił natomiast Michał Żyro (1992), notorycznie gnębiony kłopotami zdrowotnymi. Wydawać się mogło, że ten specyficzny skrzydłowy zasiedział się w Legii – wybiegał w jej barwach na mecze Ekstraklasy jeszcze w 2010 roku, odchodził dopiero sześć lat później. W kiepskiej atmosferze i aurze wielkich wątpliwości. Ostatecznie był to zawodnik zdolny do tego, by spieprzyć każdą, nawet najprostszą sytuację podbramkową. Chybić z pół metra do pustaka, wyrzucić piłkę poza stadion w sytuacji sam na sam z bramkarzem. A z drugiej strony, gdy łapał wiatr w żagle, zdobywał naprawdę cudowne gole i żadna defensywa w kraju nie mogła go powstrzymać.
Wystarczy wspomnieć 2014 rok – Żyro powraca po kontuzji i wiosną wskakuje na kosmiczny poziom. Cztery gole i dziewięć asyst w… dziewięciu meczach ligowych. W sumie jego warszawski bilans to 157 spotkań rozegranych dla Legii, 27 trafień i 32 asysty. Odszedł na początku 2016 roku za 500 tysięcy euro odstępnego.
Do tego 7 meczów w Wolverhampton (Championship) i 13 meczów w Charltonie (League One). fot. Transfermarkt
Cholera wie, jak potoczyłyby się losy Michała w Wolverhampton, gdyby nie bandycki wślizg, który zahamował rozwój jego kariery. Polak zaaklimatyzował się w Championship z takim przytupem, że aż kapcie z nóg pospadały. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, obserwując jego ligowy debiut przeciwko Fulham. Żyro, ustawiony na dziewiątce, poczuł się jak ryba w wodzie.
Pisaliśmy wtedy tak:
“Michał Żyro w Wolverhampton. Czy po tym transferze spodziewaliśmy się czegokolwiek? Nie, zupełnie niczego. Wyjeżdżał w najgorszym dla siebie momencie – stracił szmat czasu przez kontuzję, jego forma była jednym wielkim znakiem zapytania, do tego sam styl, w którym odchodził (spalenie za sobą mostów w Legii), zwyczajnie musiał jakoś na niego wpłynąć. Co tu dużo mówić – nikt nie spodziewał się po tym ruchu niczego dobrego, o cudach nie wspominając. Tymczasem Żyro wprowadza się do Wolverhampton… bardzo dobrze. Dzisiejszy mecz to prawdziwy popis. Załadował bramkę w siódmej minucie, a chwilę później dołożył w trzynastej. Na docenienie zasługuje fakt, że oba gole to nie były jakieś pasztety. Pierwszy – szybka reakcja na to, co się dzieje w polu karnym (przytomne przyjęcie piłki i celny strzał przy słupku). Drugi – wyjście w tempo na pozycję, rajd ze skrzydła i puszczenie piłki między nogami bramkarza. Przy obu trzeba było pokazać klasę, pierwszy lepszy grajek by tego nie udźwignął.”
Niestety – kłopoty z kontuzjami nie pozwoliły Żyrze wzlecieć, podcięły mu rozpostarte szeroko skrzydła. Dzisiaj Michał jest piłkarzem Pogoni, w Wolves – skąd został do Szczecina wypożyczony – nie ma już zapewne czego szukać. Mówimy ostatecznie o klubie, w którym wielu aktualnych reprezentantów Polski mogłoby nie zagrzać miejsca. W Ekstraklasie taki gość jak Żyro wciąż mógłby zaoferować sporo jakości, ale… No właśnie, mógłby.
Na razie celem Michała powinno być po prostu rozegranie kilku meczów z rzędu, złapanie rytmu meczowego i treningowego. Pięciokrotny reprezentant kraju z Lechią dostał dziesięć minut gry – to jego rekord, jeżeli chodzi o występy w ekipie Portowców.
Nie ma chyba sensu specjalnie się rozwodzić na temat Michała Kucharczyka (1991), który jest oczywiście zawodnikiem fascynującym, ale akurat nie w omawianym kontekście. Właściwie nigdy nie zanosiło się, że ten akurat piłkarz może zrobić jakąś wielką, zagraniczną karierę. Skrzydłowy Legii rozegrał w stołecznym klubie już 338 meczów, zdobywając po drodze 70 goli i dorzucając do swojego dorobku 57 asyst. To piękny bilans i nie cegiełka, lecz potężna cegła dołożona do rozlicznych sukcesów Wojskowych, osiągniętych właśnie z “Kuchym” w składzie. Jednak wiadomo przecież, że ten dorobek statystyczny nie byłby tak obfity, gdyby po młodziutkiego Kucharczyka zgłosiła się przed laty Fiorentina czy inna Tuluza.
