“Fabryka Futbolu” to agencja menadżerska, która może pochwalić się dziś dwoma rekordami – najdroższym transferem Polaka w historii i najdroższym transferem w historii Ekstraklasy. Z Tomaszem Magdziarzem, szefem “FF”, porozmawialiśmy m.in. o kulisach transferu Krzysztofa Piątka, handlu samochodami, branży menadżerskiej, deal-makerach, Janie Bednarku, szaleństwie okna transferowego, graniu w jednym zespole ze swoimi piłkarzami, relacjach z Lechem i kambodżańskich hotelach.
***
Jak smakuje wino po dopięciu transferu za 40 milionów euro?
– Śmialiśmy się z chłopakami z Fabryki Futbolu, że nawet specjalnie nie świętowaliśmy tego rekordowego transferu. Zjedliśmy wspólnie kolacje i wypiliśmy po kieliszku wina czy szampana, a Piona pił wodę, bo alkohol mu w ogóle nie smakuje. Później poszliśmy spać do hotelowego pokoju, bo nazajutrz czekała nas oficjalna prezentacja w ośrodku Milannello. Ostatnie dwa tygodnie były potwornie wyczerpujące, wielowątkowe negocjacje, mnóstwo informacji w mediach, marka Milanu, rekord transferowy… Najbardziej stresujące było oczekiwanie na uzgodnienia, które nie były zależne od nas, czyli przede wszystkim na skrócenie wypożyczenia Higuaina z Juventusu, jego transfer z Juventusu do Chelsea, Chelsea z Atletico w sprawie Moraty.
Fajne było to, że wszyscy nam i Krzyśkowi kibicowali. Nawet agenci z branży, którzy nie zawsze dobrze nam życzą. Każdy zdawał sobie sprawę, że tak wysoki transfer „Piony” do tak wielkiego klubu, podziała też dobrze na kolejne transfery Polaków. To zbudowanie kolejnego mostu dla polskich zawodników, a – co za tym idzie – polskich menadżerów.
Dopinaniem tego transferu stresowałeś się tak, jak się stresujesz w pracy podczas realizacji jakiegoś ważnego zadania, czy jakbyś się stresował wysyłaniem syna na maturę? Z Piątkiem działacie przecież od kilku dobrych lat.
Syna nie mam, ale córkę za jakiś czas na maturę będę wysyłał. Stresować się nie będę, bo ona będzie w pełni przygotowana. Ale tak na poważnie – wiadomo, że w tym przypadku na wyobraźnię działała kwota i nazwa klubu. Jednak dla mnie największą odpowiedzialnością było to, że ważyła się przyszłość chłopaka, którego znam od lat, który fantastycznie się rozwija, który jest niesamowicie ambitnym gościem. Oczywiście zachowaliśmy pełen profesjonalizm i osiągnęliśmy zakładane cele. Milan to wielki klub, to było widać na każdym szczeblu negocjacji, ale Piątek to światowej klasy napastnik.
Inaczej negocjuje się z Maldinim czy Leonardo, a inaczej z Rutkowskim, Kuleszą czy Tabiszem?
W Polsce mam wrażenie, że negocjuje się trudniej. Ale nie dlatego, że tutaj dyrektorzy czy prezesi są tacy twardzi, ale obracają się w innych możliwościach finansowych. Poza tym menedżerowie za granicą są o wiele bardziej szanowani niż w Polsce. Kluby bardziej doceniają pracę, którą włożyliśmy w rozwój zawodnika. Traktują nas jak partnerów, a nie rywali.
W Milanie pracują bardzo fajni ludzie. Nie znaliśmy się wcześniej, teraz mogliśmy usiąść przy jednym stole. Jako młody chłopak kibicowałem Milanowi, służbowo jeździłem często do Włoch i zdarzało mi się oglądać ich mecze na San Siro. Wtedy Maldiniego widziałem z perspektywy trybun, dzisiaj toczę z nim długie rozmowy o zawodniku, którego chcieli kupić. Dodatkowy smaczek.
Czyli przy stole w Milanello spotkali się dwaj świetni piłkarze…
Tak, Maldini i Leonardo. A obok gość, który sobie grał w I lidze. (śmiech)
Zadałbym ci pytanie o to, czy jesteś lepszym menadżerem niż byłeś piłkarzem, ale nie będę zadawał pytań, na które znam odpowiedź.
Daj spokój, tu nawet nie ma porównania. Mnie granie w piłkę zawsze bawiło. To nie był główny sposób zarabiania na życie, ale miałem z tego mnóstwo frajdy. Zagrałem w Ekstraklasie, mam około 200 meczów w I lidze, sporo goli. Bawiłem się tym, ale byłem profesjonalny. Natomiast sporo czasu zajmowały mi już wtedy biznesy. Gdy debiutowałem w Ekstraklasie, prowadziłem już firmę we Francji, która importowała odzież i z trudem przychodziło mi łączenie gry na tak wysokim poziomie z biznesem. Grałem w piłkę od małego, dawało mi to mnóstwo radochy. Jestem uzależniony od adrenaliny i futbol był jednym ze źródeł, z którego mogłem ją czerpać. Dzisiaj gram w oldbojach Lecha, ale adrenalinę zapewniam sobie ściganiem zawodowym w wyścigach samochodowych.
Nie można powiedzieć, że grałeś w piłkę dla kasy.
