Minęło niemal 50 lat od momentu, gdy po raz trzeci z rzędu wygrał Turniej Czterech Skoczni, a wciąż pozostaje jedynym, któremu ta sztuka się udała. Lista jego sukcesów jest jednak znacznie dłuższa i… nie ogranicza się do tych odnoszonych na śniegu. Bjoern Wirkola pozostaje żywą legendą skoków narciarskich.
Północ
Urodził się w Alcie. To o tyle istotne, że mała (dziś liczy sobie niecałe 20 tysięcy mieszkańców) mieścina na północy Norwegii nie była idealnym miejscem do rozwoju dla młodego sportowca. Inna sprawa, że gdy młody Bjoern przychodził na świat nie była też dobrym miejscem do życia. Trwała bowiem II wojna światowa, a leżąca nad brzegiem morza Alta stała się celem ataków niemieckich wojsk. Większość mieszkańców musiała uciekać. Do domów – lub tego, co z nich pozostało – wrócili po wojnie. Tak też zrobiła rodzina Wirkoli, gdy Bjoern miał zaledwie rok.
To jednak nie tak, że Bjoern nie miał gdzie trenować. W tamtym regionie już w 1907 roku zaczęła się tworzyć odpowiednia infrastruktura. Alta IF, klub, który potem przez lata reprezentował, założono równe dwadzieścia lat później. W latach 50. kilkukrotnie organizowano na lokalnych skoczniach zawody dla całej północnej części kraju, a nawet dla wszystkich państw nordyckich. Pod skocznią z tej okazji zbierało się kilka tysięcy osób. „Gdy byłem dzieckiem, każdej niedzieli w Alcie organizowane były zawody z 60-70 uczestnikami” wspominał Bjoern. Nietrudno było zarazić się bakcylem skoków czy kombinacji norweskiej, bo to od tej drugiej zaczynał młody Wirkola.
Dobrym zawodnikiem był podobno też ojciec Bjoerna, „Kalle” Wirkola. Z zawodu rolnik i cieśla, potrafił wyjść na skocznię czy trasy biegowe i pokazać, co umie. Wciąż żywe w domu Bjoerna były też wtedy opowieści o jego pradziadku, Eriku Virkkuli (rodzina ma fińskie korzenie, nazwisko zmienili później), który również jeździł na nartach. Młody Wirkola nie miał wyboru: kombinacja norweska (a z nią i skoki narciarskie) była naturalnym wyborem. Treningi na skoczni stały się dla niego codziennością, choć trzeba było włożyć w nie nieco wysiłku. Położenie geograficzne miejscowości powoduje bowiem, że często skakać dało się tylko przez kilka godzin w ciągu dnia, a potem zapadały ciemności (o sztucznym oświetleniu nikt wtedy nie myślał). Wydaje się jednak, że Bjoern mógłby skakać i po ciemku – swoją pierwszą próbę oddał ponoć, starając się nie zerkać w dół skoczni. Za bardzo się bał. Efekt? Drugie miejsce w szkolnych zawodach. Tak zaczęła się jego wielka kariera.
Problemem były jednak odległości. I to nie te ze skoczni. Sportowe życie kraju toczyło się bowiem raczej na południu, a zawodnicy z północy nie byli w stanie rywalizować z tymi, którzy skakali w Oslo czy nawet Trondheim, leżącym bliżej „środka” Norwegii. Dlatego nastoletni Wirkola, gdy regularnie pokonywał już rywali w lokalnych zawodach i wyrobił sobie nazwisko (bardzo pomogły mu w tym zawody w Trondelag, gdzie przegrał tylko z mistrzem świata, Toralfem Enganem, i to o zaledwie pół metra), ruszył do drugiej z tych miejscowości.
