Reklama

Japonia, memy, nieśmiałość i Wielkie Szlemy. Naomi Osaka – tenisistka niezwyczajna

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

29 stycznia 2019, 11:37 • 20 min czytania 0 komentarzy

W jej żyłach płynie krew z dwóch krajów. W trzecim mieszka od dziecka. Reprezentuje Japonię, mimo że wciąż uczy się języka, a na konferencjach prasowych woli mówić po angielsku. Poza kortem jest zresztą całkowicie inną osobą niż na nim. Paradoksalnie, w obu przypadkach pozostaje sobą, co podkreśla każdy, kto ją zna. Przede wszystkim jednak: już teraz jest jedną z największych gwiazd światowego tenisa. A to przecież wciąż początek jej kariery. Poznajcie Naomi Osakę. 

Japonia, memy, nieśmiałość i Wielkie Szlemy. Naomi Osaka – tenisistka niezwyczajna

26 stycznia, sobotni wieczór w australijskim Melbourne. Naomi wychodzi na Margaret Court Arena. Za moment będzie walczyć o zwycięstwo w drugim z rzędu turnieju wielkoszlemowym. Czy przychodzi jej do głowy droga, jaką przeszła, by znaleźć się w tym miejscu? Sromotne porażki z siostrą? Decyzje ojca, które ją tu zaprowadziły? Wieloletni brak kontaktu z dziadkami ze strony matki? Byli i obecni trenerzy? Oglądanie Sereny Williams w telewizji? Nie wiemy, pewnie ona sama – skupiona na jednym konkretnym celu: zwycięstwie – nie potrafiłaby powiedzieć, o czym wtedy myślała.

Jesteśmy jednak przekonani, że warto opisać, jak Naomi znalazła się na szczycie kobiecego tenisa.

Korzenie

Reklama

W okolicach 1990 roku do japońskiego Sapporo przybył Maxime Francois, Haitańczyk, studiujący w Nowym Jorku. Poznał tam Tamaki Osakę, w której szybko się zakochał. Zaczęli się spotykać, choć… swój związek ukrywali przed rodzicami Tamaki. Dlaczego? Bo Japonia bywa rasistowskim i ksenofobicznym miejscem. Gdy Tetsuo, ojciec Osaki, dowiedział się, że jego córka spotyka się z czarnoskórym mężczyzną, był wściekły. Tamaki pamięta głównie, że krzyczał, jaki wstyd przynosi w ten sposób rodzinie.

Para przeprowadziła się więc na południe, do… Osaki. Francois znalazł sobie pracę, niedługo urodziły im się dwie córki. Najpierw starsza, Mari, a półtora roku później główna bohaterka tego tekstu: Naomi Osaka. Wiele ze swojego życia na Dalekim Wschodzie nie pamiętają, ponieważ rodzina przeprowadziła się do USA, gdzie mieszkali rodzice Francoisa, gdy Naomi miała trzy lata. Haitańscy dziadkowie nie znali jednak angielskiego, więc do dziewczynek mówili tylko po kreolsku. W tym samym czasie Tamaki używała japońskiego, a zewsząd otaczała ich amerykańska kultura.

Mój tata jest Haitańczykiem, więc dorastałam w haitańskim domu w Nowym Jorku. Mieszkałam z babcią. Moja mama z kolei jest Japonką, więc otaczała mnie też japońska kultura. A jeśli powiecie, że jestem Amerykanką, to zgaduję, że przez życie w USA, też jest to prawdą – mówiła po latach.

O jej narodowości (ma dwie: amerykańską i japońską) jeszcze napiszemy. Na razie zadajmy sobie najważniejsze pytanie: co sprawiło, że zaczęła grać w tenisa? Cóż, właściwie to nie był to jej wybór. Pewnego wieczora, w 1999 roku, Francois oglądał transmisję telewizyjną z meczów Rolanda Garrosa. Dla tej opowieści kluczowe jest to, że w tamtym roku turniej debla wygrały dwie Amerykanki: osiemnastoletnia Venus i młodsza od niej o rok Serena Williams. Francois to widział i szybko przekalkulował sobie w głowie, że przecież też ma dwie córki.

