Ostatnią indywidualną wygraną w Pucharze Świata zanotował ponad cztery lata temu. Na początku 2016 roku przerwał karierę. Potem przytrafiła mu się kontuzja. W rywalizacji o Kryształową Kulę nie oglądaliśmy go wówczas przez rok, wrócił jako skoczek przeciętny, od czasu do czasu kwalifikujący się do drugiej serii. I tak to wygląda do teraz, choć dziś coś drgnęło – w Lahti wraz z kolegami wygrał konkurs drużynowy (Polacy zajęli czwarte miejsce).
Mimo długiego pasma niepowodzeń Gregor Schlierenzauer jest znacznie bardziej zadowolony z siebie niż kilka sezonów temu, gdy rywalizował o najważniejsze trofea. Jak to możliwe?
Dzieciak z sukcesami
Sezon 2006/07. Niespełna siedemnastoletni Gregor Schlierenzauer objawia się światu. W swoich pierwszych ośmiu konkursach tylko raz zajmuje miejsce niższe niż czwarte (co ciekawe na „swojej” skoczni w Innsbrucku– był tam 11.). Turniej Czterech Skoczni kończy na drugim miejscu. W Pucharze Świata ostatecznie będzie czwarty, za Adamem Małyszem, Andersem Jacobsenem i Simonem Ammannem. Z mistrzostw świata w Sapporo przywiezie jeden medal – drużynowe złoto. Przed osiemnastymi urodzinami stanie się jednym z faworytów do zdobycia Kryształowej Kuli w kolejnym sezonie.
Na taki sukces będzie musiał poczekać jednak dwa lata. W trakcie całej swej kariery Puchar Świata wygra zresztą dwukrotnie, dwa razy też (z rzędu) będzie najlepszy w Turnieju Czterech Skoczni. Zostanie również mistrzem świata na skoczni dużej w Oslo i mamuciej w Oberstdorfie. O sukcesach drużynowych nawet nie wspominamy, Austriacy rządzili wtedy skokami. Przede wszystkim jednak liczy się jeden wynik – pobicie rekord wygranych konkursów w Pucharze Świata, należącego do Mattiego Nykaenena. Licznik Fina zatrzymał się na 46. triumfach. Austriak zgarnął o siedem więcej.
Co ciekawe, później powiedział, że to właśnie wtedy, gdy zostawił ten legendarny wynik za sobą, zaczął czuć pustkę:
– Mój talent, moje umiejętności, moja dyscyplina i szczęście sprawiły, że stało się to możliwe. Ale narastały pytania: „Co teraz? Co jeszcze się pojawi?”. Wcześniej zawsze wiedziałem, po co to robię. Od kiedy byłem dzieckiem, chciałem zostać najlepszym skoczkiem wszech czasów, bo skoki były dla mnie najwspanialszą rzeczą. Ta ambicja wynikała z radości i miłości do nich. Od czternastych urodzin wszystko temu podporządkowywałem. A teraz? Gdy już udało się to osiągnąć? Oczywiście, na początku byłem szczęśliwy. Ale potem pojawiła się pustka i, przede wszystkim, poczucie osamotnienia.
Mówił, że zaczął definiować się tylko przez to, jakie zajmował miejsca. W pewnym momencie nic innego się nie liczyło, sukcesy były jego jedynym motorem napędowym. Otoczenie postrzegało go przez to jako egocentryka, gościa, który jest zapatrzony wyłącznie w siebie i swoje sukcesy. Tak opisywali go Thomas Morgenstern (kolega z kadry) i Alexander Pointner (były trener) w swoich książkach.
– Od dziecka musiałem mierzyć się z ogromną presją, byciem osobą publiczną i krytyką, jaką niektórzy kierowali w moją stronę. […] Nigdy nie unikałem wygłaszania opinii, zawsze starałem się mówić, co myślę. Oczywiście, wszystko zależy wtedy od tego, jak i kiedy to powiesz. Uczysz się tego, gdy dorastasz. Egoizm jest częścią bycia sportowcem, ale z pewnością nie zawsze reagowałem odpowiednio.
Dodawał jednak, że największą presję… nakładał na siebie on sam. Chciał być jeszcze lepszy, tylko o to mu chodziło, w końcu nie mógł znieść tego napięcia. Nie potrafił cały czas być „pozytywnym”. A tego wymagała przecież opinia publiczna, media, fani. Mówił, że zmuszano go do tego, by bardzo wcześnie dorósł, a przecież w wieku 17 czy 18 lat nic nie wiedział o życiu. „W tym czasie powinieneś dopiero zdobywać doświadczenie, uczyć się. Ale tylko dlatego, że bardzo dobrze skaczesz czy grasz w tenisa, wielu wierzy, że jesteś specjalny” wspominał po latach.