Dziś Google Maps mówi nam, że taka podróż samochodem zajmie ok. 17 godzin, a do pokonania jest 1400 km. Odległość się nie zmieniła, ale wtedy – na początku lat 60. – możemy założyć, że trwała znacznie dłużej. Po co o tym wspominamy? Bo mimo tego, że wyjechał tak daleko, wciąż reprezentował klub z Alty. W Trondheim początkowo zresztą to nie skoki były jego głównym źródłem utrzymania, a praca w sklepie sportowym. Szybko mógł z niej jednak zrezygnować.
Sukces
W 1964 roku dostał się do kadry na igrzyska olimpijskie. Jako skoczek i kombinator norweski. Furory tam nie zrobił, wystąpił tylko w jednym z konkursów (zajął 16. miejsce), a uwaga Norwegów koncentrowała się raczej na Toralfie Enganie (złoto i srebro) oraz Torgeirze Brandtzægu (srebro i brąz). Lepiej wypadł w kombinacji. Po skokach zajmował dziewiątą lokatę, potem spadł jeszcze o dwie pozycje. Tu jednak też został przyćmiony. Tym razem przez Tormoda Knutsena, innego z jego rodaków, zdobywcę złotego medalu. Wraz z końcem sezonu Bjoern podjął jednak nieco zaskakującą, ale najważniejszą w swym życiu, decyzję. Odpuścił bieganie, postawił na skoki. Rok później był już mistrzem kraju.
Po kolejnym roku było jeszcze lepiej. Nazwisko Wirkoli znane było już wówczas nie tylko w Norwegii, ale i w całej Europie. Zresztą już kilka lat wcześniej, po juniorskich mistrzostwach kraju, Bjorge Lillelien, legenda tamtejszego dziennikarstwa radiowego, nazwał go „jednym z najlepszych zawodników, jakich widział na oczy”. Po kilku kolejnych sezonach, dorosłego Bjoerna określał tak: „jest wspaniałą mieszanką bezkompromisowego sportowca, perfekcjonisty i żonglera”. Nie pytajcie, też nie wiemy, skąd ten żongler. Za to pozostałe dwa są oczywiste. I prawdziwe.
W 1966 roku dostał szansę zaprezentowania tego wszystkim. Mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym zorganizowano wtedy w Oslo, a Wirkola był głównym faworytem miejscowej publiczności. Jego najgroźniejszy rywal przybył ze Wschodnich Niemiec i zwał się Dieter Neuendorf. Rok wcześniej wygrał on konkurs na Holmenkollen, jednej z dwóch skoczni, na których rozgrywały się mistrzostwa, pokonał też Bjoerna w Turnieju Czterech Skoczni (był drugi, a Wirkola trzeci w klasyfikacji generalnej) i przed mistrzostwami prezentował wręcz doskonałą formę. Znany był z tego, że wspaniale skakał w każdych możliwych warunkach, a na często zamglonej Holmenkollen było to bardzo istotne.
Rekordowy skok Wirkoli od 5:20.
Mistrzostwa potrafią jednak zebrać swoje żniwo. I tak też było w tym przypadku. 19 lutego 1966 roku Bjoern Wirkola wystartował z 48 numerem i ustanowił nowy rekord skoczni. Ze skoku… nie był jednak zadowolony. „Wyszedłem z belki zbyt wyprostowany i złapałem za mało powietrza nad bulą” pisał potem w swojej biografii. Po chwili okazało się, że faktycznie mógł mieć powody do narzekania – Neuendorf wyrównał tę odległość i wszystko miało rozstrzygnąć się dopiero w drugiej serii.