Co równie istotne, ze wspomnianej transmisji dowiedział się też, że Richard Williams, ojciec i trener sióstr, nigdy nie grał w tenisa. A to w dużej mierze za jego sprawą zamieniły się w wielkie mistrzynie. „Wskazówki już tu były. Musiałem tylko za nimi podążać” mówił później ojciec Naomi. Początkowo jednak to nie młodsza z córek była jego głównym „obiektem zainteresowania”. Naturalnie zwrócił uwagę na starszą z nich, tę, która szybciej mogła chwycić rakietę w dłonie. Naomi w tym okresie więcej czasu spędzała gdzieś z boku kortu, pomagając w prowadzeniu treningów siostry, podając piłki czy czyszcząc kort. Sama też grała, ale – wedle relacji bliskich – wydawało się, że ma mniejszy talent.

Wkrótce jednak okazało się, że Naomi jest w tym po prostu dobra. Jak sama mówiła, w pewnym momencie stwierdziła, że skoro jej to wychodzi, to „powinna iść w tę stronę”. Nakręcała ją też rywalizacja z siostrą – przez wiele lat przegrywała, zwykle 0:6 w secie. Gdy w końcu udało jej się zwyciężyć, ten mecz stał się dla niej tak ważny, że po pierwszym zawodowym zwycięstwie w cyklu WTA (z Samanthą Stosur w 2015 roku), powiedziała, że to dla niej druga największa wygrana w życiu, tuż po pokonaniu siostry.

Reklama

Nie pamiętam, żebym lubiła odbijać piłkę. Głównie chodziło mi o to, że chciałam ograć siostrę. Kiedy grałyśmy, zwykle przegrywałam 0:6. Dla niej to nawet nie była rywalizacja, ale dla mnie zdecydowanie tak. Każdego dnia mówiłam, że pokonam ją jutro. Zajęło mi to dwanaście lat.

A jak to wygląda dziś? Cóż, Mari wciąż gra, ale – w dużej mierze przez różne urazy – kręci się gdzieś na przełomie trzeciej i czwartej setki rankingu. Więc gdy dziennikarze zadali Naomi pytanie o rywalizację, odpowiedziała tak:

Nie ma rywalizacji, bo jestem zdecydowanie lepsza! Ale ona może próbować. Czuję, że ona myśli, że może stać się lepsza, ale, co oczywiste, będę wygrywać za każdym razem. To trochę smutne… ale Mari może próbować!

Japonia

W Kraju Kwitnącej Wiśni osoby o mieszanej rasie określa się mianem „hafu” (od angielskiego „half” – „połowa”). Początkowo „hafu” dotyczyło głównie osób, których jeden z rodziców pochodził z Kaukazu. Z czasem, gdy Japonia stała się nieco bardziej otwarta na obcych (słowo „nieco” nie zostało tu użyte przypadkiem), rozszerzyło swą definicję. Na ustach wszystkich znalazło się w 2015 roku, gdy Ariana Miyamoto, mająca w połowie afrykańskie korzenie, wygrała japońskie eliminacje do konkursu Miss Universe. Swój status próbowała zresztą wykorzystać tak, by zmienić podejście rodaków do „hafu”.

I choć sytuacja powoli zmienia się w Japonii, a „hafu” obecnych w sporcie czy telewizji jest coraz więcej, to wciąż reakcje na nich są bardzo różne. Jeszcze przed jej zwycięstwem w ubiegłorocznym US Open, ale już w momencie, gdy przebiła się do świadomości tenisowych fanów na całym świecie, „New York Times” zapytał innych japońskich tenisistów, co sądzą o Naomi Osace. Musimy tu podkreślić, że Naomi bardzo różni się od innych japońskich zawodniczek. I niech chodzi tylko o kolor skóry, ale i o styl prezentowany na korcie. Bo te najbardziej znane z przeszłości: Ai Sugiyama czy Kimiko Date (obie zajmowały w pewnym momencie miejsce w pierwszej dziesiątce światowego rankingu), były niewysokie i skupiały się na defensywnej, technicznej grze, zupełnie odmiennej od tej, którą preferuje Naomi.

