2.07.2018, Rostów nad Donem. Jeszcze kilkanaście dni wcześniej oczyma wyobraźni widzieliśmy reprezentację Polski rozgrywającą w tym terminie i na tym obiekcie swój mecz o awans do ćwierćfinału mundialu ze zwycięzcą grupy G. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna i naprzeciwko belgijskiej kadry stanęli nieco lekceważeni w naszej grupie Japończycy. Gdy w 52. minucie Takashi Inui strzelił na 2-0, wydawało się, że mają duże szanse, by stać się rewelacją turnieju. I choć Belgowie w wielkim stylu odrobili straty, Japończycy i tak zaprezentowali się w Rosji najlepiej ze wszystkich azjatyckich reprezentacji.
Dziś, nieco ponad pół roku później, reprezentacja Kraju Kwitnącej Wiśni staje przed szansą potwierdzenia, że nie ma sobie równych na kontynencie. Od piątego triumfu w Pucharze Azji dzieli ją tylko mecz z rewelacyjną na tym turnieju reprezentacją Kataru. Tym samym Japończycy mają otwartą drogę, by umocnić się na pierwszej pozycji w klasyfikacji wszech czasów czempionatu.
Grubym niedopowiedzeniem byłoby jednak stwierdzenie, że potencjalny sukces na rozgrywanym w Zjednoczonych Emiratach Arabskich turnieju byłby kolejnym dobrym wynikiem wykręconym przez tę samą ekipę, owocem kontynuacji pracy. Nie. Reprezentacja Japonii, którą bardzo dobrze poznaliśmy przed i w trakcie czerwcowych mistrzostw świata, trochę się zmieniła. Rewolucja? To słowo byłoby chyba przesadą, ale różnice są widoczne bez użycia lupy.
Pierwsza, absolutnie podstawowa sprawa – nowy trener. Pamiętacie jeszcze kwietniowe zamieszanie? Nieco ponad dwa miesiące przed startem mundialu gruchnęła wiadomość, że Japończycy mogą pożegnać się z Vahidem Halilhodziciem. Bośniak pracował z tamtejszą kadrą przez ponad trzy lata i awans na turniej w Rosji wywalczył w dość przyzwoitym stylu. – Federacja potraktowała mnie jak zbędnego śmiecia i po prostu wyrzuciła do kosza – zżymał się wtedy posłany na zieloną trawkę selekcjoner, a japoński odpowiednik PZPN-u tłumaczył się, że konflikt pomiędzy trenerem a piłkarzami przybierał na sile i potrzebna była zdecydowana reakcja. Rolę strażaka powierzono wtedy Akirze Nishino – facetowi z ogromnym doświadczeniem, przede wszystkim w piłce klubowej (trenerem Gamby Osaka był przez… dekadę), który pracował na stanowisku dyrektora technicznego kadry.
Mundial obronił tę decyzję, Nishino pokazał się z niezłej strony. Nawet z pozoru absurdalna decyzja o kilku zmianach w składzie na mecz z Polską w sytuacji, w której awans nie był niczym pewnym, okazała się nie najgorsza. Mocno przemeblowana Japonia przegrała, ale z pomocą niskiego pressingu przeszła dalej i postraszyła Belgię. Nie wystarczyło to jednak, by Nishino zajął stołek selekcjonera na dłużej. 26 lipca tego roku ogłoszono, że nowym trenerem kadry zostanie Hajime Moriyasu.
Awans do 1/8 finału na mundialu był również jego sukcesem, bo to członek sztabu Nishino. Bez dwóch zdań można napisać, że to w tej chwili najważniejsza postać w japońskiej piłce, ponieważ jednocześnie prowadzi kadrę olimpijską, która przygotowuje się do najbliższych Igrzysk – o tyle ważnych, że organizowanych w Tokio. Co sprawiło, że powierzono mu taką odpowiedzialność? Jest kilkanaście lat młodszy Nishino, ale nie można odmówić mu doświadczenia. W latach 90. ponad 30 razy zagrał dla japońskiej kadry i był członkiem ekipy, która po raz pierwszy w historii wygrała mistrzostwa kontynentu. Po zakończeniu kariery solidnie przygotowywał się do roli trenera. Przez osiem lat pełnił rolę asystenta trenera w klubach Sanfrecce Hiroshima i Albirex Niigata, aż w końcu został szkoleniowcem tego pierwszego (spędził w nim również lwią część kariery zawodniczej). Efekty ponad pięcioletniej pracy? Nie zawsze było kolorowo, szczególnie w końcówce pracy zapachniało spadkiem, ale udało się też:
– wygrać mistrzostwo Japonii w 2012 roku,
– wygrać mistrzostwo Japonii w 2013 roku,
– wygrać mistrzostwo Japonii w 2015 roku.