W niej znów skoczył znakomicie, ale – mimo tego że po pierwszej prowadził – musiał poczekać na próbę rywala. Trwało to kilka minut, jednak Bjoernowi wydawało się, że dobrych kilka godzin. W tym czasie rozdawał autografy, ale – jak później przyznawał – nigdy nie czuł się tak podenerwowany, jak wtedy. Gdy Neuendorf oddawał skok, on podpisywał się w zeszycie małej dziewczynki. A przynajmniej miał to zrobić, początkowo bowiem patrzył na górę skoczni, kreśląc nieczytelne szlaczki. Dopiero gdy zobaczył, że Niemiec skoczył bliżej, szybko napisał „Bjoern Wirkola” i poszedł świętować mistrzostwo świata. Ponad tydzień później – na, zgodnie z przewidywaniami, zamglonej Holmenkollen – dołożył drugie złoto. Stał się królem skoków narciarskich.
W późniejszych latach ten status potwierdzał regularnie. Bo to od kolejnego sezonu rozpoczął swą fantastyczną passę – trzy razy z rzędu wygrał Turniej Czterech Skoczni. W sezonie 1968/69 – przy okazji swego trzeciego triumfu – był też bliski zwycięstwa we wszystkich czterech konkursach. Do szczęścia zabrakło mu wówczas 6,4 punktu w Bischofshofen. Jego pogromcą okazał się Jiří Raška, jeden z największych skoczków tamtych lat, który dwukrotnie kończył turniej tuż za Wirkolą. Sam wygrał go dopiero w sezonie 1970/71.
Opis każdego z tych trzech turniejów wyglądałby dokładnie tak samo: Bjoern skakał fantastycznie, regularnie i na dystansie czterech konkursów zostawiał rywali w tyle. To w wielkim skrócie, oszczędzimy wam opisu każdego ze skoków z osobna. Jedyne, co możecie zakodować, to fakt, że za żadne ze zwycięstw w „generalce” nie dostał nagrody pieniężnej – tych po prostu wówczas nie było. Zdecydowanie ciekawsze jest to, co stało się rok po ostatnim z triumfów Norwega. Bjoern Wirkola do dziś uważa bowiem, że go wtedy oszukano. Dokładnie o 1,5 metra. W trzecim z konkursów, rozgrywanym w Innsbrucku Wirkola skoczył 98 i 92,5 metra. Wątpliwości wzbudza druga z tych prób.
– Ten skok został źle zmierzony. Dostałem o 1,5 metra za mało. W tamtym czasie ludzie stali na skoczni i mierzyli skoki ręcznie. Nie było kamer i wideo. Kiedy sprawdziłem to po konkursie, widziałem wyraźny ślad w miejscu, w którym wylądowałem. Zmierzono mi zbyt krótką odległość. Nie protestowałem, bo skok już „zarejestrowano”, nie sądziłem, że jest powód do dyskusji. Nie myślałem też, że będzie to miało aż takie znaczenie – mówił Wirkola po latach.
„Aż takie”, czyli na wagę zwycięstwa w całym turnieju. Norweg przegrał go bowiem o 2,9 punktu (choć w różnych źródłach są rozbieżności, to ta wersja powtarza się najczęściej). Co gdyby zmierzono odległość poprawnie? Wirkola zgarnąłby czwarty Turniej Czterech Skoczni z rzędu, kolejny raz tworząc historię skoków narciarskich. O ile, oczywiście, wierzyć w wersję Norwega.
Żeby było śmieszniej, konkurs w Innsbrucku Bjoern wygrał, tuż przed Horstem Queckiem, reprezentantem NRD. Ale specyfika Turnieju Czterech Skoczni jest jaka jest, więc ostatecznie musiał uznać wyższość swego rywala. A czy faktycznie został oszukany? Trudno stwierdzić. Clas Brede Bråthen, były skoczek narciarski, dziś dyrektor sportowy, zauważa, że „w tamtych czasach tym, którzy byli gospodarzami zawodów, często dodawano metry”. Sęk w tym, że Bråthen ten turniej zna tylko z opowieści i archiwów – sam miał wówczas nieco ponad rok. Podobnie jest zresztą z większością wypowiadających się. Faktem na ten moment jest jedynie to, że Wirkola trzykrotnie wygrywał turniej, za czwartym razem skończył drugi. Inne wersje tej historii trzeba traktować z przymrużeniem oka.
