Nie wiadomo, czy Dawid oglądał w dzieciństwie „Super Psa”, ale aż chce się sparafrazować znany z tej bajki tekst „Czy to ptak? Czy to samolot? Nie, to Kubacki”. 29-latek szybuje wysoko, otarł się o podium Turnieju Czterech Skoczni, wygrał pierwsze w karierze zawody Pucharu Świata i naturalnie będzie za chwilę jednym z faworytów do wysokich miejsc w Zakopanem. Zanim jednak korytarze powietrzne nad Wielką Krokwią zostaną otwarte, warto przybliżyć historię tego niespotykane spokojnego człowieka.
Wielu skoczków może pochwalić się własnymi fanklubami, ale żeby dorobić się własnego kibicowskiego… aeroklubu? A tak właśnie może powiedzieć Dawid Kubacki, bo kciuki szczególnie mocno trzymają za niego w Aeroklubie Nowy Targ, którego jest członkiem. I to nie takim tylko na papierze, ale normalnie, w przestworzach. Jak tylko ma trochę wolnego czasu po sezonie, zwykle od razu przyjeżdża na lotnisko z pobliskiej gminy Szaflary, gdzie na co dzień mieszka.
Marek Lijewski, który jest tam dyrektorem i instruktorem, wprost nie może się go nachwalić. I jak mówi wcale nie dlatego, że jego kursant to dziś jedno z najważniejszych nazwisk w polskim sporcie zimowym.
– Ma żyłkę do latania. Do szybowców trzeba mieć odpowiednie predyspozycje i on je posiada. Wyszkoliłem dziesiątki osób i u niego nauka idzie z wielką łatwością. Zawsze jest przygotowany, pewnie sport nauczył go takiej sumienności – opowiada w rozmowie z Weszło. – Dawid chłonie wiedzę, bardzo łatwo się go szkoli. Testy, które rozwiązywał na koniec kursu, wykonał bezbłędnie. Szybko przyswajał też poszczególne elementy pilotażu: wykonał pełne szkolenie w starcie za wyciągarką, za samolotem, było też lądowanie. Ukończył szkolenie podstawowe, ale do licencji pozostało mu jeszcze kilka etapów, bo szkolenie szybowcowe to nie prawo jazdy. Nie można powiedzieć, że pilot wyszkoli się w jeden sezon.
Jak podkreśla Lijewski, Kubacki nie przychodził na kurs zielony, bo naprawdę całkiem sporą wiedzę teoretyczną dotyczącą aerodynamiki zdobył już na etapie budowy zdalnie sterowanych modeli, które od zawsze go kręciły. Obie pasje realizuje zresztą w jednym miejscu, ponieważ w aeroklubie działa też sekcja modelarska.
Jakub Świst, instruktor szybowcowy i modelarz: – Poznaliśmy się tutaj, na lotnisku, kiedy Dawid skakał jeszcze w Pucharze Kontynentalnym. Mój tata, który tu pracował, znał się z jego ojcem i tak wyglądał nasz pierwszy kontakt. Dawid dopiero zaczynał z modelarstwem, wypytywał o sprzęt i inne szczegóły. Początkowo interesował się głównie modelami szybowców, ale jak później spróbował ze śmigłowcami, to znacznie bardziej mu się spodobały. Opowiadał mi, że jak wyjeżdża na zgrupowania lub zawody, to nieraz wrzuca do walizki śmigłowiec elektryczny. To dla niego odskocznia od codziennego życia.
Kiedy jest w domu, też sporo czasu spędza przy modelach. Konkretnie w piwnicy, gdzie w urządzonej pracowni trzyma wszystkie swoje zabawki. Taki modelarski kącik miał zresztą od zawsze. – Kiedy jeszcze mieszkał w Nowym Targu, byłem u niego w pracowni. Chociaż w sumie trudno to było nazwać pracownią, bo jego pokój był po prostu przedzielony na pół. Z jednej strony było łóżko, z drugiej leżały modele – wspomina Jakub Świst. – Lubi to, chociaż wiadomo, chłopak czasu nie ma, bo skoki i zimą, i latem. Opowiadał mi, że ma model szybowca, który do dzisiaj nie został skończony, a znamy się już kilka lat. Ale zna się na tym. Kiedyś zostały mu części z kilku śmigłowców i złożył takiego składaka. Pisał potem na forum modelarskim, że jest z tego bardzo dumny, że zrobił coś z niczego. I nawet udało się polatać!