Zabrakło sukcesu w Azjatyckiej Lidze Mistrzów, ale dzięki zorganizowaniu turnieju udało się ekipie prowadzonej przez Moriyasu zagrać w Klubowych Mistrzostwach Świata w 2015 roku. I ugrać na nich brąz po ograniu: Auckland City w kwalifikacjach, TP Mazembe w ćwierćfinale i Guangzhou Evergrande w małym finale. Całość wystarczyła, żeby zaimponować ludziom pracującym w federacji.
Trzeba powiedzieć, że na razie wygląda to na strzał w dziesiątkę. To właśnie tyle meczów wygrał do tej pory z kadrą Samurajów Moriyasu. A poprowadził ją w 11 spotkaniach.
Jeśli kibice japońskiej kadry zapłakali, że federacji nie udało się zatrudnić Arsene’a Wengera, o którego powrocie do Kraju Kwitnącej Wiśni spekulowano, to te wyniki były chyba skutecznym sposobem na otarcie łez. Kadencja Moriyasu zaczęła się od trzęsienia ziemi i to w dosłownym sensie – ze względu na te, do którego doszło na wyspie Hokkaido, odwołano mecz z Chile, który miał być jego debiutem, ale na tym w zasadzie skończyły się perturbacje.
Na powyższym zdjęciu widzicie skład, który na początku lipca w Rostowie stanął naprzeciwko Belgów. W jedenastce na półfinałowy mecz Pucharu Azji w Iranem znalazło się tylko sześciu z tych graczy. Co z pozostałą piątką? Wychodzą porządki, które zrobił w kadrze Moriyasu. Z tego grona jedynie 35-letni Makoto Hasebe oficjalnie zakończył reprezentacyjną karierę. Inni? Swoje miejsce między słupkami stracił rówieśnik Hasebe, Eiji Kawashima – przez lata był jedynką w japońskiej kadrze, nastukał w niej 88 występów, ale dziś kompletnie nie gra w klubie (we francuskim Strasbourgu), więc szanse dostali zawodnicy z ligi japońskiej. Taki sam los spotkał Gena Shoji, który przed chwilą za trzy bańki przeniósł się do Toulouse. Prawdziwa bomba to jednak rezygnacja z Shinjiego Kagawy. Zawodnik BVB (wczoraj wypożyczony do Besiktasu) również po raz ostatni dla kraju zagrał w trakcie mistrzostw świata. Powód? Wielkie problemy w klubie – ledwie 98 minut w Bundeslidze, 28 w Champions League i 78 w Pucharze Niemiec. Nie ma świętych krów.
Listę brakujących ogniw uzupełnia Takashi Inui, również dość wymowny przypadek. Facet był małym odkryciem turnieju rozegranego na rosyjskich murawach i wydawało się, że po nim może zostać liderem kadry. Tym bardziej, że zaliczał awans w piłce klubowej, bo zamieniał Eibar na Real Betis. Po przeprowadzce do Sewilli nie wyglądał jednak najlepiej. Reakcja nowego selekcjonera? Odstawiamy. Początkowego nazwiska Inuiego zabrakło na liście powołanych na Puchar Azji. Znalazł się na niej dopiero na początku stycznia z powodu kontuzji Nakajimy, ważnego ogniwa w układance nowego selekcjonera. Przy czym Inui pozostaje głównie rezerwowym – przez cały turniej uzbierał 93 minuty.