Podczas gry więcej na piłkę wydałem niż na niej zarobiłem. Był czas w Warcie Poznań, gdy to ja płaciłem chłopakom pensje. Zawodnikom, którzy grali razem ze mną! Czy prawie 200 meczów w I lidze to mało? Byłem takim solidnym ligowcem na pierwszoligowym poziomie rozgrywkowym, dawało mi to frajdę. Mogłem nie odwalać fuszerki na treningach i być w pełni przygotowany do meczów przy jednoczesnym prowadzeniu kilku biznesów. Pewnie znalazłbym klub w Ekstraklasie, ale wtedy zaniedbywałbym interesy. To był taki złoty środek. Cieszy mnie, że w światku menadżerskim mogę się lepiej realizować niż na boisku. W firmie czasami się śmieją, że szef grał w I lidze, a współpracownicy – jak na przykład Dariusz Wojciechowski czy Błażej Telichowski – mają znacznie więcej meczów ode mnie w Ekstraklasie. No i okej, przecież nie będę sobie zmieniał rubryk na 90minut. Miarą dobrego menedżera nie jest przecież liczb rozegranych meczów w Ekstraklasie.
Gra w piłkę otworzyła ci drzwi do menadżerki?
Oj, zdecydowanie. Raz, że zyskałem mnóstwo doświadczenia i kontaktów. A dwa, że siedząc przez te kilkanaście lat w szatni poznałem specyfikę tego zawodu. Widziałem setki młodych chłopaków, którzy wchodzili do futbolu i wiem, na co zwracać dziś uwagę u naszych piłkarzy. Jakie bodźce do nich docierają, jakie są schematy zachowań, kiedy i przez co może im w głowie zaszumieć… Zatem tak, to ogromny kapitał. Ta firma jest tak poukładana dzięki temu, że mamy kilka różnych spojrzeń na kariery piłkarzy. Mamy byłych piłkarzy, trenerów, dyrektorów sportowych, prawników. Gdy siadamy co dwa tygodnie przy tym stole, przy którym teraz siedzimy, to w toku dyskusji tworzymy taki jeden wielki umysł, który potrafi spojrzeć na prowadzonego przez nas piłkarza wielowymiarowo.
O firmie we Francji wspomniałeś, ale przecież ty w trakcie kariery prowadziłeś mnóstwo interesów.
Przez piętnaście lat kariery miałem wiele takich biznesów, większych i mniejszych. Ale zawsze przynosiły dochód. Mam do tego nosa.
W pewnym momencie trudno było znaleźć piłkarza, który nie jeździł autem sprowadzonym przez ciebie.
No może aż tak to nie, ale był taki rok, w którym ściągnąłem z Włoch 750 samochodów. To dzisiaj niejeden diler tylu nie sprowadza. Co dwa tygodnie organizowałem lot tak, żeby stracić tylko jeden trening w klubie. Leciałem, kupowałem, sprowadzałem i wracałem do treningów. W Warcie miałem na tyle mocną pozycję, że zaraz po meczu jechałem na Ławicę i wylot. Poniedziałek był wolny od zajęć, a we wtorek byłem już normalnie na boisku. Po treningu zajmowałem się handlem. Doświadczenie biznesowe z tamtych czasów pomaga mi zresztą do dzisiaj.
Do Milanu niezłe porsche sprzedałeś.
No, takie nawet lamborghini bym powiedział. Ale tak serio to rozmowy biznesowe z przeszłości procentują. Każdy nabywca ma określone wymagania, pewien budżet, widełki finansowe, szuka okazji, wybiera spośród różnych opcji. Wiem, jak wyglądają negocjacje.
To ilu piłkarzom sprowadziłeś samochód?
Był czas, że cała Wisła Kraków i Lech Poznań u mnie kupowała. Poza tym pół Ekstraklasy. Sam Arek Głowacki kupił ode mnie kilkanaście samochodów. (śmiech )
Skąd u ciebie ta zajawka autami?
Zawsze się nimi fascynowałem. Skończyłem technikum samochodowe i do dzisiaj jestem na bieżąco ze wszystkimi nowinkami technicznymi. Lubiłem tę branżę, no i nie ukrywam, że dawała zarobić naprawdę fajne pieniądze. Uczciwy zarobek nie jest powodem do wstydu.
A najdziwniejsza działalność, którą wtedy prowadziłeś?
Z kumplem dostaliśmy przedstawicielstwo dla dwóch dużych marek kosmetycznych. Sprowadzaliśmy kosmetyki ze Szwecji i handlowaliśmy tym tu na miejscu. To byłby fajny biznes, ale trzeba było w to wejść na maksa. Ja nie miałem do tego głowy, czasu i pieniędzy. Ale najlepiej się czułem w handlu i negocjacjach.
Ostatnio w mediach społecznościowych popularny jest #TenYearsChallange. Fabryka Futbolu też obchodzi w tym roku dziesięciolecie swojej działalności. Pamiętasz ten czas, gdy razem z Przemkiem Erdmanem rozkręcaliście agencję?
Strasznie byłem wtedy tym zajarany. Pierwsze wyjazdy na rozmowy, pierwsze negocjacje. Byłem jeszcze wtedy czynnym piłkarzem, więc dochodziło do zabawnych sytuacji, gdy w weekend grałem mecz w Warcie, a w tygodniu dopinałem jakiś transfer np. do Cracovii. Ktoś mógłby pomyśleć, że to dziwne, ale miałem wtedy świetny kontakt z tymi chłopakami. Widzieli, że nie prowadzi ich jakiś mądrala-prawnik, co piłkę widzi tylko w weekend w Canal+, ale gość, z którym czasami spotykali się na boisku.