Weźmy więc pierwszą z brzegu odpowiedź jej koleżanki po fachu:

Będąc szczerą, czujemy się nieco zdystansowani w stosunku do Naomi. Ona różni się od nas fizycznie, dorastała w innym miejscu i nie mówi zbyt wiele po japońsku. Nie jest jak Kei [Nishikori], który jest „czystym” japońskim zawodnikiem – powiedziała Nao Hibino, aktualnie 115. w rankingu WTA.

I to chyba idealnie wyraża stanowisko Japończyków w tej kwestii sprzed kilku miesięcy. Wspierali Osakę, ale równocześnie czuli swego rodzaju dystans. Dziś się to zmieniło. Powód? Oczywisty, a przewidział go Kenshi Fukuhara z japońskiej telewizji „Wowow”: „Jeśli Naomi wygra Wielkiego Szlema, pozostałe rzeczy przestaną być tak istotne, cała Japonia zacznie jej kibicować”. Sama Osaka przeżyła taką zmianę podejścia już wcześniej, na przykładzie własnego dziadka. Po raz pierwszy spotkała go dopiero w wieku 11 lat, tyle czasu zajęło jej matce nawiązanie ponownego kontaktu ze swoim ojcem, po tym, jak wyprowadziła się z rodzinnego miasta.

Początkowo Tetsuo był zły na jej rodziców, że Naomi tak bardzo angażuje się w grę w tenisa zamiast w edukację. To zmienił się, gdy na własne oczy zobaczył, że wnuczka ma talent. Od tamtego czasu dziadek jest jednym z jej największych fanów. Gdy grała w finale US Open, oglądał ten mecz u sąsiada – jego własny telewizor został zniszczony, bo niedługo przed tym meczem, Japonię nawiedziło trzęsienie ziemi. Sama Naomi mówiła, że w rodzinie jej matki „wszyscy są bardzo mili. Moi dziadkowie bardzo mnie wspierają. Mój dziadek pisze mojej mamie SMS-y o tym, że jestem w japońskich wiadomościach, fajnie jest się o tym dowiedzieć”. Mimo obecności w tamtejszych mediach, Naomi wciąż jednak, jak sama mówi: „widzi szok na twarzach ludzi, gdy dowiadują się, że jest Japonką”.

Kiedy jedziesz do Japonii, wszystko jest niesamowite, każdego dnia wychodzisz i jesz dobre jedzenie. Kiedy tam jadę, nie czuję się jednak, jakbym była w domu. Raczej jakby to były wydłużone superwakacje, z których nie chcę wracać. Myślę, że mam w sobie wiele z Japonki, np. jestem ostrożna w publicznych miejscach – nie chcę mówić głośno, ale gdy czuję, że coś jest nie tak, wolę coś o tym powiedzieć. […] Czuję się tu jedna tak, jakby poza mną nie było nikogo takiego. Wydaje się, jakby wyzwaniem było bycie z Japonii – mówiła. I z wyzwaniem trafiła w dziesiątkę. Bo Japończycy zwracają uwagę na najdrobniejsze szczegóły. Przykład? Gdy zauważyli, że przed meczami „kłania się” przed rywalką po japońsku, niemal z miejsca poczuli do niej większą sympatię.

Ona sama uważa, że bycie Japonką jest „interesujące” i „fajne”. Po części faktycznie się nią czuje, choć od trzeciego roku życia wychowywała się w USA i przesiąkła tamtejszym stylem bycia oraz kulturą. Więcej wspólnego ma z nastolatkami z Florydy czy Nowego Jorku niż Japonii. Ale stara się to nadrobić – często ogląda filmy o Japonii czy koncerty tamtejszych zespołów. Chce poznać lepiej kraj swojej matki, który przecież reprezentuje.

A skoro o tym mowa, to wypadałoby jeszcze napisać, dlaczego akurat Japonia. Gdy zapytacie o to Naomi, odpowiedź będzie następująca: „Mój tata sądził, że skoro dorastałam przy mamie i mam sporo japońskich krewnych… nie wiem”. I to „nie wiem” jest absolutną prawdą. To Francois zadecydował, gdy Naomi miała mniej więcej dziesięć lat. Ona po prostu została postawiona przed faktem dokonanym. Niespecjalnie jej to jednak przeszkadzało, chciała po prostu grać w tenisa. Dziś wydaje się, że to dobra decyzja. Japońska federacja udzieliła im większego wsparcia, podczas gdy amerykańską niespecjalnie interesowała zdolna kilkulatka.

