Adam Małysz, który nie mógł się w spokoju napić piwa. Kiczowate, przyciągające ludzi Zakopane. Niepowtarzalna atmosfera pod Wielką Krokwią. Plecy, który zaniosły “Orła z Wisły” do medali mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Jerzy Kleszcz fotografem jest od niemal 36 lat. Od ponad trzech dekad “pstryka” w trakcie wydarzeń sportowych. Z Adamem Małyszem podróżował przez kilkanaście lat, był na dwustu konkursach Pucharu Świata, w tym wielu w Zakopanem. W rozmowie z nami porusza wszystkie powyższe tematy i… o wiele więcej.
Dziś konkursy w Zakopanem to wielka impreza, trudno sobie wyobrazić, że kiedyś było inaczej. A lata 90. to okres wręcz… ponury.
To wszystko miało wtedy inny wymiar. To były bardzo skromne konkursy. Pamiętam, że na skocznię przychodziło gdzieś po trzy tysiące osób. Wszystko inaczej wyglądało. Weźmy choćby pawilon, który teraz stoi pod skocznią. Wtedy tego budynku w ogóle nie było, a w tym miejscu znajdowały się jakieś komórki. Część rzeczy działa się nawet w namiotach.
Prowizorka.
Tak, była to taka trochę zapyziała skocznia. Biedna i zaniedbana. Dopiero od momentu, gdy skakać zaczął Adam, wszystko zaczęło się zmieniać. Był pierwszy poważny remont, później położono igielit… Konkursy zaczęły nabierać zupełnie innego wymiaru.
To się wtedy nieszczęśliwie złożyło, bo Zakopane straciło homologację FIS-owską na jeden sezon. I to było akurat wtedy, gdy małyszomania wybuchła…
Tak, to wynikało właśnie z tego, że ta skocznia była niedoinwestowana. Zresztą, nikt nie inwestuje w rzeczy, które się nie zwracają, a tak wtedy było. Chociaż… nie do końca jest to prawdą w Polsce. Weźmy choćby niektóre lotniska (śmiech).
Tam też latali. No, mieli latać.
Dokładnie. Natomiast, wracając do Zakopanego, to nabrało wtedy zupełnie innego charakteru. Pamiętam, że gdy Adam był już gwiazdą, to na ten pierwszy konkurs na Wielkiej Krokwi przyjechało tylu Polaków, że pierwszym, co cisnęło mi się do głowy, był… Grunwald. To dosłownie wyglądało tak, jak zmierzające tam wojska.
Później nieźle się wczuli, bo to był przecież konkurs, gdy oberwało się Svenowi Hannawaldowi.
W Zakopanem nawet nie tak bardzo. Gorzej polscy kibice potraktowali go w Harrachovie.
Tam rzucali śnieżkami, w Zakopanem były gwizdy.
Tak, co najwyżej gwizdy, a w Czechach rzucali śniegiem, a niektórzy nawet butelkami. Było to bardzo niesympatyczne. Akurat byłem na tym pucharze w Harrachovie, było wtedy tak dużo śniegu, jak dziś w Zakopanem [hałdy przy drogach dochodziły do metra wysokości – przyp. red.]. Polacy bardzo się wtedy spili. Pamiętam, że – a trzeba dodać, że Harrachov trudno nazywać miastem, bo to właściwie jedna ulica – we wszystkich sklepach, które znajdowały się przy tej głównej drodze, zabrakło alkoholu. To już świadczy o tym, jak wesoło tam było.
Wróćmy do tego pierwszego zakopiańskiego konkursu za czasów małyszomanii. Jak to wyglądało, gdy było się na miejscu?
Było tylu ludzi, że popękały wszystkie płoty, ochrona nie była w stanie nad tym zapanować. Zrobił się chaos, to był pęd. Przede wszystkim do sukcesu sportowego. Polska ma, niestety, mało sportowców. Nawet bardzo mało. Jakikolwiek sukces rodzi od razu niesamowity entuzjazm. I nagle urodził nam się gość, który był rewelacją.
W trakcie pierwszego konkursu w Zakopanem ludzie podobno wspinali się na drzewa.
Tak, tak. Mam nawet zdjęcia, jak stali na bilboardach. To było coś nieprawdopodobnego, co się wtedy działo. To właśnie był ten Grunwald, który przeszedł do historii. Czegoś takiego Polska wcześniej nie widziała.