Członkowie aeroklubu obowiązkowo oglądają konkursy z udziałem Kubackiego. Jak mówią, na szczęście mają na to czas, bo zimą działalność lotniska jest nieco okrojona w porównania do innych pór roku. Samego Dawida najprędzej spodziewają się osobiście z kolei po finale sezonu w Planicy.
Sezonu, który już teraz jest dla niego kapitalny. Od zawodów w Engelbergu, które poprzedzały Turniej Czterech Skoczni, tylko raz, w Innsbrucku, zajął miejsce poza piątką. Efektem tego była czwarta lokata w klasyfikacji generalnej TCS (trzeci Stephan Leyhe był przed nim tylko o 3,3 pkt.). Po niemiecko-austriackim klasyku też nie obniżył lotów, bo w Predazzo był drugi i pierwszy. Wygrywając pierwsze zawody Pucharu Świata w karierze przeskoczył drugiego Stefana Krafta o blisko czternaście „oczek”.
Wystrzał formy i ogromny postęp 29-latka najlepiej wytłumaczyć chyba trzymając się terminologii lotniczej: jeszcze dwa sezony temu poruszał się na wysokości przelotowej kaczki krzyżówki, a dziś lata razem z Boeingami.
Skoczek z klasy językowej
Zawsze miał hopla na punkcie latania. W dzieciństwie był ponoć tak kreatywny podczas zabaw podwórkowych, że potrafił skakać z górek na tekturowych skrzydłach. Marzyciel. Dlatego też skoki pojawiły się w jego życiu dość szybko, już w wieku 6 lat. A więc na długo zanim Polska została zainfekowana „małyszomanią”.
Tak Dawid Kubacki wspominał tamten czas krótko po debiucie z kadrze A, kiedy wziął udział w czacie zorganizowanym przez redakcję skijumping.pl: – Swoją przygodę ze skokami rozpocząłem w 1996 r. Zobaczyłem wtedy w telewizji skok Funakiego i jako dziecko zrobiłem awanturę że „też tak chcę”. Ot, taka dziecięca zachcianka. Jednak awantura była na tyle duża, że dowiedzieli się o niej nasi znajomi, którzy mieli z kolei znajomych, których syn skakał i od nich dowiedzieliśmy się, kiedy można przyjść na trening. Wybrałem się do Zakopanego na skocznię z tatą. Rozpocząłem treningi u Zbigniewa Klimowskiego w klubie LKS Ząb i od tego czasu nie przerwałem treningów.
Tak jak każdy dzieciak marzący o karierze skoczka, zaczynał od zjeżdżania po zeskoku spod progu skoczni. Kiedy nadszedł dzień prawdziwego skoku – a więc trzeba było zmierzyć się z najazdem – obleciał go strach. Żeby było bezpieczniej, ruszył z połowy rozbiegu.
Na treningi z Nowego Targu zawoził go ojciec, później, kiedy był już nieco starszy, sam wskakiwał do autobusu. Chociaż kryzysy – jak to u dzieci – były. Rodzinna legenda mówi, że młody w pewnym momencie był zniechęcony i chciał zrezygnować, ale ojciec postawił ponoć sprawę jasno: „OK., ale sam powiesz o tym trenerowi”. Dawid nie powiedział, chyba bał się. I został.
Podstawówkę i gimnazjum ukończył jeszcze w Nowym Targu, dopiero szkoła średnia wyciągnęła go do Zakopanego. Tam, w I Liceum Ogólnokształcącym im. Oswalda Balzera, chodził na lekcje m.in. z Jakubem Kotem. Były skoczek, a obecnie trener młodzieży i ekspert telewizyjny pamięta go jednak jeszcze z wcześniejszych lat. – My zaczynaliśmy skakać w 2001 r., a on już trenował kilka lat. Pamiętam, że skakał jeszcze w takim kasku z gwiazdkami, śmiesznym podbródkiem i bez gogli – przypomina sobie Kot.
