Mieszkanie, pokój hotelowy na zgrupowaniu w Afryce, zajęcia na uczelni, urodziny u ciotki, nawet dom rodzinny w Wielką Sobotę – dojadą zawsze i wszędzie. Naloty kontrolerów antydopingowych to zmora sportowców, ale takie są reguły gry. Trzeba grzecznie meldować, gdzie się jest, co się robi i to przez okrągły rok. Parafrazując klasyka można powiedzieć, że mamę oszukasz, tatę oszukasz, ale ADAMS-a nie oszukasz. A jak słynny system, który miał zrewolucjonizować walkę z dopingiem, wygląda od kuchni?
– Poniedziałkowy poranek. Trzy tygodnie nowego roku, dwie kontrole antydopingowe, czekam z niecierpliwością na kolejne „naloty” – napisała na swoim facebookowym profilu Anita Włodarczyk, która przygotowuje się do sezonu w Stellenbosch w RPA. Dorzuciła też zdjęcia, na których widać stół z porozsypywanymi probówkami, kubeczek z moczem oraz panią kontrolerkę, która pieczołowicie wypełnia protokół z wykonanego badania. Jeden z internautów zapytał żartem, czy przynajmniej nie wpadają do niej o 6, jak to mają w zwyczaju inne wiadome służby. Anita, że jak najbardziej, o tej porze też bywa wyciągana z łóżka. Zdziwiony pan Krzysztof rzucił więc, że w takim razie on woli już być tylko kibicem i mieć święty spokój.
Wizyta przedstawicieli agencji antydopingowej w Republice Południowej Afryki na pewno nie zdziwiła Anity Włodarczyk, bo nasza mistrzyni przerabiała znaczne bardziej dziwaczne okoliczności. Przed dwoma laty kontrolerzy przebrali się nawet za wielkanocnego zajączka, bo przyszli do niej o 21 w Wielką Sobotę. Wesołego Alleluja.
Niezapowiedziane kontrole antydopingowe poza zawodami to dla wielu sportowców normalka. Szczególnie jeśli mowa o medalistach najważniejszych imprez, bo z oczywistych względów to im najbardziej patrzy się na ręce. Włodarczyk, jako mistrzyni olimpijska i rekordzistka świata jest jedną z najczęściej kontrolowanych gwiazd naszego sportu. Jak usłyszeliśmy w Polskiej Agencji Antydopingowej (POLADA), w ostatnich latach równie często kubeczki na mocz i probówki na krew wypełniali też Tomasz Majewski i Justyna Kowalczyk.
Ta ostatnia w pewnym momencie była już tak umęczona antydopingową machiną, że prosiła nawet o wszczepienie czipa pod skórę, żeby tylko została zwolniona z obowiązku wypełniania systemu ADAMS, gdzie cały czas należy wstukiwać dane pobytowe. Czasami nawet z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, określając swoją lokalizację co do godziny. Wszystko to wymagało od niej dużej sumienności, bo o zapominaniu nie było mowy. Gdyby trzy razy w ciągu roku nie wprowadziła danych (lub gdyby je podała, ale nie byłoby jej we wskazanym miejscu), wisiałaby nad nią kara dwóch lat dyskwalifikacji.
Mówiąc inaczej, sportowiec jest na smyczy i teoretycznie nawet trenując na Antarktydzie może spodziewać się kontroli.
Nie umiał pisać, więc… narysował afrykańską wioskę
Sportowcy w zdecydowanej większości popierają ideę ADAMS-a, który ma wyrwać z ich dyscyplin dopingowe chwasty, znacznie gorzej z oceną funkcjonowania całego systemu. To jednak ingerencja w ich życie prywatne, dlatego zawodnicy skarżą się, że są wyciągani z łóżek, że kontrolerzy wpadają do nich nawet podczas wakacyjnych wyjazdów, że potrafią przechodzić kilka kontroli w krótkim odstępie czasu, co przypomina zwykłe polowanie na oszustów. Wszystko dlatego, że agencje antydopingowe mogą śledzić każdy krok zawodnika. Sylwester Szmyd zażartował kiedyś, że system ADAMS dysponuje większą wiedzą niż nawet żony kolarzy, a kochankę można mieć wyłącznie w tym samym mieście.
ADAMS był batem ukręconym w 2005 r. m.in. na przeżarty dopingiem peleton, ale w przypadku Polski jedną z najczęściej kontrolowanych grup są lekkoatleci. Także dlatego, że zawodnicy nie są sprawdzani wyłącznie przez POLADA.
– Jestem pod stałą kontrolą. Codziennie muszę pisać pod jakim dokładnie adresem będę przebywał o określonej godzinie, muszę podać numer telefonu. Takich kontroli mogę spodziewać się w każdej chwili, obojętnie gdzie akurat jestem. Nie wiem, ile wychodzi tego dokładnie, nie zapisuję wszystkiego, ale jest to pewnie z kilkadziesiąt kontroli rocznie. Nawet sami członkowie komisji antydopingowej przyznawali w pewnym momencie, że byłem jednym z najczęściej badanych sportowców w Polsce – mówił na Weszło kulomiot Konrad Bukowiecki, kiedy rozmawialiśmy z nim o jego mocno dmuchanej „aferze” dopingowej z 2016 r. – I nagle miałbym coś wziąć? Daj spokój. Pamiętam jak po tamtej całej sytuacji siedziałem na studiach na wykładzie i dostałem telefon. Przyjechał pan z Niemiec i chciał mnie skontrolować. Cóż, musiałem jakoś ugadać mojego profesora, że muszę wyjść, bo mam kontrolę antydopingową (śmiech). Nie wiem, czy mi uwierzył, ale chyba tak.
Szymon Ziółkowski swoje największe sukcesy odnosił wprawdzie na igrzyskach olimpijskich w Sydney i w pierwszej połowie ubiegłej dekady, ale on też załapał się na system ADAMS. Jak mówi, rocznie potrafił mieć nawet do trzydziestu kontroli, uwzględniając w to pobieranie próbek zarówno na zawodach, jak i poza stadionem. W domu lub na zgrupowaniach przyjmował kontrolerów nie tylko z Polski, ale też ze Szwajcarii, Niemiec, Czech, Francji i wielu innych krajów.
– Kontrolerzy przyjeżdżali zwykle wcześnie rano. Pukali do pokoju, my otwieraliśmy, podpisywaliśmy stosowne certyfikaty i potwierdzenie, że w ciągu godziny stawimy się w danym pokoju na kontrolę. W moim przypadku akurat bardzo rzadko zdarzały się badania krwi. Takie kontrole dotyczyły najczęściej zawodników z dyscyplin wytrzymałościowych, kiedy badano EPO. Trzydzieści kontroli to sporo, ale umówmy się, od zawodnika wymaga się tylko tego, żeby nasikał do kubka – mówi były młociarz podkreślając, że on sam nigdy nie postrzegał systemu ADAMS jako coś kłopotliwego: – Trzeba było się pilnować, ale jako wyczynowy sportowiec musiałem się z tym liczyć. Nawet jeśli wypadł mi nagły wyjazd do cioci na imieniny, to wystarczyło nanieść poprawkę do systemu 24 godziny przed planowanym wyjazdem i było to respektowane. Pilnowałem tego, bo dzięki ADAMS-owi miałem pewność, że przynajmniej część kolegów z którymi później rywalizowałem, była czysta.
Do systemu wpisywany jest zawodnik, który znalazł się w seniorskiej kadrze narodowej swojego kraju i bierze udział w zawodach rangi międzynarodowej. O tym, że w dyscyplinach objętych ADAMS-em naprawdę każdy musiał się pilnować, dobrze pokazuje historia, którą zapamiętał Ziółkowski. Kiedy nasz mistrz olimpijski był jeszcze członkiem komisji zawodniczej IAAF-u, brał udział w spotkaniach z przedstawicielami Światowej Agencji Antydopingowej (WADA) odpowiadającymi m.in. za „elektroniczną smycz”.
– Pokazywano nam, w jaki sposób niektórzy zawodnicy wypełniają dane dotyczące miejsca pobytu. Pamiętam formularz zawodnika z Afryki, który nie umiał pisać, więc naturalnie nie potrafił wypełnić ADAMS-a. Co więc zrobił? Narysował swoją afrykańską wioskę. Na rysunku widać było kilka drzew, charakterystyczny kamień, który był w okolicy oraz znak X, którym zaznaczył swoje dokładne miejsce pobytu. I panowie z WADA jak najbardziej ten wniosek przyjęli, bo zawodnik wykazał się dobrą wolą. Poza tym przecież nikt nie wymagał od niego, żeby umiał pisać i czytać, on miał dać informację, gdzie będzie. Wiadomo, że gdyby do jego kraju przyjechała komisja z Europy, to nie miałaby szans na znalezienie tej wioski, ale dla kontrolerów z tego regionu było to jak najbardziej do zrobienia – opowiada.
Bo… zapomniałem hasła
System ADAMS zawiera obecnie profile około 300 polskich sportowców. Poza lekkoatletami są tam m.in. zapaśnicy, bokserzy, wioślarze, kajakarze, kolarze, pływacy, ciężarowcy, biegacze narciarscy, łyżwiarze, biathloniści czy skoczkowie narciarscy. Oprócz nich, zawsze przed igrzyskami olimpijskimi Polska Agencja Antydopingowa wprowadza tam dodatkową pulę osób, które również mają obowiązek podawania danych pobytowych.
Zawodnik może przekazywać dane na kilka sposobów: samemu logując się do systemu, drogą SMS-ową lub – jeśli będzie na odludziu bez dostępu do internetu – wyznaczając wcześniej do aktualizacji osobę upoważnioną, na przykład pracownika klubu. Co ważne, zawodnicy sami decydują, o jakiej porze dnia kontrola ma się odbyć, to oni podają tzw. jednogodzinne okienko testowania.
– Każdy zawodnik powinien być kontrolowany przynajmniej trzy razy w roku. I nie ma znaczenia, czy przez Polską Agencję Antydopingową, czy przez IAAF – wyjaśnia Michał Rynkowski, dyrektor POLADA. Dzieje się tak, ponieważ dostęp do zawodników mają także inne agencje. Informacje na temat miejsca ich pobytu udostępniane są poprzez system pracownikom WADA.
O dwóch latach dyskwalifikacji dla tych, którzy trzykrotnie w ciągu roku nie podadzą miejsca pobytu już pisaliśmy, ale należy podkreślić, że do każdej takiej historii agencja podchodzi indywidualnie. Jeśli zawodnik potrafi sensownie wytłumaczyć, dlaczego nie uzupełnił profilu lub nie było go w danym miejscu podczas godzinnego okienka testowego, komisja może wziąć to pod uwagę. W naszym kraju nie doszło jeszcze do takiej dwuletniej dyskwalifikacji, ale były przypadki balansowania na granicy, a więc zaliczenia dwóch wpadek. I tacy zawodnicy musieli się szczególnie pilnować.
– Zdarzają się przypadki, że ktoś w ostatniej chwili wpisał zmianę pobytu i go nie zastaliśmy, zapomniał hasła lub miał problemy techniczne z wypełnieniem danych. Dzisiaj w technologii mobilnej nie powinno to stanowić problemu, chociaż prawdą jest, że obecny system nie jest zbyt przyjazny w użytkowaniu. Na szczęście, Światowa Agencja Antydopingowa pracuje nad wdrożeniem systemu ADAMS 2.0. Czekamy z niecierpliwością, bo nowa wersja powinna być zdecydowanie łatwiejsza w obsłudze – dodaje Rynkowski.
A jak wygląda organizacja samych kontroli? Armia polskich kontrolerów liczy 50 osób. Są to freelancerzy rozsiani w czterech ośrodkach w Warszawie, Poznaniu, Krakowie i Gdańsku, dzięki czemu mogą szybko dojechać do każdego zakątka Polski. Wysłannicy POLADA odwiedzają reprezentantów w kraju, chociaż zdarzały się też sporadyczne wjazdy poza granice. Generalnie, jeśli planowana jest kontrola zawodnika przebywającego na zagranicznym zgrupowaniu, Polacy korzystają z pomocy miejscowej agencji antydopingowej.