Do tego – choć rodzina zaprzecza, by wtedy miało to jakikolwiek wpływ na ich decyzję – Japonia to wielki rynek marketingowy. Szczególnie teraz, gdy Naomi została pierwszą tenisistką z tego kraju, która wygrała Wielkiego Szlema. Sponsorzy przychodzą do niej sami, oferując wielkie kontrakty reklamowe. W USA zapewne też nie byłoby z tym większego problemy, gdyby odniosła sukces. Ale pierwszym wyborem sponsorów zawsze byłyby Serena Williams czy Sloane Stephens. W Japonii jest zupełnie inaczej. Choć Naomi raczej nie zwraca na to większej uwagi – po prostu robi swoje, a w kwestii kontraktów reprezentują ją odpowiednie osoby. Ona skupia się na grze.

Czuję, że tenis to moja praca. Gdybym miała to określić słownikiem gracza, powiedziałabym pewnie, że to misja, którą muszę ukończyć. Więc staram się wszystko wyciszyć i zrobić wszystko, by ją wypełnić.

Dwie osoby

Jak Naomi Osaka wygląda na korcie – większość z was wie. Gra głównie z głębi kortu, spycha rywalki do defensywy i wygrywa wymiany swoimi potężnymi uderzeniami. Jej serwis jest jednym z najszybszych w tourze (dobija do 200 kilometrów na godzinę), ale nie korzysta tylko z niego. Gdy trzeba, potrafi wdać się w dłuższą wymianę i znakomicie sobie w niej poradzić. „Przez osiem lat odbijałem piłkę z Sereną i uderzenia Naomi są tego samego kalibru” mówi Sascha Bajin, trener Japonki. Dowód? Średnia prędkość jej wygrywających forehandów kręci się w okolicach 150-160 kilometrów na godzinę. W „New York Timesie” pojawił się kiedyś cały artykuł TYLKO o tym jednym zagraniu z jej repertuaru. Nie dziwi to jednak przesadnie, bo to właśnie jego siła i celność pozwala Naomi ani na chwilę nie oddawać rywalce kontroli – jeśli oglądaliście jej mecze w Australian Open, to doskonale wiecie, o czym mowa.

I to właściwie tyle. Jasne, opis jej gry mógłby być znacznie szerszy, ale lepiej po prostu obejrzeć to, co wyczynia na korcie. Natomiast o tym, co dzieje się, gdy już z niego schodzi, zdecydowanie warto napisać. Bo Naomi Osaka zupełnie się wtedy zmienia. Jest cicha, nieśmiała, jeśli nie musi, to woli się nie odzywać. Właśnie dlatego, mimo że sporo rozumie, wciąż woli nie odpowiadać po japońsku na pytania dziennikarzy z jej ojczyzny. Mówi, że po prostu się wstydzi. Jej konferencje prasowe wyglądają aktualnie tak, że dostaje sporo pytań po japońsku, których nikt nie musi jej tłumaczyć, ale odpowiada po angielsku. I tak od dobrych kilku lat. Sama o sobie mówi, że jest wręcz „ekstremalnie nieśmiała”.

Sascha Bajin, wspominając pierwsze spotkanie ze swoją nową podopieczną, mówił:

Myślałem, że jest swego rodzaju diwą, bo niemal się nie odzywała. Nie patrzy też w czyjeś oczy, ale to właśnie dlatego, że jest tak nieśmiała. Trzyma głowę opuszczoną, co teraz wydaje mi się urocze. Wtedy nie znałem powodu, gdy to odkryłem, czułem się źle, że tak ją oceniłem. Zaskoczyło mnie, jaka jest naprawdę: niesamowicie urocza i z unikalnym poczuciem humoru, potrafi być bardzo sarkastyczna i śmiać się z siebie. Równocześnie twardo stąpa po ziemi. Świetnie jest z nią przebywać.