Otworzyć je za to możecie szeroko, gdy mowa o innych osiągnięciach Wirkoli. Choćby trzykrotnym ustanawianiu rekordu świata w długości lotu. Przy pierwszej takiej okazji, na Vikersund w 1966 roku, skoczył tak wspaniale, że wszyscy sędziowie zdecydowali się mu dać „20”. Zresztą stylowo zawsze był doskonały. „Teraz czas na niego – wybija się z progu – układa spokojnie, wspaniale rozciąga w powietrzu. To demonstracja tego, jak powinny wyglądać skoki”, tak opisywał jedną z jego prób Bjorge Lillelien.
Nie powiodło mu się tylko w jednym miejscu – na igrzyskach. O jego pierwszym starcie już wspominaliśmy. W 1968 roku, gdy niósł norweską flagę, nie zdobył medalu, choć był wielkim faworytem. Widać nikt w Norwegii nie słyszał o „klątwie chorążego”. Cztery lata później wylądował poza „30” i mógł tylko przyglądać się złotemu Wojciechowi Fortunie. Wyniki z olimpiad pozostają wielką rysą na jego karierze.
Z drugiej strony jednak osiągnął coś znacznie większego – na stałe wszedł do codziennego życia swoich rodaków.
„Skakać po Wirkoli”
Uwaga, wcielimy się teraz w profesora Miodka. „Skakać po Wirkoli” to norweskie powiedzenie, oznaczające, że wykonuje się daną czynność po kimś, kto wcześniej zrobił to idealnie lub takiej perfekcji był niesamowicie bliski, przez co dane zadanie staje się jeszcze trudniejsze. Wiecie, to mniej więcej to, z czym zmagał się Kamil Stoch do sezonu 13/14. „No, chłopie, skaczesz całkiem nieźle, ale to co robił Adam Małysz…inna bajka”. Sęk w tym, że Norwegowie używają tego nie tylko w odniesieniu do sportu, a właściwie do każdej sfery życia.
Skąd się wzięło? Cóż, wersji jest kilka. Ta najbardziej popularna głosi, że w 1965 roku na krajowych mistrzostwach Wirkola skakał tuż przed wspominanym już Toralfem Enganem, wówczas największym norweskim mistrzem. Bjoern oddał wspaniały skok, a jego rywal na belce był wyraźnie zdenerwowany. Widząc to, Tjorbjorn Yggeseth, komentator telewizji NRK, powiedział, że „nawet dla Engana skakanie po Wirkoli nie jest łatwe!”. I tyle, potem poszło samo. Inna sprawa, że akurat nerwy starszego z mistrzów to materiał na dłuższą opowieść. Podobno często bardzo przeżywał konkursy, w których startował.
Druga wersja dotyczy mistrzostw świata. Tych, na których Bjoern rządził. W ich trakcie Dieter Neuendorf, jeszcze przed konkursem, miał powiedzieć, że „nie będzie łatwo skakać po Wirkoli”. Jak się potem okazało – miał rację. Czy jednak faktycznie to powiedział? Możliwe, wspomina o tym kilka źródeł. Inne jednak milczą. Nie jest też wykluczone, że powiedzenie weszło do języka codziennego i za sprawą Yggesetha, i Neuendorfa. Sam Bjoern ma z nim jednak jeden problem, bo, jak mówił Aftenposten: „nie jestem znudzony tym, że często go słyszę, ale sam nie wiem, jak to jest skakać po Wirkoli”.
A właściwie czemu było to tak trudne zadanie? Hans Olav Sorensen, jego rywal i przyjaciel, mówił NRK Sport, że „jego psychika ściągała nas na bulę. Trudno go było jakkolwiek poruszyć. Wynik znaliśmy już przed konkursem”. To jednak tylko jeden z powodów. Drugi, być może ważniejszy: Wirkola studiował skoki narciarskie. Dosłownie. W trakcie gdy inni zawodnicy oddawali kilka testowych skoków przez zawodami, on pojawiał się na skoczni raz, a potem czytał o nachyleniu najazdu i zeskoku, profilu obiektu, osiąganej na progu szybkości i całej masie innych rzeczy, które reszta lekceważyła.