– Kontrolerzy mogą wejść o każdej porze. Nawet między 22 a 6, chociaż żeby zapukać w godzinach nocnych, musielibyśmy mieć naprawdę poważne podejrzenia. Tak dzieje się tylko w wyjątkowych przypadkach. Chociażby kiedy istnieje podejrzenie mikrodawkowania, czyli sytuacji, kiedy specyfik przyjęty wieczorem, rano może być już niewidoczny w organizmie – tłumaczy dyrektor POLADA.
Pracownicy agencji nie pamiętają wprawdzie poważniejszych tarć na linii zawodnik-kontroler, ale przyznają, że nigdy „nie ma wielkiego entuzjazmu”, kiedy służby antydopingowe nagle wyrastają jak spod ziemi. – Nie zapominajmy, to zawodnicy prezentujący najwyższy poziom. Oni mają z tyłu głowy, że ktoś może przyjść – twierdzi Rynkowski. – Konieczność ciągłego informowania o miejscu pobytu jest dla nich na pewno dodatkowym obowiązkiem, ale sam proces kontroli nie jest jakoś szalenie uciążliwy. Pamiętajmy też, że zawodnicy sami podają jednogodzinne okienko testowania w ciągu dnia, deklarują, kiedy na 100 proc. będą do dyspozycji. Zazwyczaj są to godziny poranne, 6-7. Wtedy przyjeżdżamy, budzimy ich, oni oddają próbkę moczu, ewentualnie pobieramy próbkę krwi i cały proces trwa maksymalnie 45 minut. Chociaż oczywiście może to potrwać dłużej. Chociażby w sytuacji, kiedy ktoś jest odwodniony, bo zbija wagę. Wtedy jest problem z oddaniem moczu i kontrola się przedłuża.
Paszport dyplomatyczny dla kontrolera?
System ADAMS od początku budził wiele kontrowersji. Podstawowy argument przeciwników takiej inwigilacji sportowców był jeden – pogwałcenie prawa do prywatności, ponieważ wiele aspektów życia zawodnika znanych jest organom kontroli antydopingowej.
Wątpliwość, czy takie wchodzenie z buciorami w życie prywatne sportowców jest na pewno konieczne i zgodne z prawem, było już m.in. podstawą oficjalnych protestów sportowców powołujących się na Europejską Konwencję Praw Człowieka. Unijne organy od początku trzymają jednak stronę WADA podkreślając, że po pierwsze walka z dopingiem jest tutaj wyższym celem, a po drugie, że dane zawodników są odpowiednio chronione. Tylko jak mają się do tego informacje z 2016 r. mówiące o serii włamań do bazy ADAMS przez hakerów z grupy Fancy Bears? Przypomnijmy, efektem tego były m.in. poważne oskarżenia kierowane do Amerykańskiej Agencji Antydopingowej (USADA), która miała wydać amerykańskim sportowcom około 600 pozwoleń za użycie zakazanych substancji.
Ale dziur w tym mechanizmie jest więcej. Kolejną jest chociażby przeprowadzanie kontroli w krajach nieposiadających własnych laboratoriów antydopingowych i będących gorącym terenem ze względów politycznych. Szymon Ziółkowski, który po zakończeniu kariery został posłem i działa w sejmowej komisji sportu, mówi o konieczności wprowadzenia paszportów dyplomatycznych dla kontrolerów. Chodzi o umożliwienie im swobodnego przekraczania granic.
– Weźmy przykład Białorusi. Starając się o wizę trzeba podać, dlaczego wjeżdża się do kraju. Przecież kiedy kontrolerzy będą przekraczać granicę, ci wszyscy zawodnicy automatycznie zostaną poinformowani, kto do nich jedzie. Ciężko wtedy mówić o zaskoczeniu. Jest to pewna ułomność, a przecież chodzi o to, żeby móc działać na całym świecie i wyczyścić sport z dopingu – mówi.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl, Instagram Anity Włodarczyk