To w ogóle historyczny konkurs dla skoków. FIS wprowadził później nowe regulacje odnośnie zabezpieczenia imprez, żeby takie rzeczy się nie działy.
Była nawet sprawa sądowa. Lech Nadarkiewicz został uznany winnym, ale sąd nie wymierzył kary. To wynikało jednak z tego, że po prostu nikt nie spodziewał się przybycia takich tłumów, które były w stanie roznieść wszelkie bariery. Trudno było mieć pretensje do organizatorów, skoro przeszło to wszelkie oczekiwania.
Głównym problemem było chyba to, że zabrakło wtedy kontroli, wpuszczano osoby bez biletów…
Nie, oni się po prostu przedarli. Nikt nie był w stanie tego kontrolować. Wtedy nie było jeszcze tego metalowego płotu wokół skoczni, on powstał dopiero później. W kolejnych latach trzeba było zabezpieczyć wszystko, również od strony lasu i średniej skoczni. Ale zrobiło to wrażenie nie tylko na nas. Bo nagle Polacy zostali zauważeni. Początkowo jak jeździliśmy na Puchar Świata jako dziennikarze, to ludzie patrzyli na nas z przymrużeniem oka. Pamiętam, że na skoczni w Planicy, doszło do konfliktu z ówczesnym oficerem prasowym. Nie chciał nam dać pełnej akredytacji, bo „Kto wy niby jesteście, Polacy?”. Nie traktowali nas do końca poważnie, musieliśmy o wszystko walczyć. Myśleli nawet, że Adam to taka efemeryda. A jakiś czas później okazało się, że jesteśmy na pierwszej linii. Bo na zawodach w Trondheim czy innym norweskim mieście, najwięcej dziennikarzy było skąd? Z Polski. Staliśmy się partnerami, bo pojawił się fantastyczny skoczek, były wyniki. Traktowano nas już zupełnie inaczej.
Pewnie każdy z zagranicy chciał się do tego Adama dobić.
Tak, każdy chce mieć „exclusive’a”. Do dziś w Zakopanem każdy chce. Aczkolwiek pamiętajmy o jednej rzeczy – nie wiem, czy jest drugi kraj, w którym skoki są tak popularne jak u nas. Kiedyś Austria, ale na przykład teraz w Innsbrucku nie było kompletu publiczności. Nie ma wyników – nie ma fanów. To samo było w Niemczech, gdy Hannawald skończył skakać. Mieli wtedy Spaeta i Uhrmanna, ale oni nie byli medialni. W związku z tym nie było dużego zainteresowania mediów, więc zmniejszyła się też liczba widzów na trybunach. Dopiero z czasem się to unormowało.
Jest w zasadzie tylko jeden taki konkurs, w którym ludzi jest tyle, co w Zakopanem. I to jest Willingen, gdzie zawsze przychodzi kilkadziesiąt tysięcy osób. A poza tym? Na Turniej Czterech Skoczni zawsze ściągali ludzie, ale to dlatego, że jest uznawany – nawet przez zawodników – za imprezę absolutnie najlepszą. Wygranie Turnieju jest przez wielu skoczków cenione wyżej niż medal olimpijski. Wygrać całość jest naprawdę sztuką.
Skoro o skoczkach i ich odczuciach, to mam wrażenie, że nie ma na świecie zawodnika, który nie pochwaliłby choć raz Zakopanego. Nawet Sven Hannawald po tym jednym roku, w kolejnym już był dopingowany i mówił, że było wspaniale.
Ależ oczywiście. Tu jest nieprawdopodobna atmosfera i takich skoczni jest bardzo niewiele. W dużej mierze to zasługa prowadzących i organizatorów, którzy to przygotowują. Do tego skocznia jest tak pięknie umiejscowiona, na tym naturalnym zboczu… W tej chwili takie naturalne obiekty dałoby się zliczyć na palcach jednej ręki. A są takie paradoksy, jak np. w Kanadzie, gdzie postawili skocznie w parku narodowym i 2-3 miesiące po igrzyskach chcieli je wyburzyć, żeby nie szpeciły krajobrazu. Tutaj ten las, ta góra, położenie i publika – bo nie ma drugiej takiej, jak polska husaria – robią swoje.