I dodaje: – Później trafiliśmy jednak nie do szkoły mistrzostwa sportowego, tylko zwykłej, do tego byliśmy jeszcze w klasie o profilu językowym. Razem z nami był tam również Kacper Skrobot, który dziś jest serwismenem. Wtedy jeszcze wszyscy byliśmy jednak skoczkami. To były czasy, kiedy byłem lepszy od Dawida. W zawodach krajowych to ja byłem na topie, on gdzieś z tyłu. Nie mówię, że nie był talentem, ale po prostu nie zajmował wysokich miejsc. Nie było u niego tego błysku, strzału jak u Klimka Murańki, którego od razu nazwano cudownym dzieckiem. Przez pewien czas był w moim cieniu, ale później wszystko się odwróciło. Kiedy trzeba było już naprawdę skakać, to on był lepszy.
Kumple z rocznika 2009 wspominają, że uczył się dobrze, chociaż ekonomicznie. Wkuwał to, co było według niego najważniejsze, mniej istotne rzeczy odpuszczał. Ogólniak skończył z dobrymi wynikami, chociaż zaległości momentami były spore, ponieważ rozkład dnia „szkoła-trening-dom-odrabianie lekcji” szybko został zmieniony przez coraz częstsze wyjazdy na zgrupowania oraz zawody.
– Czasy juniorskie, ale wyjazdów było już sporo. Na szczęście nauczyciele nie robili nam pod górkę, dlatego jak już przyszliśmy na lekcje, to każdy wiedział, że musi napisać ten sprawdzian czy kartkówkę. Nie mogliśmy bimbać. Tak naprawdę nawet nie wagarowaliśmy. Lekcje zdarzało się nam czasami odpuścić dopiero po sezonie, kiedy pod koniec roku w szkole było trochę luzu – dodaje Jakub Kot.
Kubacki przebył na skoczni klasyczną drogę. Zaczynał od zawodów w regionie, później makroregionie, mistrzostw Polski niższych kategorii wiekowych, później był Lotos Cup, w którym szukano następców Małysza, FIS Cup oraz w 2007 r. pierwszy Puchar Kontynentalny. Nigdy jednak nie przyszyto mu łatki cudownego dziecka. Potwierdzają to zresztą jego wyniki uzyskane w mistrzostwach świata juniorów. Nie był Mateuszem Rutkowskim, nigdy nawet nie otarł się o medal, bo indywidualnie był 42., 33., 31. Kiedy więc wchodził do kadry A kierowanej już wówczas przez Łukasza Kruczka, raczej nikt nie widział w nim zbawcy.
Nie spada już jak spławik w wodę
Słowem, które chyba najlepiej określa jego przygodę ze skakaniem, jest „cierpliwość”. W Pucharze Świata zadebiutował w 2009 r. w Zakopanem (96,5 m dało mu 49. miejsce), ale na pierwsze punkty musiał czekać aż trzy lata. A premierowe miejsce na podium – trzecie w Oberstdorfie – przyszło dopiero w 2017 r., czyli w wieku 27 lat.
Kubacki wprawdzie już w 2013 r. był brązowym medalistą mistrzostw świata w drużynie z Predazzo, ale długo mało kto widział w nim gościa zdolnego namieszać indywidualnie. Potrafił bardzo dobrze skoczyć latem lub treningu, ale nie potrafił przełożyć tego na zimowe zawody. Spalał się, ale kolejną przyczyną była też dość osobliwa technika skoku, która przez lata odbijała mu się czkawką. Znakiem rozpoznawczym Kubackiego było bardzo mocne wyjście z progu, wysoka parabola lotu i nagłe lądowanie. Czasami aż trudno było uwierzyć, że lecąc tak wysoko, można skoczyć tak krótko.