W końcu poczuł się tym wszystkim zmęczony. Rywalizacją, presją, ciągłą walką o jak najlepszy rezultat. A przede wszystkim – brakiem prywatności. W pewnym momencie powiedział, że najpierw stracił młodość, którą podporządkował skokom (choć tego akurat przesadnie nie żałował, bo robił to, co kochał), a potem życie prywatne. I z tym drugim nie umiał się pogodzić.
– To rozwijało się przez moje sukcesy. Stawałem się coraz bardziej obecny w przestrzeni publicznej i każda mała rzecz – żeby nie powiedzieć, że każde pierdnięcie – była rozwlekana i analizowana. […] Ciągle powtarzano mi, że jestem arogancki, bo nie udzielam wywiadów. Ale to była część mnie, chodziło o koncentrację. Potem oglądałem to w TV i myślałem: „Okej, następnym razem odpowiem na kilka pytań”. Trzeba było ustawić też jednak wyraźne granice: „Ludzie, możecie oceniać mnie jako skoczka, analizować moje skoki i występy, ale nie macie takiego prawa, gdy chodzi o inne rzeczy”. Dla mnie to był logiczny krok – zejść ze sceny i powiedzieć, że chcę być prywatną osobą.
Przerwa
Zmęczenie u Schlierenzauera pojawiło się już po sezonie 2012/13, ale potrzebował niemal trzech lat, by podjąć decyzję o zawieszeniu kariery. Dziś wiemy, że zrobił to prawdopodobnie… zbyt późno. Ale sam mówił, że wcześniej po prostu nie był w stanie – w perspektywie miał sezon olimpijski, a indywidualne złoto to coś, czego w jego kolekcji brakowało (i tak jest zresztą do dziś). Po igrzyskach też nie zdecydował się na taki krok, bo „najlepsi sportowcy nie mają zezwolenia, by przyznać przed sobą i innymi, że coś jest nie tak”. Porównywał się do chomika w kółku, który bez ustanku biegnie i nie może wyhamować, nie daje się mu nawet takiej możliwości. Udało się w styczniu 2016 roku, gdy w Innsbrucku nie wszedł do drugiej serii. To była kropla, która przelała czarę goryczy.
– Podjąłem decyzję o rezygnacji ze startów w tym sezonie. To nie była łatwa decyzja, ale nie jestem w stanie znieść presji, jaka na mnie spoczywa. Robię sobie przerwę od zawodowego sportu. Po skokach na Bergisel przeżyłem rozczarowanie, to zabiło moją pasję do tego sportu. Próbowałem zmian w treningach, dobrze radziłem sobie latem, ale nie udało mi się przełożyć tego na Puchar Świata.
Dodatkowym obciążeniem było dla niego to, że media zajęły się wtedy jego życiem prywatnym. A jak już wiemy – nie znosił tego. Sam, po czasie, przyznał, że faktycznie w grudniu 2015 roku rozstał się ze swoją dziewczyną i bardzo to przeżył, a kolejne doniesienia tabloidów tylko potęgowały jego smutek i złość. Z trudem zniósł tamten okres, sam mówił, że chce zrzucić z siebie ciężar, który na niego nałożono i który czuł od szesnastego roku życia. Potrzebował też obecności bliskich, bo szybko zawiódł się na niektórych ludziach ze swego otoczenia: „Kiedy odnosisz sukces, wokół ciebie jest wielu ludzi. Kiedy życie staje się trudne, tylko garstka jest przy tobie” mówił. To odkrycie tylko potęgowało jego irytację i zmęczenie.
– Dwa lata temu wpadłem w dziurę. Oczywiście, można mówić, że byłem uprzywilejowany i w życiu dzieją się gorsze rzeczy. To prawda. Ale kiedy dotyka to ciebie i grunt osuwa ci się spod stóp, musisz odnaleźć się na nowo. Najważniejszą rzeczą jest jeszcze raz odkryć swoje korzenie, zrozumieć znaczenie swoich celów. Przeprowadza się wtedy dyskusje z samym sobą, patrzy w lustro i pyta: kim jesteś? Co cię napędza? Gdzie chcesz dojść? Co robić? Zacząłem poszukiwania.
Te trwały dwa miesiące. W ich ramach udał się m.in. do Włoch, gdzie spróbował żeglowania na katamaranie. Później, wraz z ojcem, wyjechał do Kanady na narciarski freeride. Jazda poza trasą zakończyła się dla niego zerwanymi więzadłami krzyżowymi. Na początku zareagował naturalnie: cały czas zastanawiał się dlaczego akurat jemu i dlaczego akurat w tym momencie przytrafiło się coś takiego. Potem uznał, że… kontuzja była darem od Boga.