To było niesamowicie istotne – choć zapewne dość nudne – bo w tamtych czasach skoczkowie osiągali prędkości nie w okolicach 90-100, a raczej 130-140 km/h, a do tego skakali z nartami ustawionymi równolegle, co utrudniało im zadanie. Poznanie skoczni od strony technicznej, dawało mu przewagę nad rywalami, wiedział bowiem doskonale, jak najlepiej wykorzystać wszystkie szczegóły z jej budowy. I robił to regularnie, przy okazji trafiając do większości norweskich domów – lata 60. to bowiem początek ery telewizji, do której pasował idealnie. Był umięśniony, dobrze wyglądał i potrafił się składnie wypowiadać. A do tego wygrywał.
Być może to dzięki temu pamięta się o nim do dziś, mimo tego, że karierę zakończył niemal pięćdziesiąt lat temu. Całkiem niedawno Arne Sheie, wieloletni komentator skoków, powiedział ABC News:
– Nie ma zbyt wielu sportowców, którzy stają się częścią codziennego języka. Jest oczywistym, że pamiętają go ci, którzy interesują się skokami narciarskimi, ale przez to powiedzenie też większość Norwegów. Norwegii zdecydowanie brakuje Wirkoli. Mamy wielu dobrych skoczków, ale żadnego jak Bjoern. Byłoby miło mieć tak znakomitego zawodnika, który wygrywa niemal każdy konkurs. Czy jest najlepszym norweskim skoczkiem w historii? Powiedziałbym, że jednym z nich. Trudno bowiem porównywać sportowców z różnych epok.
Być może byłby najlepszy, gdyby nie zrezygnował ze skoków tak szybko. Gdy zawieszał narty na kołku, miał niespełna 29 lat. Rozbratu ze sportem jednak nie planował.
Trawka
Bjoern Wirkola został zawodowym piłkarzem. Przynajmniej na tyle, na ile w 1971 roku możliwe było zawodowstwo w norweskiej lidze. Właściwie zrobił to jeszcze, zanim zakończył przygodę. Mógł sobie pozwolić na kopanie piłki i łączenie go z rywalizacją na skoczni, bo rozgrywki ligowe w jego ojczyźnie odbywały się systemem wiosna-jesień.
Zresztą nie była to dla niego nowość. Przez wiele lat grał amatorsko, traktując to jako dobrą zabawę. Zawsze zajmował pozycję napastnika, najpierw przez pięć sezonów w Melhus, ekipie z niższej ligi. W jej barwach pobił zresztą wiele strzeleckich rekordów. W 1970 roku stwierdził, że może warto pójść „wyżej” i zrealizować kolejne ze swych dziecięcych marzeń – skoczkiem wybitnym już przecież był, a piłkarzem mógł zostać – i podpisał kontrakt z Rosenborgiem. Tak, tym Rosenborgiem.
– Wirkola był znakomitym piłkarzem. W tamtych czasach możliwe było łączenie futbolu ze skokami narciarskimi, bo skakano zimą, a w piłkę grano latem. Teraz skoki uprawia się przez cały rok – mówił Arne Sheie. W dodatku istotne było to, o czym już wspomnieliśmy: Bjoern Wirkola był dobrze zbudowany. Trudno wyobrazić sobie skoczków w typie Kamila Stocha czy Stefana Krafta rywalizujących dziś w Ekstraklasie. Wtedy taki przeskok z jednego sportu do drugiego był znacznie łatwiejszy, nie było bowiem żadnych ograniczeń dotyczących wagi.