W 2003 roku do konkursów w Zakopanem dodano jeszcze muzykę, zrobiło się show. To odróżniło nasze konkursy od innych, bo byliśmy z tym pierwsi.
Oj, nie bardzo mogę się z tym zgodzić. Na Turnieju Czterech Skoczni był taki showman, Austriak, który wplatał takie właśnie elementy. Później Niemcy wprowadzili też muzyczkę pod swoich zawodników, śpiewali „Attacke! Attacke!”. Więc były takie rzeczy, ale nie w tym wymiarze, co w Zakopanem, to na pewno. Natomiast nigdy nie było też głucho na innych skoczniach. Na tym Turnieju puszczali tego gadułę… pamiętam, że wsadzaliśmy do uszu watę, żeby tylko go nie słyszeć. Bo moc tych głośników była ogromna, a on się tak darł po niemiecku, że nie szło tego strawić.
Na konkursy w Zakopanem też wata, czy da się przeżyć bez?
Różnie, zależy, w którym miejscu. Ale faktycznie, jak trąbki się włączą, czy spiker powie „zróbmy tak, żeby usłyszeli nas w Poroninie”, to bębenki pękają. 140 decybeli.
Skoczkowie powtarzają, że to jedna z niewielu skoczni, gdzie słyszą to wszystko, siedząc na belce.
Ale to chyba specyfika całego układu, budowy. Ten hałas się odbija. Ale tak, słychać. Na górze jest tylko taki łomot. Dum-dum-dum-dum, tyle.
W tym roku, przynajmniej w sobotę, będzie jednak inaczej.
To taki kontrast. Tu w Zakopanem, gdzie są największe emocje i najlepsza atmosfera, ludzie muszą siedzieć cicho, bo jest żałoba. A przecież wielu cały rok na to czeka, żeby móc się na tych trybunach wyładować. A tu, niestety, przychodzi taka chwila, że nie można. Podobnie było w 2006 roku. Pamiętam, że wyjeżdżaliśmy wtedy z „Daglezji” [zakopiańska restauracja – przyp. red.] pod skocznię i przyszła informacja o zawaleniu się tej hali. Wtedy fani zachowywali się inaczej. To był chyba najsmutniejszy konkurs w XXI wieku.
W kontraście do tej wspaniałej atmosfery stoi też moment sprzed ośmiu lat, gdy wywrócił się Adam Małysz. Kilkanaście sekund absolutnej ciszy.
Akurat ten konkurs pamiętam bardzo dobrze, powiem ci dlaczego. Miałem rozwolnienie, nie pojechałem na górę. Bałem się, że mogę nie zdążyć. Normalnie fotoreporterzy zawsze na pierwszy skok jadą na górę, żeby zrobić go w locie, a na dół zjeżdża się przy drugim. Ja wtedy nie pojechałem, bo bałem się, że skończę z pełnymi spodniami. Właśnie wtedy wywrócił się Adam, a nas było tam tylko dwóch czy trzech i mieliśmy zdjęcia. Nie skończyła się jeszcze pierwsza seria, a już dzwonił do mnie szef fotoedycji z pytaniem:
– Czy ty to, do cholery, masz?
– Zgadnij… Mam!
– To zostaw konkurs, zasuwaj do biura prasowego i szybko nadawaj.
No i nadałem wtedy dziewiętnaście zdjęć, zrobiłem je „motorem”, po kolei. Ten konkurs będę pamiętał do końca życia.
To był ostatni konkurs Adama w Zakopanem.
Tak, miesiąc przed mistrzostwami świata w Oslo. Na nich się zresztą żegnaliśmy, bo Adam ogłosił koniec kariery. A zdobył przecież na tych mistrzostwach brązowy medal. Więc nikt nie chciał w to wierzyć, wszyscy powtarzali, że „Adam, to jeszcze trzy lata, pociągniesz do Soczi”. A tu się okazało, że nie. Do dziś pamiętam, jak wychodził z budynków, które są za skocznią, i żegnał się z nami. „To już koniec, chłopaki” powiedział. Bardzo smutno nam było, bo tyle się z tym Adamem najeździliśmy i zżyliśmy… nie docierało to do nas.