W Warcie grałeś z piłkarzami, których prowadziłeś. Gdy wychodziłeś z kontrą nie miałeś takich myśli „może i gość z lewej jest lepiej ustawiony, ale podam do Bartka Pawłowskiego, bo jest z mojej agencji”?
Nigdy mi to przez myśl nie przeszło. Faktem jest, że jako Fabryka Futbolu mieliśmy wówczas duży wpływ na to, jacy zawodnicy trafiali do Warty. Ale czy klub na tym źle wyszedł? Nie zrobiliśmy sobie farmy menadżerskiej, gdzie ogrywaliśmy ogórków, dla których to miała być trampolina do szybkiego wybicia się. Zobacz jak się potoczyły kariery tych zawodników – Pawłowski później trafił do Malagi, Bartek Bereszyński przez Legię do Sampdorii, Rafał Kosznik zagrał w reprezentacji, Wojtek Trochim grał z Zagłębiem i Sandecją w Ekstraklasie, Bartczak, Radliński także… Tamta Warta mogła walczyć o Ekstraklasę, zabrakło cierpliwości. Ale gdy ktoś mówi „Magdziarz sprowadzał sobie kumpli do klubu, żeby Fabryka Futbolu zarobiła”, to niech spojrzy na to, że gdy tamta Warta się rozsypywała, to do Ekstraklasy poszło jej dziewięciu zawodników. Czyli to nie był zespół „Magdziarz i przyjaciele”, tylko zespół, który stać było na awans.
A firma w międzyczasie się rozrastała. Zaczynaliście z pozycji małego żuczka, ale sukcesywnie powiększaliście swoją strefę wpływów.
Huberta Wołąkiewicza wytransferowaliśmy z Lechii do Lecha, później Łukasza Trałkę z Polonii Warszawa też do Poznania, Radka Cierzniaka na Cypr, zaczęliśmy otwierać sobie ścieżki do klubów zachodnich. Kiedyś wszystko załatwialiśmy przez pośredników. Dopiero z czasem pozyskaliśmy partnerów biznesowych w każdym z liczących się krajów oraz mamy bezpośredni kontakt z klubami.
Dużo nam dały konferencje WyScouta, które odbywają się dwa razy do roku, a jeździmy na nią od wielu lat. Poznaliśmy tam wielu ważnych ludzi ze świata piłki, którzy otworzyli nam drogę do transferów w Europie. Dzisiaj gdy na nie przyjeżdżamy to nie mamy czasu, by wypić kawę z każdym ze znajomych. Przykład – Mario Husillos był w Maladze, teraz jest dyrektorem West Hamu, ale w Maladze nas znają, bo transferowali od nas Bartka Pawłowskiego. Husillos z kolei zapoznaje nas z ludźmi West Hamu, do których zaraz podchodzą nasi znajomi z innego klubu Premier League. Damian, to jest pajęczyna kontaktów. Ludzie się z tego śmieją, ale bez znajomości w tej branży nic nie osiągniesz.
Fabryka Futbolu to nie jest tylko tych dziewięć osób, które mamy na miejscu w Polsce, ale w każdym kraju z liczącą się ligą, mamy swojego partnera biznesowego, z którym mamy podpisaną umowę o współpracy. Tak jest we Włoszech z Gabriele Giuffridą, który pomagał nam przy transferach do Serie A. Podobnie mamy w Niemczech, Anglii, Hiszpanii czy na wschodzie Europy. A są agenci w Polsce, którzy najchętniej zatrzasnęliby się z piłkarzem w piwnicy na czas okna transferowego i z nikim się nie dzielili. Później robią jakiś średni deal zagraniczny, gdzie chłopak przepada, bo agent nie wysondował jakie ma szanse na grę, jaka jest konkurencja i czego oczekiwał od jego piłkarza klub.
Menadżerka to brudna branża?
Czasami nieelegancka.
Nieelegancka względem agentów wzajemnie czy wobec piłkarzy?
I tak, i tak. Powiem tak – są agenci i są deal-makerzy. Jako piłkarz z deal-makerem nigdy bym nie podpisał umowy.
Dlaczego?
Bo agent piłkarza prowadzi go w jego karierze, ma na niego plan, a przy okazji dopina transfery. Deal-maker ma głęboko gdzieś piłkarza – do czasu aż pojawi się okazja do ściągnięcia prowizji przy transferze. I robi deal na siłę, byle sprzedać, byle skasować. Deal-makerzy wypychają też nastolatków z klubów przy możliwie jak najszybszej okazji. Dla nich liczy się przede wszystkim kasa.
Są osoby, które popierają plan szybkiego wyjazdu z polskiego klubu, bo za granicą poziom szkolenia jest wyższy.
Ja jestem człowiekiem biznesu, mnie przekonują statystyki. Na stu chłopaków, którzy wcześnie wyjechali z Polski – w wieku 15-18 lat – przebija się jeden. Ilu masz Szczęsnych i Krychowiaków? Przyjeżdżają na miejsce przeważnie ze słabą znajomością języka, pozostają bez wsparcia rodziny, do tego dochodzi olbrzymia konkurencja na treningu, bo te kluby stać na ściągnięcie talentów z całego świata i ciężko się w tym wszystkim odnaleźć młodemu chłopakowi. Dzieciak pokopie w akademii niemieckiego klubu, od rezerw już się odbije i wraca do Polski. Albo kończy gdzieś w czwartej lidze. Zadowolony jest tylko deal-maker.
Wy postawiliście na model: ogranie w Ekstraklasie, status wyróżniającego się ligowca, wyjazd za granicę.