Momentem przełomowym okazał się ten, który w pierwszej chwili był dla niego policzkiem. W 2015 r. Łukasz Kruczek zesłał go wraz z Maciejem Kotem do kadry B, aby odbudowali się pod okiem Macieja Maciusiaka. I to, co nie udało się niełatwemu we współpracy Kruczkowi, udało się szkoleniowcowi z zaplecza pierwszej reprezentacji. Na czym polegała ta metamorfoza?
– Prawa fizyki są proste, jeżeli „hamujesz” w powietrzu, to daleko nie zalecisz. Dawid wychodził z progu bardzo wysoko, ale leciał za nartami, przez co brał opór powietrza na siebie. Wydawało się, że przeskoczy skocznię, a on nagle spadał – wyjaśnia Jakub Kot. – Teraz natomiast już od razu za progiem Dawid jest nad nartami. Nie leci tak wysoko, ale może odlecieć w końcówce. Nie spada jak spławik w wodę, tylko leci. Kierunek wybicia i sylwetka w locie zostały bardzo zmienione. Na to wszystko składa się oczywiście wiele detali, ale często to właśnie one decydują, czy ktoś jest piętnasty, czy piąty.
I dodaje: – Czasami tak już jest, że we współpracy z jednym trenerem jest zmęczenie materiału, a u drugiego pojawia się nowe środowisko, nowe bodźce, nieco inny sprzęt i idzie. Robisz niby to samo, ale jednak inaczej. Wtedy, spadając do kadry B, Dawid niby coś stracił, ale trener Maciusiak trafił do niego. Chociaż sama technika to oczywiście nie wszystko. To także trening mentalny, tutaj nic nie przychodzi za darmo.
Wtedy się odkręcił. Był piąty w Letniej Grand Prix, po powrocie do kadry A zaczął w miarę regularnie pojawiać się w drugich seriach zawodów, zaliczył nawet miejsce w „dziesiątce”. To co w jego karierze najlepsze, przyszło jednak razem ze Stefanem Horngacherem. W sezonie 2016/2017 pod jego skrzydłami był już 19. w generalce Pucharu Świata i 15. w Turnieju Czterech Skoczni. Podczas mistrzostw świata w Lahti nie tylko zdobył z drużyną złoto, ale był też dwa raz ósmy w konkursach indywidualnych.
Poprzedni sezon był jeszcze lepszy: wygrana w całym cyklu Letniego Grand Prix, pierwsze pucharowe podium zimą, brązowe medale w drużynie podczas MŚ w lotach i przede wszystkim na igrzyskach w Pjongczangu. Chociaż Korea Południowa była dla niego początkowo frustrująca. W konkursie na normalnej skoczni miał praktycznie najgorsze warunki, spadł na 88 metr i nie wszedł do drugiej serii. Był tak podłamany, że nawet jemu, spokojnemu, żeby nie powiedzieć nudnemu, lekko puściły nerwy. Przed kamerami TVP rzucił zniechęcony: „warunki były do dupy”. Ale podniósł się, bo na dużym obiekcie był już dziesiąty, a w brązowej drużynówce wśród Polaków miał drugą notę pod Kamilu Stochu.
– Dawid ze skoczka lata stał się skoczkiem na lata – powiedział później Stoch po powrocie z Korei.
Tamten sezon w Pucharze Świata skończył już na świetnym, dziewiątym miejscu. Dalsza historia pisana w tym roku jest już doskonale znana. Kubacki do zawodów w Zakopanem przystąpi jako czwarty zawodnik klasyfikacji generalnej PŚ, jeden z głównych bohaterów ostatniego TCS, gość, który w Predazzo sprowadził na ziemię Ryoyu Kobayashiego, nie pozwalając mu wygrać po raz siódmy z rzędu. Dla Polaka była to premierowa wygrana. Czekał na nią od 169 konkursów.