Fotografowałem go zresztą bardzo dużo, zżyliśmy się w pewien sposób. Adam nie lubił, jak fotoreporterzy przeszkadzali mu w trakcie treningu. A na mnie nie zwracał uwagi. Wiesz dlaczego? Bo ja się do niego przy tym treningu nie odzywałem. On robił swoje, ja swoje. A bardzo dużo osób zawracało mu wtedy dupę. Pamiętam, jak raz pojechaliśmy do Ramsau, a był wtedy w takim małym dołku, i przez trzy godziny przebywania obok siebie, nie odezwaliśmy się ani słowem. Dopiero, gdy Adam skończył, zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział mi wtedy: „Fajnie nam się pracowało”. I faktycznie, wyszedł mi fantastyczny materiał.
Domyślam się, że spokój był dla niego ważny. Przecież nad jego poprzedni dom kursowały autobusy z wycieczkami.
Tak, tak. A potem dobudowali jeszcze nad nim jakieś mieszkania. Adam mówił potem: „Cholera, ja nie mogę wyjść przed dom i spokojnie się piwa napić” (śmiech).
Wracając do tego konkursu w 2011 roku… skończyło się to wszystko radością, nie ciszą. Bo wygrał Kamil Stoch, pierwszy raz w karierze.
Tak, zdążyłem nadać materiał z upadku Adama i dobiegłem jeszcze na dekorację Stocha. Myślałem, że serce mi wypadnie z piersi. Pamiętam, że na okładce w „Przeglądzie Sportowym” był dzień później Adam po upadku, a u góry malutki Kamil z pucharkiem (śmiech).
W ogóle tamten sezon był niesamowity. Bo w Zakopanem najpierw Adam wygrał ostatni raz, a dwa dni później upadł, a w jego buty wszedł Kamil i zaliczył pierwsze zwycięstwo. A potem jeszcze – w ostatnim konkursie Małysza w Planicy – na podium stali obaj. Adam trzeci, Kamil pierwszy.
Fantastyczne było wtedy pożegnanie Adama w Planicy. Świetna impreza. Naprawdę zrobili to z rozmachem.
Mimo tego, że konkurs przerwano po jednej serii?
Tak. Tam wtedy było zresztą słońce, super pogoda. Przerwali, bo… wiesz, co tam się dzieje? Tam jest tak zwany wiatr dolinowy. Kiedy słońce wyjdzie troszeczkę wyżej, to zaczyna wiać. To jest piękne miejsce, ale ten wiatr bardzo dokucza. Konkurs skończono szybciej, ale pożegnanie było fantastyczne, niesamowita feta. Tam zresztą, gdy kończy się Puchar Świata, to każda ekipa w wiosce skoczków prezentuje wyroby kulinarne ze swojego kraju. I wtedy były dziewczyny – Iza Małyszowa i żony pozostałych skoczków – które przygotowały tak fantastyczne przyjęcie, że to się nie mieści w głowie. Do dzisiaj pamiętam, jak piekły się te befsztyki czy nalewało piwo… Przepiękna impreza. Naprawdę fajnie było. Zresztą co roku jest, ale wtedy było wyjątkowo.
Kto jak kto, ale Adam zasłużył na takie pożegnanie. Zresztą później był jeszcze benefis, niestety nieudany, bo przeszkadzała pogoda.
Tak, ale to już trzeba traktować w kategoriach „lekkopółśmiesznych”. Adam zrobił coś niesamowitego dla skoków w Polsce. Obudził je. To, co się dzieje w tej chwili, to jest efekt właśnie tego. Boję się za to tego, co będzie dalej. Kamil Stoch swoje lata ma, Dawid Kubacki też nie jest najmłodszy. A perełek w wieku 18-19 lat nam brakuje. Część trenerów mówi, że trzeba szlifować diamenty i one po pięciu czy sześciu latach będą wielkimi skoczkami. Ale tacy Prevcowie mieli 17-18 lat i już skakali fantastycznie.
Ale teraz mają problemy. Kamil Stoch miał za to 24 lata, gdy wystrzelił.
Rozpędzał się powoli, tak. Przecież ja do dziś pamiętam, jak Kamil sam na siebie był zły, że nie wychodziły mu skoki. Też się musiał poskładać, dojrzeć psychicznie do tego, że jest świetny i wygrywa. Prawda jest jednak taka, że bardzo dużo pomagają psycholodzy – zarówno Adam, jak i Kamil na nim skorzystali.
Adam już w wieku 19 lat wygrywał pierwszy raz, a potem było znacznie gorzej, aż do 2000 roku.