Dokładnie. Jeśli nie grasz wszystkiego od dechy do dechy w Ekstraklasie i jeśli nie masz tu ugruntowanej pozycji, to na co chciałbyś liczyć przy wyjeździe? Prawdopodobieństwo tego, że się odbijesz i wrócisz z pustymi rękoma, jest bardzo duże. Mamy też inne założenie – nie puszczać chłopaków za granicę za darmo. Jeśli klub płaci za ciebie pieniądze, to automatycznie ma do ciebie większy szacunek. A gdy pozyskuje cię za darmo, to po słabszym miesiącu równie dobrze będzie cię mógł ustawić w schowku na miotły. W dodatku takie wyciąganie chłopaka za darmo to wyrywanie zęba polskiego klubowi, bo nic nie zarobią na chłopaku. Ponadto nie będą mieli konkretnych środków ani ochoty do dalszej inwestycji w zdolną młodzież. Wiem jak świat wygląda i pewnie niejeden agent wolałby zrobić tak – wyciągnę chłopaka za darmo, klub pozyskujący rzuci większa kwotę za podpis, a sam menadżer zgarnie tym samym większą prowizję. Z ekonomicznego punktu widzenia ma to sens, nie jestem durniem, liczyć potrafię. Ale długofalowo w mojej ocenie to nie ma sensu. Dlatego jeśli rozmawiam z rodzicem ciekawego piłkarza i on mówi, że na Fabrykę Futbolu się nie zdecyduje, to odpowiadam „okej, ale jeśli będzie pani/pan szukała/szukał innej agencji dla syna, to lepiej wybierzcie agencje, która prowadzi piłkarzy, a nie tylko nimi handluje”.
Mam wrażenie, że z wieloma podopiecznymi się po prostu przyjaźnicie.
Ja Krzyśka Piątka znam odkąd on skończył 17 lat. Jasiu Bednarek, Robert Gumny to samo. Karol Linetty to prawie jak mój syn. Z Beresiem grałem w jednej drużynie, gdy miał 19 lat. Gdybym ich wepchnął na minę do jakiegoś klubu, to sam bym sobie nie wybaczył. Zresztą z Linettym była taka sytuacja. Tottenham chciał aktywować klauzulę jego wykupu z Lecha. Poleciałem na miejsce, porozmawiałem z dyrektorem sportowym, ale wiedziałem, że dla Karola to będzie za duży przeskok.
– Ale jak? Taka kasa na stole, wasz pierwszy transfer do Premier League, a ty mówisz, że nie podpiszcie kontraktu? – pyta się mnie ten dyrektor.
A ja stwierdziłem, że nie podpisujemy, bo Karol nie jest jeszcze na to gotowy i przeprowadziliśmy jego transfer dwa lata później. Wybraliśmy Sampdorię, gdzie Karol ugruntował sobie pozycję. Zobaczysz, że trafi jeszcze do wyżej notowanego klubu. Wtedy nie był na to gotowy mentalnie i piłkarsko. A dzisiaj trener Giampaolo śmieje się, gdy słyszy, że Linetty to piłkarz bez atutów. Giampaolo – gość, który ma markę jednego z najlepszych taktyków we Włoszech.
Ale pytałeś o te przyjaźnie. My z chłopakami jeździmy razem na wakacje, odwiedzamy się, znamy swoje partnerki. Gdybym wypchnął jednego z nich do klubu, gdzie nie będzie szczęśliwy – i ja byłbym temu winny – to tracę przyjaciela. Nie pozwolę sobie na to. To bez sensu.
Deal-maker stwierdziłby, że z sensem.
No tak, bo można co okno transferowe wysłać chłopaczka do Anglii, zgarnąć 50 tysięcy euro za prowizję i luzik, wszystko gra, a chłopak przez następne pół roku wydzwania do menadżera i słyszy tylko pocztę głosową. Słuchaj, ja też mógłbym tak robić. Myślisz, że dzisiaj przy naszych kontaktach ile zajęłoby mi wypchnięcie jakiegoś 18-letniego talentu za granicę?
Tydzień?
[Magdziarz pstryka palcami] Tyle. Rozmawiamy w południe, wieczorem chłopak byłby już w nowym klubie, a ja miałbym na koncie kilkadziesiąt tysięcy więcej. Ale powiedz mi – po co? Dzisiaj mi się to opłaci, za pięć lat nikt nie będzie chciał ze mną pracować.
Inna byłaby rozmowa pięć lat temu, gdy nie sprzedawaliście za granicę Linettego, Bereszyńskiego, Kędziorę czy Piątka. Dzisiaj te transfery was uwiarygadniają w oczach rodziców tych talentów, które za kilka lat wyjdą z Polski.
Rozejrzyj się. Na ścianach masz koszulki Southampton, Milanu, Sampdorii, Dynama Kijów, Dynama Moskwa… Gdyby ten nasz pomysł się nie sprawdzał, to byśmy nie mieli tam swoich ludzi. Poczekaj momencik, przepraszam cię bardzo, ale ktoś się dobija.
[Magdziarz zerka na telefon, który co chwilę wibruje]
Typowe okienko transferowe. Gadamy niecałą godzinę, a dzwonił już ktoś z Anglii, Włoch i Kambodży. Pisze jeszcze dziennikarz z Włoch z pytaniem, czy dzisiaj pogadamy w radiu. A wieczorem lecimy do Mediolanu, więc ustalam jeszcze co i jak.
Ile razy dziennie ładujesz telefon?