I na tym skorzystał Wirkola. W swoim pierwszym sezonie z Rosenborgiem, w roku 1971, osiągnął sukces, który po raz kolejny pozwolił mu przejść do historii. We wręcz mitycznej drużynie, prowadzonej przez Nilsa Arne Eggena, odgrywał pierwszoplanową rolę, zostając jej najlepszym strzelcem i prowadząc do dubletu. Zdobywał bramki w najważniejszych momentach. Choćby w krajowym pucharze, gdy w półfinale załadował rywalom hat-tricka czy w finałowym starciu, które też skończył z bramką na koncie. Kilka miesięcy później wrócił do skakania i w Bischofshofen wygrał ostatni – dziesiąty w karierze – konkurs Turnieju Czterech Skoczni. A potem w całości poświęcił się piłce.
Tak dobrze jak w debiutanckim sezonie już mu jednak nie szło. Klubowi zresztą również. W międzyczasie zdołał jednak załadować jeszcze gola w Pucharze Mistrzów, gdy jego Rosenborg podejmował Celtic. W ostatecznym rozrachunku lepsi okazali się jednak Szkoci. To wszystko sprawiło, że karierę napastnika zakończył w 1974 roku, a do jego osiągnięć nie dopisaliśmy już nic nowego. Choć to zdanie nie do końca jest prawdą: klubowe archiwa podają, że po dziesięciu latach wrócił do składu na pucharowy mecz z Molde (wygrany 7:2).
Po zakończeniu sportowej kariery pozostał związany z piłką nożną: trenował Melhus, w którym grał, był też dyrektorem Rosenborga. Nie ciągnęło go za to do skoków. Raz co prawda wspomógł kadrę (był asystentem trenera w sezonie 1975/76), ale poza tym wolał trzymać się z dala od skoczni. Jeśli czegokolwiek może żałować w trakcie swej kariery sportowej, to dwóch rzeczy: że nie udało mu się zdobyć olimpijskiego medalu i że nie zadebiutował w piłkarskiej reprezentacji. A był tego bliski, choć zawodowym piłkarzem został przecież dopiero tuż przed trzydziestką.
I niech to najlepiej świadczy o jego sportowej klasie.
Stare lata
Dziś Wirkola od czasu do czasu wypowiada się dla mediów, ale generalnie woli trzymać się w cieniu. Całkiem niedawno, gdy świętował 75. urodziny, został zaproszony do Alty (po zakończeniu kariery nigdy nie wrócił do niej na stałe) i uhonorowany jako jeden z najwybitniejszych sportowców, pochodzących z tej miejscowości. Do 2007 roku był zresztą jedynym mistrzem świata, wywodzącym się z niej. Potem to miano zdobył Ailo Gaup w FMX Freestyle (motocykle, tyle możemy wam napisać). Poza honorami, wziął też udział, w tradycyjnych połowach łososia i wędkował wraz z innymi mieszkańcami.
– Bjoern ma za sobą długą, niesamowitą i okraszoną wieloma sukcesami karierę sportową, przez którą „umieścił” Altę na mapie kraju – w pozytywny i wspaniały sposób. Wiemy, że jest związany z naszym miastem i gminą, uznaliśmy więc za idealny pomysł, dać mu możliwość wędkowania w najlepszej „łososiowej” rzece – mówiła wtedy Monica Nielsen, burmistrz miasta.
Wirkola tylko potwierdził jej przypuszczenia, bo o tym doświadczeniu wypowiadał się wyłącznie pozytywnie. Tym bardziej, że łososie tego dnia brały i nie wyszedł z rzeki z pustymi rękami. Pewnie zastanawiacie się, czemu właściwie o tym piszemy? Bo od kilku lat Bjoern Wirkola żyje ze zdiagnozowaną chorobą Parkinsona. Cierpieli na nią też jego matka i brat. On „dostał” ją od losu w jej łagodnej wersji, ale to przecież wciąż Parkinson. A każda taka impreza, w trakcie której pokazuje, że jest daleki od utraty sprawności, to wspaniała sprawa. Dla niego i jego fanów, których w Norwegii wciąż ma mnóstwo.