Bo potem zajechał ich Mikeska. On był siermiężnym facetem, skoczkowie nie bardzo chcieli z nim pracować. Inna sprawa, że zrobił z nich zawodników, bo dość mocno ich gonił, a Adam zaczął wtedy wygrywać. Ostatecznie nie wyszło jednak to wszystko. To były przecież takie czasy, że Adam nie miał nawet pieniędzy, żeby wyjechać na jakieś poważne zawody, bo brakowało sponsora. Później pojawił się Polo Tajner, zjawił się też pierwszy główny sponsor i nagle wszystko się posklejało. Okazuje się, że wiele czynników wpływa na sukces. Bez pieniędzy sport w dzisiejszych czasach nie może funkcjonować. Przecież oni gdzieś w Wiśle zrzucali się, żeby Adam mógł jechać na zawody. To świadczy o tym, że straszna bieda dosięgnęła wtedy sport polski. Bo do końca lat 70. państwo ostro dotowało ten sport.
No tak, propaganda dobrze przez niego działała.
Tak, propaganda przez sport, NRD jest najlepszym przykładem. Później, w latach 80., mieli już to gdzieś. I późniejsze lata są tego efektem. Wielkie fabryki już tego sportu nie dotowały i nagle okazało się, że jest bida z nędzą. Trzeba było szukać zagranicznych sponsorów… to wszystko kosztuje.
W tym jest chyba fenomen Małysza. Bo teraz mamy siatkarzy, bardzo dobrych kolarzy, lekkoatletów… Wtedy były pojedyncze sukcesy. I nagle pojawił się Adam, który co tydzień walczył o zwycięstwa.
Nic wtedy nie było. To był bohater. Komponowało się to świetnie, gdy przyszła zima, bo w zimowym sporcie była totalna bieda. I nagle pojawiły się pieniądze, pierwsze sukcesy… Ludzie byli ich głodni.
I ty odgrywałeś w tym swoją rolę, dostarczając im zdjęcia kogoś, kto sukces osiągnął.
Jak się sezon zaczynał, to od listopada do marca praktycznie mnie nie było. Przyjeżdżałem na dwa dni do domu, przepakowywałem się i znowu jechałem. Robiłem po dwadzieścia Pucharów Świata, razy dziesięć, to daje dwieście konkursów w życiu. Poza tym jeździłem na Tour de Ski z Justyną, parę razy zdarzyło mi się też być na biathlonie z Sikorą. Zaliczyłem trzy zimowe igrzyska i pięć mistrzostw świata. Mieszkałem w podróży, życie Cygana.
Jest jakieś jedno zdjęcie z tego okresu, które najbardziej zapadło ci w pamięć?
Wiesz, oprócz tego, że robiłem sieczkę do gazety, to robiłem też tzw. „kleszczyzmy”. I z nich powstały dwie wystawy. To jest taka fotografia niby sportowa, ale nie do końca. Jeśli chodzi o takie zdjęcie dotyczące skoków, to… chyba to, na którym Adamowi Małyszowi ktoś dał książkę do podpisu. I wiesz, co było na okładce? „Byłem asystentem doktora Mengele”. Nikt, poza mną, nie zrobił tego zdjęcia. Pokazywałem je później chłopakom, pewna duża redakcja chciała je zresztą kupić za spore pieniądze. Powiedziałem im, że kolegów nie sprzedaję (śmiech). Później podszedłem zresztą do Małysza.
– Adam, pokażę ci coś.
– Kurczę, przecież ja nie widziałem, co on mi dał do podpisania.
Ale zdjęcie przednie, wisi dziś zresztą na Stadionie Śląskim. W biurze prasowym jest tam stała wystawa. Choć wiesz, tych fotografii są tysiące. Czy któreś można nazwać jakimś wybitnym? Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Było ich tyle, że nie pamiętam. Zwłaszcza, że ta pamięć się zaciera. Tym bardziej, że od sześciu lat nie pracuję na stałe.
Mówiłeś też, że zacierają się konkursy. Naprawdę nie ma żadnego, który by się wyróżniał?