To poczucie humoru sprawia, że jej social media są dość… unikalne. I jeśli jeszcze nie obserwujecie jej na Twitterze czy Instagramie, powinniście szybko nadrobić ten błąd. Gwarantujemy, że nie znajdziecie tam wyłącznie treści od sponsorów czy zdjęć robionych przez zawodowych fotoreporterów. To raczej wgląd za kulisy jej pracy. I nie tylko. Bo wystarczy wspomnieć o tym, że z Instagrama dowiecie się, że Naomi „ssie” (sama to tak określiła!) gdy chodzi o grę w siatkówkę, leworęczny serwis czy jazdę na snowboardzie. O swoich kontach na tych portalach sama mówi:

Z pewnością pomagają mi się trochę otworzyć. Z drugiej strony nie do końca, bo łatwo jest coś tam wpisać, a potem – gdy rozmawiam z ludźmi na żywo – nie mówię już tak wiele. Czuję się, jakby sprawiało mi to swego rodzaju ból, ale są ludzie, którzy mnie rozumieją. Mam wrażenie, że jestem już mniej nieśmiała.

Zabawne są nie tylko jej social media, ale też wywiady czy konferencje prasowe. Raz na pytanie dziennikarza o ambicje, odpowiedziała mu, że „najlepszym być naprawdę chcę, jak nigdy dotąd nikt”. Gdy po chwili zorientowała się, że jej rozmówca nie łapie nawiązania, dodała: „Przepraszam, to piosenka z intra Pokemonów. Ale tak, chcę być najlepsza i zajść jak najdalej”. W innej rozmowie wspomniała, że uwielbia Overwatch, więc pytania o grę towarzyszyły jej przez kolejnych kilka konferencji prasowych. Na tych zresztą odwoływała się choćby do… memów. Sama o sobie mówi, że jest „dzieckiem Internetu”, uwielbia swojego laptopa i iPoda, ale za to przez wiele lat nie miała komórki. Aktualnego stanu w tej kwestii niestety nie znamy.

Przede wszystkim jednak: Naomi jest sobą i mimo nieśmiałości pozostaje niesamowicie szczera w rozmowach z dziennikarzami. Obok oceny swoich umiejętności (już w 2014 roku potrafiła powiedzieć, że „wiem, że brzmi to jak szaleństwo, ale naprawdę wierzę, że kiedyś wygram Szlema”, a dwa lata później, gdy zajmowała 101. miejsce w rankingu WTA: „mogę zabrzmieć naprawdę arogancko, ale myślę, że jestem w stanie grać jak zawodniczki z pierwszej dziesiątki”), potrafi powiedzieć wprost o tym, co w danej chwili czuje:

Wczoraj po prostu się obudziłam i byłam naprawdę przybita, nie wiedziałam czemu. Wygrałam wcześniej dwa mecze [to wypowiedź po odpadnięciu w trzeciej rundzie Charleston Open – przyp. red.], ale czułam się, jakby ta porażka mówiła, że nie potrafię grać na mączce. Byłam bardzo smutna. Przebrnięcie przez to zajęło mi trochę czasu Czuję, że jestem perfekcjonistką, często mam wrażenie, że gdybym wierzyła w siebie tak, jak wierzą we mnie inni, byłabym dużo lepsza. Wciąż nad tym pracuję.

Ta szczerość widoczna jest też i w innych przypadkach – gdy zapytano ją o radę dla młodych tenisistów, pierwsze, co powiedziała, to „nie patrzcie na mnie”. Sascha Bajin mówi o niej, że:

Po prostu jest prawdziwa, jest sobą. Myślę, że to bardzo odświeżające dla wielu ludzi. Bo sporo osób na tym świecie, niestety, chce siebie chronić, nie pozwalając zbliżyć się innym – zaczynają przez to udawać emocje.

Naomi jest zupełnie inna. Gdy mówi to Bajin, możecie mu zaufać. Dlaczego? Bo zaufała mu sama Osaka i otworzyła się przed nim. Dlatego warto przyjrzeć się postaci Niemca, bo wraz z jego dołączeniem do jej teamu, Japonka zaczęła piąć się w górę.