– Siedziałem w domu tuż przed Świętami w 2009 roku i patrzyłem na moją drżącą rękę. Pokazał to Sigrun [żona Bjoerna – przyp. red.] i zgodziliśmy się, że powinienem zobaczyć się z lekarzem. Przeszedłem przez kilka testów ze specjalistami. Robili mi wszystko, od próbek zapachowych, po te pobierane z rdzenia kręgowego. I w końcu potwierdziły się moje przypuszczenia: powiedzieli mi, że mam Parkinsona – mówił, w wywiadzie dla Watch and Hear. A przy innej okazji dodawał: – Dla mnie bycie siedemdziesięciolatkiem jest wspaniałe, zdrowie jest w porządku. Mam Parkinsona, ale jest on dla mnie nieistotny. To nie coś, o czym myślałbym czy się tym martwił.
Żeby zapobiec rozwojowi choroby regularnie jeździ jednak do ciepłych krajów. Często przebywa m.in. w Tajlandii. Często chodzi też chodzi na pole golfowe z Inge, swym starszym bratem, który cierpi z kolei na zesztywniające zapalenie stawów kręgosłupa od ponad czterdziestu lat. Inge z uśmiechem mówi, że „prawdopodobnie to mnie życie doświadczyło bardziej, przez jakiś czas jeździłem nawet na wózku. Na nogi postawiły mnie nowe leki i… gra w golfa”. Gra więc nadal, wraz z Bjoernem.
– Trenowałem przez całe swoje życie, wiem, że aktywność jest dobra dla ciała i pomaga utrzymać chorobę w ryzach. Golf to fantastyczny sport, można go uprawiać tak długo, jak się żyje. Widziałem wielu ludzi w zaawansowanym wieku na polu golfowym. Wiem z własnego doświadczenia, że to dobre dla ciała. Każdemu polecałbym rozpoczęcie grania – mówił młodszy z braci.
Co jeszcze można napisać o Bjoernie? Choćby to, że w 2008 roku wypuścił własną brandy. „Idea pojawiła się w trakcie rodzinnego zlotu. Ale wtedy mówiliśmy tylko o kupieniu beczki alkoholu, żeby rozlać go do własnych butelek i rozdać rodzinie” wspominał w rozmowie z portalem Adressa.no. Później pomysł rozszerzono i alkohol mogli kupić też inni. Niestety, szukaliśmy zaciekle, ale nie znaleźliśmy ani jednej butelki do kupienia w Internecie.
Dodajmy jeszcze, że Wirkola wciąż pozostaje fanem skoków, choć – co już pisaliśmy – do pracy w nich się nie pali. Regularnie ogląda konkursy i mimo że nie podoba mu się terminarz Raw Air (bo przestawiono konkurs rozgrywano w Oslo z niedzieli na inny dzień tygodnia, przez co pod skocznią jest mniej osób), to żałuje, że takiej rywalizacji nie było za jego czasów. „Szesnaście skoków idealnie by mi pasowało. Byłem stabilny i rzadko oddawałem złe próby” mówił.
Pozostało mu jednak tylko oglądanie rywalizacji innych. I czekanie na kogoś, kto wyrówna jego największe osiągnięcie, wygrywając Turniej Czterech Skoczni trzy razy z rzędu. W tej chwili wydaje się, że zanim ktoś to zrobi, minie jeszcze co najmniej kilka lat, Kamil Stoch stratę do Ryoyu Kobayashiego ma już bowiem dość dużą. Ale przecież nie takie rzeczy działy się w skokach. Oby tylko nikt nie zmierzył Polakowi złej odległości. Wiemy już, jak to się kończy…
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. YouTube