Wyróżniają się na pewno olimpijskie. Najbardziej oczywiście pierwsze igrzyska, na które pojechałem – Salt Lake City. Tam wszyscy „wiedzieli”, że Adam zbierze same złote medale. I nagle okazało się, że w pierwszym konkursie był brąz, a w drugim srebro. Był niedosyt, ale zdobyć medal olimpijski w takim konkursie, to bardziej przypadek niż chciejstwo. I tu się to potwierdziło, że tym chciejstwem się niczego zdobyć nie da. Bo wiatr zawieje ci o 0,1 m/s mocniej pod narty i masz złoto. Adam naprawdę był wtedy pod parą, ale nie wygrał.
Wiemy, jak reagowali fani, a jak zareagował on?
Był bardzo wesoły, wręcz zachwycony. Zdawał sobie sprawę, że zdobyć złoto na igrzyskach to kwestia przypadku. A potem drugi raz z rzędu wygrał Puchar Świata, był najlepszy. Ten konkurs w Salt Lake City… warunki amerykańskie były dla nas trochę dziwne. Najwięcej było Polonii oraz dzieci ze szkół. Ludzi niby dużo, ale czy to była atmosfera ze skoków? Nie powiedziałbym. Makabryczne pod tym względem były za to igrzyska w Turynie. Puste trybuny, tylko jedna zasiedlona. Było to trochę deprymujące. Potem było jeszcze Vancouver, gdzie Adam też nie zdobył złota. Ale te dwa srebra i to w takim wieku, bo nie był już młody, to był naprawdę znakomity wynik. Adam był wtedy gigantycznie zadowolony. Gigantycznie.
Swoją drogą, kiedy zdobył mistrzostwo świata w Japonii, to Sebastian Parfjanowicz zrobił zdjęcie, jak Adam siedzi na moich plecach. Napisaliśmy wtedy, że Adam zdobył mistrzostwo właśnie na moich plecach. A w Vancouver, kiedy zgarnął pierwsze srebro, to spotkaliśmy się z nim w miasteczku olimpijskim. I powiedział wtedy do mnie: „Słuchaj, Kleszczu, jakbym ci wskoczył na plecy, to bym może, cholera, jeszcze jeden medal wyrwał”. I faktycznie wskoczył mi na te plecy, znowu zrobiliśmy zdjęcie, które zresztą poszło do gazety. Dwa czy trzy dni potem Adam zdobył drugie srebro.
On ogólnie był strasznym jajcarzem. Może nie na początku, bo wtedy bardzo przygniatała go ta popularność i nie mógł sobie z nią poradzić. Natomiast później zaczął myśleć innymi kategoriami. Pamiętam, jak raz jechaliśmy autobusem ze skoczkami – było nas dwóch dziennikarzy: ja i Sebastian Szczęsny – to całą drogę, 125 kilometrów, były kawały. Ten autobus po prostu pękał ze śmiechu. Jajcarze, po prostu. Jak gdzieś zostawiłem obiektyw, to od razu mi go chowali. Kiedyś takiej „trzysetki” nie mogłem odebrać przez dwa dni. Albo obrzucili mnie śniegiem, wsadzili coś do torby… Z nimi się po prostu fajnie żyło, bo ja też całe życie byłem jajcarzem, widać to po mojej fotografii. Strasznie się spasowaliśmy.
Chyba trudno o inne podejście, kiedy tyle czasu przebywa się z tymi samymi osobami.
Nie, nie. Jeździłem na przykład z piłkarzami, robiłem eliminacje mistrzostw świata, byłem na mistrzostwach Europy. Nigdy nie było takiego bezpośredniego podejścia. Bufony po prostu.
Ten luz u Adama było widać, gdy zakończył karierę u skoczka i pojawiał się w telewizji. Zżerał wręcz te media, znakomicie się prezentował.
On ma naprawdę niesamowitą, wrodzoną inteligencję. Wiesz, przecież to chłopak z biednej, prostej rodziny. Sam się wykształcił w niesamowity sposób. Przeskoczył siebie nie tylko w sensie skoczni, ale i własnego „ja”. Zrobił się facetem na poziomie. Wielka sztuka, niewielu się to udaje.
Wiele było przykładów osób, które zdobyły taką popularność i nagle…
Była droga schyłkowa, tak. Natomiast Adam zawsze miał cel. Powiem ci, że pamiętam do dziś, jak mieszkaliśmy w Ettal, to jest wioska koło Garmisch-Partenkirschen. Poszliśmy wtedy z Sebastianem Parfjanowiczem do ich hotelu. Wszyscy siedzieli i pili oranżadę, herbatę… Nie, nie było tam alkoholu, bo widzę, że chcesz zapytać. O godzinie 18 Adam założył dres i wyszedł pobiegać. Sam, nikogo z nim nie było. Wiedział, czego chce. Był po prostu inny.