Ale się nie zgłosiła – z przyczyn tak oczywistych, że z pewnością nikomu nie trzeba ich dodatkowo wyjaśniać. – Inni byli zdolniejsi od Michała, on doszedł do tego ciężką pracą, nie mając tyle talentu, który inni dostali za darmo – klarował sytuację Jacek Magiera.
Z kolei Michał Efir (1992) może i miał papiery na naprawdę wielkie granie, ale on akurat nigdy nie zdołał swojego potencjału rozwinąć choćby w pięciu procentach. Obiecywano sobie po nim wiele, uchodził za duży talent, tymczasem w pierwszej drużynie Legii rozegrał ledwie 28 minut. Złamania, zrywane więzadła, pomniejsze kontuzje – takie stężenie pecha uwaliłoby karierę nawet piłkarzowi o potencjale Messiego. Dla Efira drugim domem stały się rozmaite ośrodki rehabilitacyjne. Zdrowy tylko bywał.
Koło pierwszego zespołu Legii kręcili się też Mateusz Cichocki (1992), Konrad Jałocha (1991) czy choćby Jakub Szumski (1992). Nigdy jednak nie zaistnieli w wyjściowej jedenastce mistrzów Polski.
No i teraz wchodzą oni. Cali na nafciarsko.
Jedno trzeba przyznać – zarówno na Dominiku Furmanie (1992), jak i Arielu Borysiuku (1991) Legia po prostu porządnie zarobiła. FC Toulouse kupiło tego pierwszego za około 2,65 miliona euro, Ariela zaś udało się opylić dwukrotnie. Dało to jakieś 3 miliony euro zysku na czysto, odejmując kosz wykupu defensywnego pomocnika z Lechii w 2016 roku.
Transfer Furmana od razu okrzyknięto jako złoty interes dla Legii, a kiepski wybór dla samego zawodnika, który w 2014 roku nie wyglądał na gościa zdolnego, by poradzić sobie w środku pola drużyny z Ligue 1. Wiadomo, że to liga okrutnie wymagająca, jeśli chodzi o aspekt fizyczny i motoryczny, a akurat te elementy nigdy nie należały do zestawu atutów Furmana. Wyszło zgodnie z pesymistycznymi oczekiwaniami – Polak kompletnie się we Francji nie odnalazł. Do tego stopnia rozdrażnił klubowego trenera, że ten w przypływie frustracji wylał na Dominika falę medialnej krytyki.
Opisywaliśmy to w ten sposób:
“– Na dziś Dominik nie wskoczył na ten poziom przygotowania fizycznego, jakiego się spodziewałem. W kilku elementach taktycznych nie jest na tyle skuteczny, na co składają się dwa fakty – rozpoczął swój monolog szkoleniowiec Tuluzy, Alain Casanova. Zanim dziennikarze zdołali dopytać go o szczegóły, już kontynuował wywód. – Po pierwsze, z różnych względów integracja Furmana nie przebiegła tak, jak powinna. Po drugie, my gramy wymagającym ustawieniem, gdzie od defensywnego pomocnika oczekuje się określonych boiskowych zachowań oraz cech motorycznych – cierpliwie tłumaczył trener.
Przypomnijmy, że dwunasty obecnie zespół Ligue 1 występuje w ustawieniu z trójką obrońców, jednym defensywnym pomocnikiem, czwórką zawodników ustawionych przed nim, a także dwójką napastników. Rola „szóstki” jest więc kluczowa, na nią właśnie w zamyśle sprowadzano Furmana, dlatego Francuzi ani nie żałowali grosza, ani nie oczekiwali, że z marszu wejdzie do składu. Początkowo miał się uczyć, przyglądać grze Aguilara, reprezentanta Kolumbii, a z czasem zająć jego miejsce. Tymczasem już teraz wyszło, że nic z tego nie będzie. – Mógłby dochodzić do formy meczami i zbierać minuty, lecz ja czegoś takiego unikam. U mnie grają ci, którzy akurat są najlepsi, czynnikiem przesądzającym jest rywalizacja – wyraźnie zaznaczył szkoleniowiec.”