– Tak naprawdę nic lepszego nie mogło mi się przytrafić. Kiedy stale odnosisz sukcesy, masz problem z odnalezieniem się w normalnym życiu. Świat skoków ma wiele zalet, ale nie można tego porównać do szarej rzeczywistości. Przez ostatni rok, gdy się leczyłem, skończyłem kurs trenera mentalnego w Salzburgu, teraz robię licencję trenera narciarskiego. Poza tym nadrabiałem zaległości, spotykałem się z rodziną i przyjaciółmi. Przekonałem się, jak można żyć bez planowania każdego dnia, tygodnia i miesiąca.
Wymuszona przerwa stała się dla niego nowym początkiem. Odpoczął, zrelaksował się, w końcu mógł sobie pozwolić na myślenie o czymkolwiek poza skokami. Tego potrzebował, bo, jak sam mówił: „Moja kariera przebiegła bardzo szybko i ekstremalnie. Nie miałem innej perspektywy, znałem tylko skoki, cały czas przebywałem w tym świecie. Podróże, treningi, sukcesy. Nie mogłem zmienić swojego punktu widzenia”. Doszedł do wniosku, że gdyby nie przytrafiła mu się kontuzja, powróciłby do treningów zbyt szybko i cały proces – zniechęcenie, problemy mentalne, brak radości ze skakania – po prostu by się powtórzył. Dziś, gdy go o to zapytacie, powie wam, że to właśnie w trakcie tej niespełna rocznej przerwy wydoroślał.
W końcu jednak trzeba było wrócić. Nad tym, by stało się to możliwe, czuwał w 2016 roku cały sztab ludzi. Gregorowi pomagali m.in. Hubert Neuper, Tonia Innauer czy Niki Lauda – legendy austriackiego sportu. Poza tym sztab medyczny: kolana naprawiał jeden lekarz, drugi zajmował się jego głową, ucząc Gregora tego, że nie zawsze musi wygrywać. Kluczowe stało się tu hasło: „Mogę naprawdę spieprzyć skok”. Austriak miał wiedzieć, że przytrafia się to każdemu, więc i on ma zezwolenie na gorszą próbę. Albo i sto takich.
Jeśli chodzi o ćwiczenia, napędzał go Simon Wallner, sparaliżowany od pasa w dół narciarz, paraolimpijczyk. Na siłowni niemal zawsze trenowali razem. Wkrótce do operacji „nowy Gregor” dołączyły się inne osoby, choćby Harald Haim z gimnazjum w Stams, gdzie Schlierenzauer szkolił się jako dzieciak, a wrócił w wieku 27 lat i trenował w otoczeniu juniorów. Na końcu zatrudniono też trenera, Christopha Stricknera, który dopiero zaczynał przygodę z tym zawodem. Dlaczego wybrano jego? Bo miała to być osoba, która nie znała Gregora wcześniej. Tak, by nie traktowała go przez pryzmat tego, co kiedyś osiągnął i jak wtedy wyglądały jego skoki.
Operacja się udała, pacjent przeżył. I wrócił do skoków z nową energią. Nauczył się tego, czego miał się nauczyć – że nie liczą się tylko sukcesy (choć te oczywiście pozostały jego celem), ale ważne jest, by po prostu cieszyć się tym, co robi.
Gregor, nie Schlieri
– Jako dziecko masz marzenie, za którym podążasz. Takie szybko wypełniło moje życie. W pewnym momencie orientujesz się jednak, że chcesz po prostu oddawać więcej skoków i wyciszyć wszystkie odgłosy z tła – publiczność, stres i presję – mówił Schlierenzauer. I dokładnie to zrobił dwa lata temu. Wrócił, ale z innym spojrzeniem. Dalej wybiegał w przyszłość, dalej skupiał się na sukcesach, ale – w przeciwieństwie do lat 2013-2016 – każdy dobry skok sprawiał, że czuł się lepiej, był zadowolony z siebie. Zresztą nie tylko one wywoływały taki efekt. „Będąc szczerym, to małe rzeczy sprawiają, że się uśmiecham. To może być dobra kawa, ciemna czekolada, piękny zachód słońca albo pyszny obiad” mówił.
– Teraz bardziej doceniam sport. Traktuję go jak przywilej, nie obciążenie. Zdaję sobie sprawę z tego, że bycie jednym z najlepszych na świecie w danej dyscyplinie to coś wyjątkowego. […] Moim największym zwycięstwem jest to, że cały czas idę naprzód – mimo tych wszystkich bolesnych doświadczeń, które mam za sobą. To półtora roku było wyzwaniem, wiele wydarzyło się w moim życiu. Pracowałem nad sobą, byłem otwarty i to dało wspaniałe rezultaty. Teraz czuję pozytywną energię i każdego dnia cieszę się, że mogę skakać.