Skoro juz tak lecimy sobie po nazwiskach, warto wspomnieć również o losach dwóch chyba najbardziej rozpoznawalnych, obok Kagawy, japońskich graczy. Bo o ile Keisuke Honda od razu po mundialu ogłosił zakończenie reprezentacyjnej kariery (jego licznik zatrzymał się na 98 grach i 37 golach), o tyle Shinji Okazaki takiej deklaracji nie złożył. Trzeba pamiętać, że mówimy o graczu niezwykle dla tamtejszej kadry zasłużonym.
Po pierwsze: rzućcie okiem na listę zawodników, którzy zaliczyli najwięcej występów w japońskiej kadrze w całej jej historii – znajdziecie go na trzecim miejscu (116 meczów).
Po drugie: rzućcie okiem na listę zawodników, którzy strzelili najwięcej goli dla japońskiej kadry w całej jej w historii – również znajdziecie go na trzecim miejscu (50 bramek).
Niby Okazaki nazbierał 14 występów w tym sezonie Premier League w barwach Leicester City, ale to bardzo myląca statystyka. Łącznie to zaledwie 175 minut, w trakcie których nie strzelił żadnej bramki. Sztuka ta nie udała mu się również w krajowych pucharach. To nic, że wiele zrobił dla drużyny. To nic, że ciągle jest zawodnikiem znanego klubu ze świetnej ligi. To nic, że jest zdrowy i do emerytury trochę mu brakuje. Może gdyby Moriyasu był jego wujkiem, miałoby to wszystko jakieś znaczenie.
Okej, skoro nie ci gracze, to kto dziś stanowi o sile japońskiej kadry? Najłatwiej byłoby powiedzieć, że drużyna, która pozbawiona jest wybijających się zdecydowanie ponad resztę graczy, za to oparta została na solidnych fundamentach. W meczu półfinałowym, którego skrót widzicie powyżej, dwie bramki strzelił Yuya Osako, a dwie asysty zaliczył Takumi Minamino, który regularnie w kadrze zaczął grać dopiero za kadencji obecnego trenera. Jednak we wcześniejszych meczach role bohaterów odgrywali też inni. Bramkarz Gonda, który w pięciu spotkaniach puścił ledwie dwa gole. Stoper Takehiro Tomiyasu, który strzelił jedynego gola w meczu 1/8 finału z Arabią Saudyjską. Skrzydłowy Ritsu Doan, który w trakcie turnieju już dwa razy zdobywał kluczowe bramki. A to, tak na dobrą sprawę, nie musiałby być koniec wyliczanki.
Popatrzmy na przynależność klubową japońskich graczy (podstawowy skład na mecz 1/2 finału z Iranem).
Portimonense SC (od dwóch dni, wcześniej Sagan Tosu) – Olympique Marsylia, Southampton, St. Truiden, Galatasaray – Getafe, St. Truiden – Groningen, Red Bull Salzburg, Hannover 96 – Werder Brema.
Z ławki weszli piłkarze FC Tokyo, Al-Ain i Kashiwa Reysol. W większości mówimy o solidnych europejskich klubach, ale umówmy się – nie umywa się to do podobnego zestawienia, które można by przygotować na przykład dla reprezentacji Polski. Przy czym same nazwiska – czy w tym przypadku bardziej same nazwy klubów – nie grają. Moriyasu oparł swoją drużynę o piłkarzy, którzy nie mogą narzekać na jedno – na brak minut w piłce klubowej. Wyjątek spośród graczy pierwszego składu stanowi w zasadzie tylko Gaku Shibasaki, który nie ma miejsca w składzie Getafe i jesienią zaliczył ledwie pięć występów. Oczywiście nie zawsze w Southampton gra również doświadczony Yoshida, ale 1070 minut, które w tym sezonie uzbierał, to dokładnie tyle samo, ile zaliczył u Świętych Jan Bednarek.
Dziś ci ludzie staną na drodze Kataru. Ciągle będą faworytami spotkania, ale to, co po drodze do finału robili rywale (bilans bramkowy 16-0), musi robić wrażenie. Na nich również.
Fot. FotoPyK/newspix.pl