Ostatnio wymieniłem, bo ten co mam teraz ma mocniejszą baterię, więc raz dziennie wystarczy. Ale rano i tak muszę go podładować, bo wstaję o 6:00 żeby dogadać z partnerami z Kambodży wszystkie interesy. To dla nich taka godzina, że akurat mają przerwę. W oknie transferowym odbieram po 100-150 telefonów dziennie. Fabryka Futbolu to jedno, ale mam też resorty w Azji, inne biznesy… Staram się tak to ustawiać, że w oknach transferowych mam zdecydowanie mniej obowiązków. Skupiam się na transferach.
Latem i zimą filmu z rodziną ze spokojem raczej nie obejrzysz?
Co ty… To jest taka branża, że jak dyrektor sportowy zadzwoni do ciebie o 23:00, to nikt się nie obrazi, bo tak to działa. Więc nie ma szans, żebym np. w tym tygodniu odpalił sobie film wieczorem, bo obejrzę 30 minut, ktoś zadzwoni i nie pamiętam już co się działo na ekranie.
Kamila Grosickiego nie prowadzisz, więc ostatni dzień okienka powinieneś mieć spokojny, ale zdarzył ci się szalony deadline-day?
Z „Gumą” była taka sytuacja. W Niemczech okienko kończy się o godzinie 18:00, a Robert przechodził badania o 14:30. Mieliśmy robić transfer Gumnego latem, ale prawi obrońcy Gladbach wypadli przez kontuzje, więc bardzo chcieli ściągnąć „Gumę” jeszcze zimą. Lech miał opory, ale Niemcy rzucili wielkie pieniądze, my też nie byliśmy do końca przekonani, ale ruszyliśmy w trasę. Straszna historia, bo po tych badaniach oni się trochę wystraszyli i nie chcieli zaryzykować tak dużej kwoty na transfer. Strasznie to wtedy przeżyłem, bo widziałem „Gumę” totalnie rozklejonego, a to też taki nasz synek. Dostał wtedy mocno po tyłku. Pierwszy raz w życiu przeżyłem tak upadek transferu, ale co się odwlecze… [Magdziarz „puszcza oko”]
Robert to fajny chłopak, chciałbym mieć samych takich i… W sumie takich mamy. Ja wychodzę z założenia, że jeśli chcesz pić i bawić się w klubach, to spoko, ale nie w naszej agencji. I jestem tak dumny, gdy widzę, że oni się trzymają tych zasad – jako menadżerowie staramy się im pomoc we wszystkim co tylko możliwe, by zrobili karierę, ale wymagamy od nich poświęcenia się piłce. Nieraz słyszę, że piłkarze to, piłkarze siamto. To się baaardzo zmieniło. Gdy widzę ile czasu na treningi dodatkowe i dietę poświęcają Piątek, Bednarek, Linetty, Bereszyński, Jagiełło… Masakra. Młodzi to samo. Gumny, Klupś, Moder, Puchacz i kolejni.
Skoro wymieniasz kolejnych wychowanków Lecha, to porozmawiajmy o tych relacjach Fabryki z Kolejorzem. Wielokrotnie pojawiały się wobec was zarzuty, że ta wasza bardzo bliska współpraca z klubem jest zła dla Lecha.
W jaki sposób zła?
Że zbyt duża liczba chłopaków w pierwszej drużynie i akademii przekłada się na zbyt dużą władze w klubie.
Okej, ilu mamy zawodników w akademii Lecha?
Moder, Klupś, Sobol, Puchacz, Gumny, Skrzypczak…
Oni są już w seniorach. Ale ilu mamy w samej akademii – juniorach młodszych, starszych…?
Nie wiem.
Na tę chwilę zero. Wszyscy agenci z Polscy mają po dwóch-trzech, nawet tacy, o których Lech mówi, że nie będzie z nimi współpracować. A my podpisujemy umowy z takimi chłopakami, w których wierzymy i których możemy mądrze poprowadzić. I zobacz ilu ludzi gada głupoty, że „Fabryka to ma u siebie pół akademii”. Że dostajemy od Lecha najlepszych chłopaków do podpisania. Bzdura. Takiego Huberta Sobola podpisaliśmy, gdy był trzecim napastnikiem do gry w juniorach, a później został królem strzelców CLJ i zaliczył debiut w Ekstraklasie. Ostatnio rozpoczęliśmy współpracę z Tymkiem Puchaczem…
… którego chcieli ludzie Zahaviego…
… ale po kilku rozmowach z nim i jego rodzicami, powiedział, że chce pracować z nami. Damian, słuchaj, my robimy rzeczy, której nie robi chyba nikt w kraju. My nic nie musimy robić na siłę dla pieniędzy. Hotele w Kambodży przynoszą nieporównywalnie większe zyski niż agencja. Agencja menadżerska ma być wizytówką. W trakcie rozmów z klubami o prowizji menadżerskiej rozmawiamy na samym końcu. Dlaczego Lech chce z nami współpracować?
Bo pomogliście im zarobić z 80 milionów złotych.
Piotr Rutkowski widzi, że jesteśmy dobrze postrzegani w Europie, że jak będzie chciał sprzedać piłkarza, to my ten transfer przeprowadzimy w taki sposób, że Lech otrzyma satysfakcjonującą ich sumę i że będzie duże prawdopodobieństwo, że piłkarz będzie tam grał, więc marka Kolejorza wzrośnie.
Wyjątkiem był Bartosz Bereszyński.
Tak, „Beresia” wyciągnęliśmy z Lecha. Bo nie reprezentujemy klubu, ale piłkarza. A Bartek nie miał perspektyw w Poznaniu, Lech nie chciał na niego stawiać. Transfer Bartka do Legii okazał się strzałem w dziesiątkę, gra w Sampdorii i pytają o niego jeszcze mocniejsze kluby. Ale staramy się tak współpracować z wszystkimi polskimi klubami. Nie palimy za sobą mostów. Ile wzięliśmy pieniędzy od Lecha za prowizję przy podpisywaniu kontraktów Bednarka, Linettego, Klupsia czy Sobola?
Kilka procent?
Zero. Nie bierzemy za to od Lecha prowizji. Inni agenci biorą za każde przedłużenie umowy, my nie bierzemy złamanej złotówki. Jeśli pomożemy w tym, że klub wytransferuje zawodnika, to wówczas możemy liczyć na premie. To sprawiedliwe. A wymieńmy transfery z Lecha, które monitorowaliśmy – Bednarek ponad 6 milionów euro, około 1,5 miliona euro Kędziora, 2 miliony euro Kadar, grubo ponad 3 miliony euro Linetty, Teodorczyk kolejne miliony euro, Tetteh 800 tysięcy euro. Za jakiś czas pewnie będzie to kilka milionów euro za Gumnego. Policz, zsumuj, wyjdzie ci roczny budżet klubu, który pozwoli ci na mistrzostwo Polski. Do tego dolicz „Beresia”, „Górala” i „Pionę”. Pokaż mi agencję menadżerską, która przywiozła do polskich klubów więcej kasy.
Bo dzisiaj menadżerom nie opłaca się już zwozić piłkarzy do Polski, ale opłaca się ich wywozić. Był czas na Edsonów, Rogerów, później Lechia szła w tym kierunku, ale dzisiaj najlepsze pieniądze da się zarobić na sprzedaży 21-letnich Polaków. W TOP10 najdrożej sprzedanych piłkarzy z Ekstraklasy masz jednego obcokrajowca.
Dlatego to jest nasza droga. Ja nie mówię „nigdy nie sprowadzę obcokrajowca do Polski”, bo mieliśmy kozaka z Ukrainy, któremu kończył się kontrakt i który mógł trafić do Krakowa, ale ostatecznie wylądował w Turcji. Mamy swoich ludzi na Słowacji, na Węgrzech, w Czechach. Jednak ściągnę obcokrajowca do Polski tylko pod warunkiem, że on będzie w tej lidze jednym z najlepszych. Nie widzę sensu w sprowadzaniu dwudziestu Słowaków, z których trzech utrzyma się w tej lidze przez następne kilka lat, a reszta szybko odpadnie. Nie widzę sensu, bo tych siedemnastu przez pewien czasu blokowałoby miejsce w składzie młodym Polakom, którzy – tak jak mówisz – są coraz bardziej cenieni w Europie. Mamy tak raz w roku kocura z zagranicy, który pozamiatałby tę ligę, ale oni w pewnym momencie odfruwają za 2-3 miliony euro. A jak w Polsce kogoś proponujemy, to słyszymy „500 tysięcy euro to maksimum”. Ale mówię – nie grzeje mnie to, wolę robić transfery Polaków.
Latem w Ekstraklasie pęknie granica transferu za dziesięć milionów euro?
Nie, nie wydaje mi się. Nie widzę na te pół roku młodego napastnika, który nastrzelałby tyle bramek, a to napastnicy są dziś najdroższym materiałem. „Guma” może się zakręcić wokół dziesięciu milionów, ale stawiałbym raczej na kwotę, która padała w kontekście Borussii Moenchengladbach.
Dla ciebie to będzie pracowita wiosna?
Zdecydowanie tak. To nie jest tak, że tylko dzisiaj w oknie transferowym widzisz, jak telefon wibruje na biurku. Stawiam, że takiego Gumnego latem będzie chciało pięć klubów. Ale chciało tak poważnie. Więc do każdego z nich muszę pojechać po dwa razy. Wychodzi dziesięć przelotów, rozmów, rekonesansów. A nie prowadzimy tylko Roberta, tylko kilkudziesięciu innych piłkarzy. Niektórzy myślą, że siedzimy sobie w biurze z Przemkiem Erdmanem, pijemy sobie kawkę i obserwujemy telefony. I że nagle dzwoni Piotr Rutkowski i mówi „słuchaj, Tomek, Gumnego chce klub z Bundesligi, przyjedziesz i zawieziesz tam Roberta na podpisanie kontraktu”. Żadnego transferu tak nie zrobiliśmy. Trzeba polecieć, porozmawiać, wypytać o plan na transfer, o plan na rozwój chłopaka, o warunki treningowe, o filozofię trenera, o pieniądze dla zawodnika, o to, ile są w stanie zaproponować macierzystemu klubowi.
Wam taki deal z Piątkiem dobrze robi wam, jako Fabryce, bo zyskujecie te dojścia.
Piątek, Bednarek, Linetty, Bereszyński – to biegające reklamy agencji. Ja dzisiaj jak jadę do dobrego klubu z mocnej ligi i rozmowa wygląda tak:
– No, wie pan, panie Tomku, ja nie jestem przekonany…
– Niech pan spojrzy na naszych piłkarzy. 100% skuteczności transferów.
Z tym 100% trochę przesadzasz, bo chociażby Pawłowski w Maladze się nie sprawdził.