Nie wątpi też, że najlepsza lata wciąż przed nim, choć… poza skokiem na odległość 253,5 metra w Planicy (zresztą podpartym) nie zrobił od powrotu nic wielkiego. W Pucharze Świata tylko dwukrotnie zajął indywidualnie miejsce w dziesiątce, ani razu nie stał na podium. Zresztą wiedział, że tak będzie – sam powtarzał, że przez ten rok, gdy go nie było, skoki się bardzo rozwinęły, a on sam wyhamował. Nie spodziewał się, że znów będzie wygrywać. Potem okazało się, że z trudem zajmuje nawet miejsca w „30”, nie będąc w stanie nawiązać do swoich skoków sprzed kilku lat. Skąd wiec czerpie motywację?
– Kiedy miałem przerwę w karierze, nauczyłem się, że całe życie sprowadza się do miłości – miłości do rzeczy i osób. Odnalazłem znowu miłość do siebie i do skoków narciarskich. To coś wielkiego – mówił. I choć brzmiał jak piąty członek Beatlesów, to patrząc na niego, można było się przekonać, że taka postawa zdaje egzamin. Przynajmniej u Gregora.
Sekret tkwi w tym, by miłość nie przerodziła się w obsesję – tak twierdzi Austriak. Bo ta pierwsza daje ci radość i pozytywne nastawienie, a druga działa niszczycielsko. Wchodzisz wtedy w „tryb bitewny”, w jakim on sam znajdował się przez wiele sezonów, gdy chodziło tylko o wygrane, sukcesy, a w końcu – gdy osiągnął już niemal wszystko – rekordy. Bo tylko one mu zostały. Gdy pobił najważniejszy z nich – nie było nic. Najmocniej wyraził to w filmie „Weitergehen”, opowiadającym o jego karierze i powrocie do rywalizacji na skoczni. To było swego rodzaju katharsis, spowiedź, a zarazem opowieść o tym, jak wielki mistrz, w wieku 27 lat, wreszcie stał się dorosły… bo wrócił do tego, co robił jako dziecko.
– Jestem bardziej doświadczony. Czuję się bardzo dobrze. Zorientowałem się wcześniej – i to bardzo bolało – że miałem wielkie ego. To przez nie zapomniałem, o co w tym wszystkim chodzi. Popatrzcie na dzieci, one instynktownie robią to, co sprawia im radość i jest dla nich dobre. Miło było ponownie odkryć w sobie dziecko. Gdy się to zrobi, można się rozwijać. Teraz widzę świat innymi oczami. Dorosłem.
– Wolałbym być nazywany Gregorem. „Schlieri” jest mały i młody. Kiedyś był miły i pasował, ale to trywializacja. Jestem po prostu Gregorem.
Dziś
Gregor Schlierenzauer wraca do kadry. Znowu. Przez kilka miesięcy trenował samodzielnie, nie brał nawet udziału w Turnieju Czterech Skoczni. W Lahti i Willingen dostanie szansę by pokazać, że odzyskał tam formę i uzasadnionym będzie powołanie go na mistrzostwa świata. Zresztą już dziś udowodnił, że idzie w dobrym kierunku – wraz z Philippem Aschenwaldem, Michaelem Hayboeckiem i Stefan Kraftem okazał się najlepszy w drużynówce. Austriacy wyprzedzili drugich Niemców o jedenaście punktów, w pokonanym polu pozostawili też Japończyków i Polaków.
Start w MŚ jest dla Gregora ważny, bo impreza odbywa się w Seefeld i Innsbrucku, czyli w jego rodzinnych stronach. Czy mu się uda? Nie wiadomo, do dziś ten sezon wyglądał tak samo jak poprzednie dwa – słabo. Ale Gregor się nie załamywał. Na swoim blogu napisał ostatnio tak:
– Naprawdę doceniam to, że jestem zdrowy i pełen energii. To również jedyna droga, przez jaką mogę osiągnąć swój cel – chcę czuć się dobrze i oddawać wyjątkowe skoki. To dlatego jestem tu gdzie jestem i trenuję każdego dnia. Nieważne czy z, czy bez mistrzostw świata w Seefeld.
W innym wywiadzie mówił: „Tak długo, jak czuję pasję i sprawia mi to zabawę, będę skakać”. I to chyba najlepiej pokazuje, jak bardzo zmienił się przed trzema laty.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl