„He’s one of our own”. „On jest jednym z nas” – śpiewają z upodobaniem na cześć Harry’ego Kane’a kibice Tottenhamu. Ale pełne prawo do takiej przyśpiewki ma też inny Harry – Winks. Dziś bardziej niż kiedykolwiek, bo to jego bramka w 93. minucie dała Kogutom wygraną z Fulham w skrajnie niesprzyjających okolicznościach.
Jeśli prawdą jest, że karma wraca, piłkarze Tottenhamu musieli wyjątkowo nagrzeszyć w ostatnich tygodniach. Regularnie podchodzili chyba do kasy „do 10 artykułów” z pełnym wózkiem. Siedząc w autobusie udawali, że nie widzą staruszek o kulach błagalnym wzrokiem szukających miejsca. Przejeżdżali na czerwonym. SMS-owali za kółkiem. W ostatnim czasie spadają na nich bowiem wszystkie możliwe plagi, wcale nie zdziwiłaby nas wiadomość, że ośrodek treningowy Kogutów zaatakowała szarańcza.
Najpierw w meczu z Manchesterem United kontuzji doznali Moussa Sissoko i Harry Kane, później na Puchar Azji wyjechał Heung-Min Son, wytransferowany do Chin został Mousa Dembele, a dziś w starciu z Ryanem Sessegnonem groźnie wyglądającego urazu mięśnia dwugłowego doznał Dele Alli. Po minie Anglika można było stwierdzić, że raczej nie ma się go co spodziewać w składzie na kolejny mecz – i tak już przecież niebywale szczupłym przez wcześniejsze osłabienia i brak transferów w obecnym sezonie.
Jakby tego było mało, Tottenham rozegrał też fatalną pierwszą połowę z Fulham. Nie pomylimy się oceniając, że najgorszą w całym sezonie. Bardziej drapieżną bestią niż ofensywa Kogutów był osioł ze Shreka, a prym w partaczeniu akcji wiódł Fernando Llorente mający problem z jednym dobrym zagraniem. Za to takie psujące wysiłek kolegów w wyprowadzeniu? Proszę bardzo, żaden problem!
Bask odpowiedzialny był też za bramkę dla Fulham, w stu procentach zasłużoną i aż dziwne, że jedyną w tej części meczu. To jednak on – a nie Mitrović, Babel czy Schurrle, którzy mieli świetne okazje na zdobycie gola – wpakował piłkę do siatki Hugo Llorisa. Potwierdzając tylko tezę, że napastnik we własnym polu karnym to pewne kłopoty.
Tottenham straty odrobił z nawiązką w drugiej połowie, ale daleko nam do stwierdzenia, że natarł tak przekonująco, jak w drugiej części meczu z Manchesterem United. Jeśli Sergio Rico odpuścił sobie dziś kawę nastawiając się na popołudnie pełne wrażeń, podobne do tego zafundowanego Davidowi De Gei tydzień temu, mógł nawet parę razy ziewnąć. Tak, Dele Alli wyrównał sześć minut po przerwie strzałem głową po miękkiej wrzutce Eriksena. Ale kilka chwil później na zblokowanym strzale Rose’a, który trafił w poprzeczkę, zakończył się intensywniejszy napór Kogutów.
Ożywienia wyczekiwaliśmy na próżno, trudno za takie uznać marna próbę Lameli z szesnastu metrów czy celny strzał Bryana z dwudziestu kilku metrów, który wpadł jednak prosto w koszyczek Llorisa. Dość powiedzieć, że znacznie bardziej atrakcyjne niż wypady ofensywne obu ekip były pojedynki wręcz Aleksandara Mitrovicia z Davinsonem Sanchezem. Ten przy linii bocznej, gdy Serb przerzucił Kolumbijczyka w iście zapaśniczym stylu spokojnie może wylądować w Łapu Capu czy innym Watts.
Dlatego też nic nie zapowiadało wybuchu radości jednych i zwieszonych głów drugich, jakie obserwowaliśmy po końcowym gwizdku. Zanosiło się raczej na kurtuazyjne uściski dłoni i miny dalekie od zadowolenia, ale i pozbawione większej rozpaczy. I trzeba powiedzieć, że zakończenie było tak bardzo nieprzewidywalne, jak tylko się dało. Mierzący 178 cm wzrostu Harry Winks pakujący piłkę do siatki głową? Czyli robiący coś, czego dokonać nie potrafił przez cały mecz wyższy o 15 centymetrów Llorente? Asysta Georgesa-Kevina N’Koudou, który dopiero po raz trzeci zasiadł dziś na ławce Kogutów? To nie miało się prawa wydarzyć.
Trzeba jednak powiedzieć sobie wprost – to było bardziej zerwanie się ze stryczka niż przekonująca wygrana. Kołdra Tottenhamu jest niesamowicie krótka, wystają już ręce, nogi i kawałek tułowia. 19. Fulham sprawiło Kogutom wielkie problemy, a bez Sona, Kane’a, Sissoko i prawdopodobnie także Allego będzie jeszcze trudniej. Tym bardziej, że Spurs nie mogą liczyć nawet na chwilę przerwy – wciąż grają w FA Cup i Carabao Cup, a więc aż do 2 lutego będą teraz grać co 3-4 dni.
Fulham – Tottenham 1:2
Llorente 17’ (sam.) – Alli 51’, Winks 90’+3’
***
Przewidywalny do bólu. Taki właśnie był mecz Huddersfield z Manchesterem City. Jeśli władze Terrierów liczyły, że zmiana trenera, że zwolnienie Davida Wagnera da zespołowi impuls do gry innej niż w większości meczów tego sezonu – no jeszcze nie teraz.
Huddersfield strzelało w tym sezonie najmniej goli w całej lidze (13 w 22 spotkaniach), w ostatnich ośmiu meczach tylko trzykrotnie pokonywało bramkarzy przeciwników, trudno było się więc spodziewać sforsowania defensywy Manchesteru City. No i się nie udało. Czy mogło być inaczej? Symboliczną odpowiedź dostaliśmy w ostatniej minucie, gdy The Citizens wiedzieli już doskonale, że mają wygraną w kieszeni. Piłkarze Pepa Guardioli nieszczególnie przyłożyli się do pilnowania Steve’a Mounie na piątym, może szóstym metrze od własnej bramki. Napastnik mógł strzelić z naprawdę bliskiej odległości z ogromnymi szansami na powodzenie, a mimo to nie trafił w ogóle w światło bramki.
W obronie zadanie mieli ułatwione, w ataku też szczególnie się dziś nie napracowali – tak można streścić spotkanie w wykonaniu City. Pierwszej połowy nie dało się oglądać, wiceliderzy Premier League usypiali, nie dawali konkretów, a mimo to zeszli na przerwę z prowadzeniem po strzale Danilo odbitym jeszcze od Christophera Schindlera. I to była ich jedyna celna próba przez pierwsze trzy kwadranse. W drugich zaś kontrolowali przebieg meczu w pełni, przyspieszyli na zaledwie trzy minuty, kiedy to krótki acz intensywny koncert dał Sane i to by było na tyle. Asysta przy golu Sterlinga, bramka po zagraniu Aguero, pozamiatane.
City nie miało prawa w tej kolejce stracić dystansu do Liverpoolu i go nie straciło. Robota wykonana, fajerwerków nie uświadczono. Można dalej napierać na The Reds.
Huddersfield – Manchester City 0:3
Danilo 18’, Sterling 54’, Sane 56’