Okej, to było wypożyczenie. Natomiast to była Malaga, nie mogliśmy odmówić w tamtej sytuacji. Bartek nauczył się języka, wrócił mądrzejszy, lepszy piłkarsko. Ale był tylko wypożyczony. Nie do końca wyszło też Danielowi Dziwnielowi w Sankt Gallen, z którego byli zadowoleni, ale zerwał więzadła krzyżowe i się nie przebił. A poza tym? Same udane transfery. Pokaż mi inną agencję, który ma taką skuteczność transferową. Kędziora, Tetteh, Bereszyński, Linetty, Piątek, Bednarek – każdy gra w pierwszej jedenastce.
Właśnie, Bednarek. Nie miałeś ochoty wyrwać go z Southampton?
Opowiem ci tę historię od początku. Pamiętam jak pojechaliśmy na rozmowy do Southampton dotyczące „Bediego”. Myśleliśmy, że oni chcą Janka na zasadzie „dobra, potrzebujemy stopera, rzucimy za młodziaka kilka baniek, może się sprawdzi, może nie”. Zajechaliśmy do ich centrum treningowego, zapraszają nas do takiej sali kinowej. Pokazali nam prezentację na kilkadziesiąt minut – słabe i mocne strony Janka na podstawie wycinków wideo, plan wprowadzania go do zespołu, założenia taktyczne… Miazga. Byłem w szoku. Powiedzieli jednak od razu – Janek przez pierwszy rok może grać niewiele, a nawet wcale. Zimą Janek kręcił nosem, dzwonił i mówił „Tomek, nie podoba mi się to, że nie gram”. Mówię mu „chłopie, pamiętasz ustalenia z lata? Takie było założenie. Nie będziemy teraz wychodzić na hipokrytów i nie będziemy chodzić do nich z pretensjami o to, że ty nie grasz, skoro oni ci mówili, że możesz nie grać”. Janek ma mega charakter. Totalnie zakręcony na punkcie diety, dodatkowych treningów, rozwoju mentalnego. Powiedziałem mu, że ma się skupić na robocie, a nam niech zostawi interesy. Wszedł na końcówkę sezonu i zrobił furorę. Zagrał na mundialu. Latem mieliśmy dla niego ofertę z Hiszpanii za dwanaście milionów euro, ale skoro Southampton miał na niego plan, że w tym sezonie zacznie grać, to czemu rezygnować w połowie tego projektu?
Janka frustrowało to, że ciągle słyszał „drugi Kapustka, pojechał do Anglii oglądać stadiony z trybun”. Dopiero zaczęliśmy się denerwować, gdy przyszedł nowy sezon i Mark Hughes na niego nie stawiał. Jeden, drugi, trzeci mecz poza kadrą. Pojechałem znów do Southampton na spotkanie z dyrektorem sportowym. Pytam o co chodzi. On tłumaczy „nie wtrącamy się w decyzje Marka, chociaż też nas dziwią. Ale bądźcie cierpliwi, niewykluczona jest zmiana trenera”. Mówię okej, ale nie podoba nam się to, nie możecie nas zbywać tekstem „zobaczymy co będzie”. Na to dyrektor wyciąga mi kilka raportów trenerów z drużyny. Janek wszędzie ma najwyższe oceny. Niedługo później zwolnili Hughesa, a u Hassenhuttla jest objawieniem zespołu, trafia raz za razem do jedenastki kolejki. Ostatnio rozmawialiśmy i pytałem go „i co, Jasiu, nadal będziesz dzwonił i pytał co robimy?”. To fantastyczny chłopak, materiał na klasowego piłkarza.
Plan na Piątka przerósł twoje oczekiwania?
Tak. Nie będę ci teraz ściemniał, że w I lidze w Zagłębiu widziałem w nim gościa, który za chwilę będzie strzelał gole dla Milanu. Wiedzieliśmy, że to chłopak z dużym potencjałem, ale swoją pracą i świadomością zaszedł wysoko i to w krótkim czasie. A wiem, że to nie jego sufit. Natomiast nie będę z siebie robił alfa i omegi, nie będę ci mówił „Damian, zapytałbyś mnie pięć lat temu, gdzie będzie dziś będzie Piątek, to powiedziałbym ci, że zastąpi Higuaina w wielkim klubie”. W tej branży znajdą się zaskoczenia na plus i na minus, w piłce nie zaprogramujesz sukcesu, nie wyliczysz go ze statystyk. Pierwszy dzień, w którym usłyszę w tym biurze „jesteśmy najlepsi, nikt nam nie podskoczy”, to będzie pierwszy dzień do upadku tej firmy. Gdy wracamy z udanych negocjacji przy dużym transferze mówię „panowie, fajnie że wyszło, ale to nie koniec”. Gdybyś wpadł do nas na takie spotkanie całej Fabryki Futbolu, to widziałbyś dziesiątki nazwisk. Działamy jak duży klub. Ktoś wpada na listę naszych zainteresowań, z kogoś rezygnujemy, wypisane roczniki, liczby, opinie. Potężny i fachowy skauting.
Nie masz wrażenia, że walka o dzieciaki zabrnęła zbyt daleko? Agenci kręcący się po meczach 12-13-latków nie są już niczym zaskakującym.
To jest chore, że ja muszę rozmawiać z 15-latkiem i jego rodzicami na temat transferu. Bo on powinien sobie spokojnie pracować i przechodzić kolejne szczeble w piłce juniorskiej. Natomiast agenci łamią zasady dotyczące zakazu obejmowania opieką zawodników poniżej 15. roku życia. Bo oni są za darmo, można ich łatwo wypchnąć za granicę i skasować. My mamy jednego 16-latka w agencji. Jednego. A na wyróżniającym się 14-latku w Lechu siedzi kilku agentów i nadają mu „jesteś wielki, sprzedam cię do Anglii”, „jesteś obłędny, sprzedam cię do Niemiec”. Czujesz ten ton? Przywiozą dwie pary butów i chłopak patrzy w nich jak w obrazek. To jest chore. Chore. Ale taki jest rynek.