– Jego przypadek pokazuje, że każdy skoczek ma swoją historię. Możesz być Gregorem Schlierenzauerem i wygrywać wszystko w wieku 18 lat, a potem się męczyć, albo możesz być Dawidem Kubackim, który długo był w cieniu, aż w wieku 28-29 lat nagle jest „wow!”. Podejrzewam, że wielu zawodników po kilku słabszych latach rzuciłoby narty w kąt i powiedziało „dziękuję, lepiej posiedzieć sobie w domu”, a Dawid był cierpliwy, dochodził do wszystkiego krok po korku – mówi Jakub Kot. Ale jak podkreśla, martwi się nieco tym, jak zareagują kibice, kiedy Kubackiemu przytrafi się teraz słabszy konkurs: – Teraz jest na topie, ale cały czas pamiętam dawne komentarze, bo pewnie 90 proc. kibiców w Polsce uważało, że powinien kończyć karierę. A teraz te 90 proc. mówi „Dawid, kochamy cię”.
Para KO: Kubacki vs Kuczok
Na skoczni jest ogień i dalekie loty, poza nią… trochę wieje nudą. Wywiady po skokach? Kubacki to przy Piotrze Żyle erudyta, ale dziennikarze i tak muszą kręcić piruety, żeby wydusić z niego coś ciekawego. Bo w zasadzie z góry można przewidzieć, co powie. Przeglądając wywiady Kamila Stocha i Dawida Kubackiego można czasami wręcz odnieść wrażenie, że odpowiada w nich ta sama osoba: krótko, bez przesadnej głębi, nie ma też opcji, żeby dać się podpuścić mediom na złożenie jakiejś odważnej deklaracji. Czasami też – podobnie jak Stoch – potrafi wbić dziennikarzowi delikatną szpilę na wizji, jeśli pytanie było szczególnie płytkie.
Kubacki to oaza spokoju i harmonii życiowej. Nawet SB – gdyby dziś istniało – miałoby problem, żeby coś na niego znaleźć. W zasadzie jedyną kontrowersyjną sprawą, która się do niego na moment przykleiła, była ubiegłoroczna polemika z Wojciechem Kuczokiem, który w swoim felietonie w „Gazecie Wyborczej” kuriozalnie przyczepił się do skoczka z powodu znaku krzyża, który wykonuje rozsiadając się na belce startowej.
A leciało to tak: „Mogę uwierzyć, że Kot się na razie czai, Hula się jeszcze bardziej rozhula, a Żyła wyżyłuje odległość, gdy przyjdzie taka potrzeba. Martwi mnie natomiast pobożność naszego pogromcy igielitu, co do którego wciąż żywimy uzasadnione nadzieje medalowe. Dawid Kubacki nie przestaje się żegnać przed skokiem. Żona uznaje to za jeszcze jeden dowód na przewagę narciarstwa alpejskiego. Mówi, że nie byłoby problemu, gdyby miał kijki. (…) Sportowcy manifestujący wiarę podczas transmitowanych zawodów obrażają moje uczucia ateistyczne, choć mniej mnie drażnią tacy, którzy po odniesionym sukcesie dziękują Bogu, niż ci, którzy wzywają go na pomoc przed startem”.
Kubacki odniósł się do tego na spokojnie. Powiedział, że jest wierzący, a wykonywanie znaku krzyża pomaga mu być lepszym zawodnikiem. Tyle. Zamiast uderzać w autora tej radosnej twórczości, zamknął temat. Bo taki właśnie jest jeden obecnych z liderów naszej kadry – przede wszystkim robi swoje.
Jego życie nie jest i już raczej nie będzie scenariuszem do kolejnej części „Kac Vegas”, ale jak widać do dobrego skakania kontrowersje i brylowanie w mediach nie są potrzebne. Aż przypomina się niezapomniana kwestia z „Chłopaki nie płaczą”, w której grany przez Bohdana Łazukę „Szef” mówi do „Bolca” tak: „Kiedy któryś z nich odkręci kran w kiblu ma z niego płynąć Johnny Walker. Wszystkiego ma być w opór, a jeżeli będą chcieli pójść do muzeum lotnictwa, to zabierzesz ich do muzeum lotnictwa kurwa jego mać!”.
Chyba nietrudno zgadnąć, co wybrałby spokojny Dawid z zestawu whiskacz-muzeum lotnictwa.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl, Jakub Świst