Powrót do Polski był nieunikniony.
Po wielu wypożyczeniach (również do Legii) Furman wylądował w Płocku. Starał się po drodze robić dobrą minę do złej gry i swoje kolejne przeprowadzki przedstawiać jako “krok do przodu” w rozwoju kariery, ale fakty są takie, że zrobił kilka sporych susów wstecz. Abstrahując jednak od dowcipów na temat jego wpływu na wyjściową jedenastkę “Nafciarzy”, środkowy pomocnik Wisły na swojej pozycji jest dzisiaj jednym z najlepszych piłkarzy w lidze. Lepiej niż kiedyś łączy obowiązki ofensywne z defensywnymi, nabrał trochę agresji w grze i niezbędnej siły fizycznej. Rozwinął się jako piłkarz, tego mu odmówić nie sposób.
Wydaje się, że dwukrotny reprezentant Polski wciąż może wskoczyć jeszcze pięterko wyżej niż ekipa z Płocka.
fot. Transfermarkt
Kto wie, może nawet jeszcze raz spróbuje swoich sił w Warszawie? Do tej pory dla Legii zagrał 109 razy, notując 5 goli i 11 asyst. W Płocku jest o wiele skuteczniejszy.
Inaczej wygląda natomiast sytuacja Borysiuka, który zdaje się wręcz cofać w rozwoju. Od czasu, gdy w barwach Lechii zagrał 34 mecze w sezonie 2014/15, prezentując umiarkowanie przyzwoity poziom, Ariel notorycznie ma kłopoty, żeby ustabilizować formę i na stałe zagościć w wyjściowej jedenastce kolejnych klubów. Trzeba przyznać, że z niejednego pieca skosztował już chleba. W Ekstraklasie zadebiutował jeszcze w 2008 roku, z łatką nastoletniego super-talentu. Premierowego gola w lidze zdobył już jako szesnastolatek, a w sumie uciułał ich przecież w Ekstraklasie zaledwie siedem. W 2012 roku wyruszył na podbój Bundesligi, wykupiony przez FC Kaiserslautern. I od tego czasu jego kariera po prostu oszalała.
Nie najlepsze występy w Niemczech zaowocowały transferową karuzelą. Najpierw wypożyczenie do Rosji. Potem wypożyczenie i transfer do Lechii. Następnie powrót do Warszawy. Przenosiny do Queens Park Rangers. Wypożyczenie do Lechii. Definitywne przenosiny do Lechii. Wypożyczenie do Płocka. Rany koguta, można zwariować.
Do tego 32 mecze w Kaiserslautern (2. Bundesliga) i 11 w QPR (Championship). fot. Transfermarkt
A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że o Borysiuku wciąż możemy napisać to samo, co jeszcze kilka lat temu. Solidny w odbiorze, pracuje na boisku, dobrze się ustawia. Czasem zagra niezły przerzut, zwykle odda piłkę najbliższemu partnerowi z drużyny, najchętniej do tyłu. Potrafi kropnąć z dystansu, ale rzadko udaje mu się wcelować w bramkę. W ofensywie raczej bezużyteczny, w defensywie dość przydatny. 21-letni piłkarz o takiej charakterystyce wzbudzał uzasadnioną ciekawość klubów z Bundesligi. Brutalnie zweryfikowany przez Europę 27-latek nie wzbudza już nawet zainteresowania Piotra Stokowca z Lechii Gdańsk.
Wszystko płynie, jak mawiał słynny Heraklit z Efezu.
W sumie Ariel zagrał dla Legii 138 meczów, zdobył 4 gole i zanotował 4 asysty. Do tego zaliczył dwanaście występów w reprezentacji Polski. Nie jest to summa summarum kiepska kariera, zresztą – Furman również nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Ale fakt, że obaj spotkali się w Wiśle Płock i to teraz, gdy powinni wchodzić w swój piłkarski prime-time, grając dla jakiegoś mocnego, zachodniego klubu, jest jednak wymowny.
W którymś momencie ich reputacja jako “wielkich talentów” została wywindowana znacznie wyżej, niż realny poziom ich potencjału. Rzeczywistość po prostu to zweryfikowała. Jak wynika z powyższej analizy – nie tylko Furman i Borysiuk zostali przeszacowani.
fot. FotoPyk