Trener

Żeby jednak nie było: to nie tak, że Naomi Osaka wszystko zawdzięcza jemu. Początkowo była trenowana przez ojca, później zajął się nią Patrick Tauma, który doprowadził ją do pierwszego finału turnieju rangi ITF w karierze i znacznie rozwinął jej technikę. W 2014 roku na siedem miesięcy trafiła do akademii Harolda Solomona, byłego finalisty French Open i uznanego trenera. To właśnie pod jego wodzą, wygrała „drugi najważniejszy mecz w karierze” z Samanthą Stosur. Choć ta hierarchia dziś już chyba się zmieniła.

W 2016 roku japońska federacja pomogła jej zatrudnić Davida Taylora jako pierwszego szkoleniowca. To on nauczył ją opracowywać plany na dane spotkanie, przygotowywać się do meczu zależnie od tego, jaka rywalka stoi po drugiej stronie siatki. Przez te wszystkie lata szkoleniowcy pomogli jej też dodatkowo wzmocnić wspomniany forehand, zmienili nieco technikę jej uderzeń i poprawili serwis. Wciąż jednak czegoś brakowało. I wtedy pojawił się Sascha Bajin, który – jak sam mówił – gdyby nie pojawiła się ta oferta, pewnie zrezygnowałby z tej ścieżki kariery.

W momencie, gdy odezwała się do niego Osaka, w swoim CV miał już Serenę Williams, Caroline Woźniacki czy Wiktorię Azarenkę. We wszystkich tych przypadkach był jednak bardziej sparingpartnerem lub, co najwyżej, drugim czy trzecim trenerem. Nie miał wcześniej okazji prowadzić zawodniczki samodzielnie, ale jego osoba była powszechnie ceniona w tourze – możliwe, że gdyby nie kontuzja, jakiej doznał, do dziś odbijałby piłkę z Sereną. Wims Fissette, trener Azarenki, mówił o nim, że „nie jest łatwo znaleźć dobrego sparingpartnera. Myślę, że Sascha jest najlepszym ze wszystkich”.

Wciąż jednak był tylko (lub aż, zależy jak spojrzeć) sparingpartnerem. Dopiero Caroline Woźniacki, z którą pracował kilka miesięcy, użyła wobec niego słowa „trener”, choć miała na myśli asystenta. Gdy pojawiła się więc perspektywa pracy z Osaką, Bajin dał się skusić. To otwierało przed nim nowe możliwości, postanowił więc zaryzykować, zresztą podobnie jak Japonka. Wkrótce okazało się, że dla obojga była to znakomita decyzja.

Pod skrzydłami Bajina Osaka znacząco się rozwinęła. Po pierwsze na korcie, gdzie Niemiec nauczył ją, że nie zawsze musi odbijać piłkę na zasadzie „wszystko albo nic”. Wcześniej szukała linii, chciała jak najszybciej kończyć wymiany, nie zwracając większej uwagi na to, czy wypracowała sobie do tego odpowiednią pozycję. Sascha nauczył ją, że może wygrywać również w inny sposób.

Czuję, że powoli uczę się, kiedy „pociągnąć za spust”. Wcześniej miałam wrażenie, że muszę to robić przy każdej piłce. Teraz uczę się budować punkty. Wygrywasz więcej, gdy grasz bezpiecznie. Fajnie jest korzystać z szans, gdy czujesz się dobrze, ale muszę się powstrzymywać, gdy tak nie jest. Myślę, że poprawiam się w tym aspekcie.

Po drugie jednak, co znacznie ważniejsze, Bajin jest swego rodzaju zaworem bezpieczeństwa. Bardzo czuwa nad Naomi od strony psychicznej. Sama Japonka przyznaje, że jest perfekcjonistką i często czuje, że coś mogłaby robić lepiej, podczas gdy wszyscy inni są zadowoleni z tego, co pokazała na korcie.

Nie jest tajemnicą, że w przeszłości rozegrała kilka meczów, w których stawała się negatywna w stosunku do samej siebie, bo rzeczy nie układały się po jej myśli. Wydaje mi się, że powoli uczy się jak „wyciągać się” z tego stanu i nie pozwalać negatywnym emocjom oddziaływać na swoje życie. Niektórzy ludzie się tym żywią – gdybyś powiedział Johnowi McEnroe, że ma być pozytywny, zastanawiałby się, co ty właściwie wygadujesz. Bo jemu to pomaga. Naomi musi jednak umieć zachowywać pozytywne myślenie na korcie – mówił Niemiec.