Zastanawiam się, jak duża była rola Adama w tym, że Kamilowi się udało. Bo gdy wchodzi się do reprezentacji, mając nad sobą kogoś takiego, to powinno być łatwiej.
Różnie jest. Taki dualizm. Bo z jednej strony tak, można równać do lepszego, pobić mistrza. Ale z drugiej strony, jest pewne… poczucie, że też chciałoby się być dobrym, a nie zawsze wychodzi. Trochę taki żal, że jest się drugim gatunkiem przy Adamie. Bo niektórzy z chłopaków widzieli, że wszyscy chodzą za Adamem, a oni stali jak paluchy. Inna sprawa, że skakali jak skakali (śmiech). Trudno było o zainteresowanie mediów, gdy nie wchodzili do „50”.
Czyli jak robiłeś zdjęcia, to w gruncie rzeczy czekałeś na skok Adama?
Bywały takie momenty, że czekało się tylko na jego skok i nie fotografowało pozostałych Polaków. Bo nie było po co. „Przegląd Sportowy” prowadził nawet w tamtym czasie „Dziennik Adama Małysza”. Nikt się natomiast nie interesował resztą. Myśmy gonili za Małyszem, cudowali, jeździli… Adam, za przeproszeniem, pierdnął, to już był zryw. Zresztą sam to robiłem, więc wiem najlepiej. Bo dzięki Małyszowi sprzedawały się gazety. Był materiał. Jeździłem na Turniej Czterech Skoczni dzień wcześniej, żeby zrobić przyjazd skoczków. Że się zjawili, meldują w hotelu…
Jedzą śniadanie?
Adam akurat bardzo nie lubił, jak robiło mu się zdjęcia przy jedzeniu. Tak naprawdę to może kilka razy zrobiłem jego zdjęcia przy jedzeniu. Strasznie był zły, jak się go wtedy fotografowało. Jak nie dał takiej zgody, to nie było mowy. Odwrócił się, ryknął i tyle.
Takie czasy, że wszyscy – dziennikarze, fotoreporterzy i kibice – gdyby tylko się dało, to poszliby za Adamem nawet do toalety.
Najchętniej to by go rozebrali, zabrali wszystko, co miał na sobie, zrobili sobie zdjęcie i poszli.
Najlepiej podsuwając jeszcze strzępki ubrań do podpisu.
Tak, tak. Pamiętam, jak w Zakopanem, chyba właśnie w 2002 roku, wyprowadzało go ze dwudziestu ochroniarzy, bo rozerwano by go wtedy na strzępy z miłości. Nie mógł dojść do samochodu. Był prawdziwą gwiazdą.
Skończmy tam, gdzie zaczęliśmy. W latach 90. na Wielkiej Krokwi było ponuro. Dziś wręcz przeciwnie, to konkurs w Pucharze Świata, na który wielu czeka najbardziej. Dlaczego?
Zakopane jest inne. Dzisiaj nawet mnie pytali, czy wolę Zakopane czy Wisłę. No to Zakopane, bo ma niepowtarzalny klimat. Lubię Wisłę, nie powiem, podoba mi się tamten konkurs, ale tu jest ta specyfika: inna architektura, pazerni na pieniądze górale… Wszystko ma swój koloryt. To zupełnie inny świat.
Z jednej strony się na to narzeka…
A z drugiej tego brakuje, tak. Tego kosmopolityzmu, kiczu i tej cepeliady. Bo to właśnie cepeliada, co tu się dzieje. Uważam to miasto za totalny kicz, natomiast ma to swój kiczowaty charakter. Tak jak disco-polo, które jest totalnym kiczem, się podoba, tak też Zakopane. Ale ma to swój koloryt. Las Vegas przecież też jest potwornym kiczem, a ludzie to lubią. Coś ich do tego ciągnie. Gdyby to było piękne, szlachetne i kulturalne, to pewnie nikt by tu nie przyjechał. Ludzie mają przecież różne potrzeby, nie wszyscy urodzili się w Olimpii.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Jerzy Kleszcz