Są takie dni, gdy nawet w Polsce skoki narciarskie muszą ustąpić pierwszeństwa innym dyscyplinom ze świata sportów zimowych. Dziś nastąpił jeden z nich. W holenderskim Dordrechcie Natalia Maliszewska zdobyła złoto mistrzostw Europy w short-tracku. Historyczne, bo pierwsze na tym dystansie dla Polski.
Maliszewska jechała tam jako jedna z głównych faworytek na dystansie 500 metrów. Nie mogło być zresztą inaczej, bo w tym sezonie już trzykrotnie stała na podium Pucharu Świata, zawsze w tej konkurencji. Dwa razy zresztą w niej triumfowała, co sprawiło, że zajmuje ona pozycję liderki klasyfikacji generalnej na pół kilometra. Z wielką przewagą nad drugą Larą van Ruijwen.
Holenderka była zresztą jedną z jej rywalek i wielką nadzieją gospodarzy. Słychać było to szczególnie w momencie, gdy spiker wyczytywał jej nazwisko. Potem publika wybuchła jeszcze raz, gdy przedstawiano Suzanne Shulting, jedną z największych gwiazd tamtejszego łyżwiarstwa. Bez podziału na dyscypliny czy konkurencje. Suzanne na karku ma zaledwie 21 lat, a już zgarniała złote medale na każdej możliwej imprezie. W tym rok temu w Pjongczangu. Sęk w tym, że Shulting to raczej specjalistka od dłuższych dystansów – na 500 metrów jeszcze niczego nie wygrała. Kompletu zawodniczek dopełniała Martina Valcepina. Włoszka wielką gwiazdą nigdy nie była, ale siedem lat temu potrafiła zdobyć złoto w tej właśnie konkurencji. Zresztą też na holenderskiej ziemi – w Heerenveen.
Przed startem pewne były dwie rzeczy: że nie będzie łatwo i że Maliszewska w formie, którą imponowała na początku sezonu, zostawi je wszystkie za plecami. I wiecie co? Zostawiła.
Choć zaczęło się inaczej, bo od prowadzenia van Ruijwen, i to Natalia musiała po starcie kombinować, jak ją objechać. A uwierzcie, w short-tracku to nie taka łatwa sprawa, trzeba znaleźć najmniejszą choćby lukę, wjechać w nią, uważając, by nie stracić przy tym równowagi i nie pogrzebać swoich szans nie tylko na złoto, ale i na jakikolwiek medal. Polka zrobiła to jednak IDEALNIE (tak, te duże litery są tu w pełni uzasadnione) i już przed półmetkiem dystansu wyszła na prowadzenie. Nie oddała go do końca, choć Holenderka nie odpuszczała aż do ostatniego wirażu. Tam musiała to zrobić, bo potrąciła ją… jej koleżanka z reprezentacji, która sama zresztą wleciała w bandę. Dla miejscowych kibiców wszystko skończyło się wielkim rozczarowaniem w postaci brązowego medalu. Ale nas to nie martwi, mamy w końcu złoto. Chylimy kapelusza, bijemy brawo i kłaniamy się w pas, Natalio.
Tak wyglądał finał @NMaliszewska. Piękny bieg i ZŁOTY MEDAL! pic.twitter.com/GlyftlVKVk
— Dawid Brilowski (@BrilovD96) January 12, 2019
A jeśli ktoś chciałby poczytać więcej o dziewczynie, która za kilka lat może być naszą główną nadzieją medalową na zimowych igrzyskach, to zapraszamy tutaj. Tymczasem sami robimy szybki przeskok do Predazzo, bo tam latali podopieczni Stefana Horngachera.
I wiecie co? Myślimy, że słowo „kryzys”, które pojawiało się po Turnieju Czterech Skoczni, powoli odchodzi w zapomnienie. Jasne, Maciej Kot wciąż ma swoje problemy (nie dostał się do drugiej serii), Kuba Wolny nie imponuje (również poza „30”), ale zaczyna klarować nam się czwórka na mistrzostwa świata. Choć martwi nieco dyspozycja „tego czwartego”, bo Stefan Hula uplasował się pod koniec trzeciej dziesiątki, to pierwsza trójka swoimi skokami pokazała dziś klasę.
Po gorszym Turnieju Czterech Skoczni odżył Piotr Żyła, który powrócił do najlepszej dziesiątki. Wszyscy wiemy, że stać go na jeszcze lepsze skoki, pokazywał to na początku sezonu, ale na razie nam to wystarcza. Do mistrzostw jeszcze trochę czasu, będziemy cierpliwi, bo przypadek Piotra jest… szczególny. Świetnie w drugiej serii poleciał Kamil Stoch, który awansował dzięki temu na najniższy stopień podium i wreszcie przypomniał nam, gdzie potrafi wylądować, gdy skok mu wyjdzie (a potem pewien Japończyk udowodnił, że da się jeszcze dalej). No i w końcu Dawid Kubacki, który nie spalił się w drugiej serii – co do tej pory było u niego wręcz niemożliwe – i utrzymał lokatę najlepszego wśród zwykłych ludzi, stając na środkowym stopniu podium.
Dlaczego taką? Bo rywalizacja w Pucharze Świata przypomina aktualnie to, co działoby się, gdyby utworzyć ligę katalońską w piłce nożnej. Niby grałoby tam kilkanaście klubów, ale każdy wiedziałby, że wygra i tak Barcelona. Tą Barceloną jest aktualnie Ryoyu Kobayashi. Gdyby Gary Lineker interesował się skokami narciarskimi, to na Twitterze już zdążyłby napisać, że to „taka dyscyplina, w której skacze 50 gości, a na końcu i tak wygrywa Japończyk”. Ale że fanem nie jest, to musieliśmy zrobić to my.
Całkiem poważnie: Ryoyu jest w formie, w jakiej bywali tylko najwięksi. To już nie chwilowy wyskok, gość właśnie wygrał szósty konkurs z rzędu (nigdy nie zrobili tego ani Małysz, ani Stoch!). Dziś wyrównał rekord skoczni Adama Małysza, skacząc z belki niższej niż Stoch czy Kubacki, którzy wylądowali o kilka metrów bliżej (Kamil powiedział potem, że Ryoyu przy swoich skokach odpala odrzutowiec). W Pucharze Świata Japończyk ma nad drugim Żyłą 491 punktów przewagi. Gość jest po prostu Wybitny, przez duże „W”. I… nawet nam to specjalnie nie przeszkadza. Bo ogląda się go wspaniale, a i Japończycy może bardziej zainteresują się dyscypliną. Skokom to nie zaszkodzi, wręcz przeciwnie. Choć mamy nadzieję, że na mistrzostwach świata odpuści sobie przynajmniej jeden z konkursów. Bo tam chcielibyśmy usłyszeć „Mazurka Dąbrowskiego”.
Fot. Newspix