Pracę znacząco ułatwia mu to, że w żaden sposób nie musiał motywować Japonki. Często powtarza, że Naomi kocha grać w tenisa i trenować, momentami musi ją wręcz hamować, żeby nie przesadziła z ćwiczeniami. Równocześnie zdaje sobie sprawę, że to zupełnie inna praca niż wcześniej z Sereną Williams czy Wiktorią Azarenką – bo jego podopieczną jest młoda tenisistka, wciąż na początku swej tenisowej drogi. Stara się zostawiać jej miejsce, tak, by podejmowała własne decyzje, ale przedstawia jej możliwe opcje. Oboje działają na równych prawach. To daje efekt, również dlatego, że Bajin bardzo pasuje do swojej podopiecznej pod względem charakteru.

Wydaje mi się, że na początku była bardziej zdystansowana, zamknięta w sobie. Ale jestem bardzo dobry w wyciąganiu ludzi ze skorupy. Naomi bardzo się poprawiła w tym względzie i czuje się komfortowo w towarzystwie wielu osób. […] Moja praca polega na tym, by pomagać Naomi, gdziekolwiek tylko mogę. Zaraz idę pomóc jej odzyskać pranie, którego zapomniała w hotelu. Cokolwiek sprawi, że życie zawodnika jest łatwiejsze – zrobię to – mówił sam Sascha Bajin.

– Jest naprawdę zabawny. Ma mnóstwo pozytywnej energii, która mi pomaga. Nauczył mnie wielu dobrych rzeczy, mam nadzieję, że jeszcze wiele przede mną – to z kolei słowa samej Naomi Osaki. Pozytywną energią Japonka czerpie też od siostry. Gdy, przed finałem US Open 2018, po raz pierwszy w karierze naprawdę denerwowała się spotkaniem (nie mogła nawet przełknąć śniadania), zadzwoniła do Mari, by pozbyć się tego uczucia. Podziałało, bo siostra zaczęła rozmawiać z nią o wszystkim, co nie dotyczyło US Open, zajęła jej uwagę. Oczywiście, przed samym wyjściem na kort, rozmawiać już nie mogły. Ale, jak mówi sama Naomi:

Gdy rozgrywam mecz, wszystko inne nie zaprząta mi już głowy. Wielkie Szlemy to dla mnie coś, o czym marzy się jako dziecko. Nie chcę nigdy zmarnować szansy na zwycięstwo w którymś z nich. Wydaje mi się, że lepiej gram na największych „scenach”. Dorastałam, oglądając ludzi w takich meczach. Zawsze chciałam grać na korcie Arthura Ashe’a [największy z kortów US Open – przyp. red.].

I faktycznie, gdy szanse się pojawiły, Naomi po prostu z nich skorzystała. Uwagę zwracamy na słowo „szanse”. Liczba mnoga, bo na swoim koncie ma już kilka wielkich osiągnięć.

Sukces

Jej droga na szczyt zaczęła się od ubiegłorocznego Indian Wells, choć już dwa lata wcześniej zdobyła tytuł „Newcomer of the Year” i pokazała się szerszej publiczności. Później jednak przytrafił jej się gorszy okres, spadła w rankingu. Turniej w Kalifornii był dla niej nie tyle przebudzeniem, co rozpoczęciem zupełnie nowej kariery, bo nigdy wcześniej nie odniosła takiego sukcesu. W finale pokonała Darię Kasatkinę, inną zawodniczkę, która w teorii nie miała się tam znaleźć.

Prawdziwe show dała jednak po meczu, o ile można to tak określić. Sama użyła stwierdzenia, że właśnie wygłosiła „najgorszą pomeczową przemowę w historii”. W jej trakcie niemal zapomniała podziękować rywalce za mecz, próbowała przywitać się z publiką, po czym szybko z tego zrezygnowała, ledwo przypomniała sobie, by wymienić nazwę jednego ze sponsorów… Generalnie było sporo śmiechu, sami możecie zobaczyć poniżej. Ale w gruncie rzeczy sprawiło to, że ludzie ją polubili. Bo miło zobaczyć jakieś ożywienie w świecie sztywnych przemów, gdzie niemal każdy mówi to samo.