Rynek zepsuło uwolnienie zawodu menadżera? Dzisiaj menadżerem może być każdy, wystarczy płacić kasę i jesteś na liście pośredników transferowych.
To była najgorsza rzecz, jaka mogła się wydarzyć. Nie chodzi o to, że nam doszli konkurenci. Ja chcę konkurencji! Ale niech to będzie profesjonalista z głową na karku i kręgosłupem moralnym. Jeśli Mariusz Piekarski robi fajny deal, to pierwszy piszę mu SMS-a z gratulacjami. Przecież piłkarzami się podzielimy, talentów w Polsce jest mnóstwo, Fabryka Futbolu nie będzie miała ich wszystkich. Jednak niech to będą ludzie, którzy kumają ten biznes. Którzy mają kontakty, wiedzę, smykałkę do tego. A co utalentowanemu chłopakowi załatwi gość, który nie ma dwóch tysięcy euro na loty i zakwaterowanie na konferencję WyScouta… Taki chłopak musi liczyć, że klub sam się znajdzie, nie mówiąc już o prowadzeniu go w Polsce na poszczególnych etapach kariery. Agencje, które potrafią zrobić duży, międzynarodowy transfer z określonym planem na zawodnika, można w Polsce policzyć na palcach jednej ręki.
A menadżerowie nie pozbawiają piłkarzy niezależności? Znana jest anegdotka o piłkarzu, który nie potrafił się umówić do dentysty, bo zawsze wszystko załatwiał za niego menadżer.
Nie róbmy z piłkarzy debili. Chociaż mogę się wypowiadać tylko za moich zawodników. Jednym trzeba było pomóc bardziej, innym mniej, ale to kumaci goście. Oczywiście, że mówiąc im „wy grajcie, my zajmiemy się resztą” zapewniamy im dużą pomoc w tych wszystkich sprawach pozaboiskowych. Nawet w umowach zapewniam chłopakom wiele dodatkowych rzeczy takich jak dietetyk, trener personalny…
I o to pytam – czy jeśli w trakcie kariery oduczysz go samodzielności, to czy po karierze będzie potrafił poruszać się w życiu?
Chciałbym tak ich prowadzić, by kończąc karierę oni mieli już taką wiedzę, że sami sobie z tym wszystkim poradzą. Mamy mega ogarniętych gości, którzy sami wychodzą z inicjatywą zakładania jakichś swoich biznesów czy inwestycji. Przykładem jest „Bereś”. Innych trzeba nakierować. Piłkarz w trakcie kariery zarabia kupę kasy, ale trzeba ją mądrze spożytkować. Oni pytają „Tomek, w co warto zainwestować?”. To nie są te czasy, gdy piłkarze topili wypłaty w wódce i w wieku 33 lat mieli tylko długi. Dzisiaj mają kilka mieszkań na inwestycje, lokaty, udziały w spółkach. Moment, bo znowu Kambodża coś chce… [Magdziarz błyskawicznie odpisuje na maila]
Jak wpadłeś na założenie biznesu w Kambodży?
Mam takiego kumpla, z którym się przyjaźnię od piętnastego roku życia. Kilka lat temu zadzwonił i mówi „poznałem nową dziewczynę, jadę na rok w podróż dookoła świata”. Myślałem, że oszalał. Zostawił firmę jakiemuś specowi, wynajął mieszkanie i ruszył. Co kilka dni wysyłał mi jakieś zdjęcia – wiesz, Stany Zjednoczone, obie Ameryki, Australia, Bali… Po pięciu miesiącach nagle zamilknął na trzy dni. Wreszcie dzwoni. „Tomek, co za wyspa! Rajskie miejsce, takiego piasku nie widziałem, woda niesamowita, jest działka, musimy coś tu zrobić!”. Pomyślałem, że mu cię coś poprzestawiało. Jaka Kambodża? Nigdy tam nie byłem, nigdy nie pojadę, chłopie, chcesz utopić tam kasę, to sobie utop samemu. Trzy dni mnie męczył, czwartego kupiłem bilet do Kambodży. Zbudowaliśmy jeden hotel, drugi, teraz budujemy trzeci. Niedawno National Geographic umieścił plażę na tej wyspie na liście 25 najpiękniejszy plaż na świecie. Biznes kwitnie, ale co kilka tygodni muszę tam doglądnąć interesu.
Wstrzeliliście się chyba z tym wejściem na ten rynek, bo Kambodża wyrasta na jedną z rewelacji turystycznych.
Oj tak, Mówiło się, że Tajlandia, że Bali, ale Kambodża pięknieje z dnia na dzień. Chińczycy budują drapacz chmur za drapaczem chmur. Poza hotelami mam jeszcze takie kambodżańskie Allegro, przez które mało śpię, bo na okrągło je kontroluję. U nich e-commerce nie istniał, też wstrzeliliśmy się idealnie w niszę. Dokładam chat-bota, mam przedstawicielstwo dużego producenta mebli na Kambodżę… Ale te hotele to był taki strzał, jak z „Pioną w Milanie”.
Kończymy, co? Bo nie dadzą ci spokoju z tymi telefonami.
Normalny dzień w biurze, można się przyzwyczaić.
DAMIAN SMYK