Nie wygrała za to turnieju w Miami, ale pokonała tam, powracającą po narodzinach dziecka, Serenę Williams. Dla Naomi była to chwila magiczna – to na meczach Amerykanki się wychowała, Serena od zawsze była jej idolką. Kiedy Naomi nie wie, co w danej sytuacji zrobić, zadaje sobie pytanie: „Co zrobiłaby Serena?”. I takie podejście jej pomaga. Kiedy za młodu grała w turnieju w Stanford, w pobliżu pojawiła się Williams. Osaka była przerażona tym faktem, więc postanowiła udawać, że jej nie widzi. W końcu i tak się spotkały, a Serena komplementowała poziom młodszej koleżanki. Japonkę zapytano wtedy, co byłoby, gdyby zagrały przeciwko sobie. „Byłoby niesamowicie dziwnie”, odpowiedziała. Nie podejrzewała wtedy, że już za kilka lat pokona swoją idolkę.

Chciałam jej zaimponować. Chciałam, żeby choć raz w tym meczu krzyknęła „Come on!”. Chyba to zrobiła, więc jestem naprawdę szczęśliwa – mówiła po meczu w Miami. Z okrzykiem chodziło o to, że gdy Serena daje upust emocjom, to znaczy, że mecz jest dla niej naprawdę trudny. Zresztą jaki miałby być, skoro go przegrała? – Byłam naprawdę nerwowa, gdy wychodziłam na kort. Gra przeciwko Serenie była dla mnie jak spełnienie marzeń, jestem wdzięczna za to, że mogłam to zrobić. Moja wygrana czyni to wszystko jeszcze lepszym – dodawała Japonka.

Kilka miesięcy później obie spotkały się ponownie – w finale US Open. Naomi mówiła wtedy, że już gdy była małym dzieckiem marzyła o takiej chwili i cieszyła się samą perspektywą rozegrania tego spotkania. Powtarzała po raz kolejny, że Williams to jej idolka i, jako mała dziewczynka, chciała grać jak ona. Sascha Bajin mówił, że po części jej się to udało: „To zupełnie różne osoby, ale chcą grać niemal tak samo. Wkładają wielką moc w zagrania, mają też mocne serwisy. Ale Serena jest bardziej agresywna, z Naomi trzeba to wydobyć. Różnią się nastawieniem”.

Jak wyglądał finał? Na korcie rządziła jedna, druga postanowiła zrobić swoje własne przedstawienie, kłócąc się z arbitrem. Skończyło się tak, że publiczność wybuczała ceremonię wręczenia trofeum, a Naomi Osaka odbierała go ze łzami w oczach. Mimo tego ani razu nie skrytykowała Amerykanki.

Chciałabym powiedzieć mnóstwo rzeczy o tym, jak się czułam. Dla mnie wspomnienie US Open jest słodko-gorzkie. Tuż po finale czy nawet następnego dnia, nie chciałam o tym myśleć, bo nie było to dla mnie najszczęśliwsze wspomnienie. Chciałam po prostu zostawić to za sobą. Oczywiście, jestem szczęśliwa, że wygrałam ten turniej, nikt nie może mi tego odebrać. Ale czuję się, jakby było to niesamowicie dziwne.

Tyle. O Serenie ani słowa.

Swoją chwilę, w pełni zasłużoną i wyłącznie słodką, Naomi dostała kilka dni temu, w finale Australian Open. Po fantastycznym meczu pokonała w nim Petrę Kvitovą i odebrała trofeum, przy okazji zostając nowym numerem jeden w światowym rankingu. Co istotne: to wszystko wydarzyło się przy akompaniamencie braw, nie gwizdów czy buczenia. To jej drugi wielkoszlemowy tytuł z rzędu, a zapowiada się, że – nawet jeśli nie na Roland Garros – dołoży kolejne. Bo dysponuje niesamowitym talentem, ma świetnego trenera, który ją rozumie i doskonale wie, czego chce.

To jej przepis na sukces, który zdecydowanie zdaje egzamin.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Australian Open

Komentarze

0 komentarzy

Loading...