Na świecie jest 51 trenerów, którzy rozegrali przeciwko zespołom Pepa Guardioli przynajmniej cztery spotkania.
Pięćdziesięciu z nich po dziś dzień nie potrafiło wypracować korzystnego bilansu bezpośredniego, zaledwie czterech ma takie same liczby po stronie wygranych i przegranych.
Pięćdziesiątym pierwszym jest Jurgen Klopp.
U Pepa Guardioli wszystko musi być uporządkowane od A do Z. Kojarzycie pewnie zestawienie zdjęcia, na którym Hiszpan siedzi w swoim gabinecie obok tablicy taktycznej, z kadrem z meczu, na którym wszyscy zawodnicy są ustawieni praktycznie identycznie, jak tam. Albo trening przed meczem z Feyenoordem w Lidze Mistrzów, podczas którego Guardiola pokazuje Sterlingowi, jak ten ma się zachować z rywalem na plecach i bramkę strzeloną po akcji, w której Anglik wykorzystał dokładnie te wskazówki swojego menedżera.
Zlatan Ibrahimovic narzekał wręcz, że czuł się w jego szatni jak jakiś uczniak w szkole. – Messi, Xavi, Iniesta, oni wszyscy byli jak dzieciaki w szkole. Najlepsi piłkarze na świecie stali ze spuszczonymi głowami, dla mnie rzecz niepojęta, śmieszna. Wszyscy robili dokładnie to, co Pep im kazał. Nie pasowałem tam.
Nic więc dziwnego, że gdy tylko Guardiola obejmuje kolejną drużynę, w kilka miesięcy przekształca ją w maszynę z doskonale wypracowanymi automatyzmami. Oglądając jego zespoły w niektórych meczach ma się poczucie, że to już nie ludzie, a roboty, które nie znają słowa „pomyłka”. Na pewno takie wrażenie można było odnieść jesienią poprzedniego sezonu. Po 20 meczach ligowych, a więc w identycznym momencie rozgrywek, co teraz, The Citizens mieli w lidze bilans 19 zwycięstw i 1 remisu, bez porażki.
Całkiem możliwe, że ta maszyna zostałaby drugimi w historii Premier League niezwyciężonymi.
I wtedy przyszedł Klopp z wielkim worem piachu na plecach. I wsypał go między tryby aż do ostatniego ziarenka.
Nie po raz pierwszy. Przecież gdy obaj trenowali w Bundeslidze, Guardiola przegrał zaledwie dziewięć meczów we wszystkich rozgrywkach. Cztery z nich – z Borussią Dortmund
Największym komplementem dla Kloppa musi być fakt, że w pojedynczych starciach z jego zespołami Guardiola odchodził od swoich ideałów. Zmieniał strategię, która z każdym innym rywalem przynosiła owoce.
Dość powiedzieć, że w minionych rozgrywkach tylko dwukrotnie Pep zdecydował się zagrać w ustawieniu 4-4-2. Z Arsenalem w finale Carabao Cup i właśnie z Liverpoolem w ćwierćfinale Champions League. Podczas gdy zwykle wybierał trzech spośród czwórki: David Silva, Kevin De Bruyne, Ilkay Gundogan, Fernandinho, na the Reds posłał wszystkich czterech.
Gundogana ściągało do środka, przez co po lewej stronie wielkie zagrożenie stwarzał Robertson, Walker musiał grać głębiej, nie tak wysoko, jak był przyzwyczajony. Skończyło się bardzo, bardzo źle. 0:3 na Anfield, którego nie udało się odrobić u siebie. Ale – co chyba najbardziej wymowne – zero celnych strzałów w starciu w mieście Beatlesów.
A przecież pierwszy raz Guardiola odszedł od swoich pryncypiów już w drugim starciu z Kloppo.
Wystawienie na „dziesiątce” zawodnika o zdecydowanych inklinacjach defensywnych to coś, z czego słynie raczej Jose Mourinho niż Pep Guardiola. Patrz: Marouane Fellaini. Były szkoleniowiec Barcelony jadąc po raz drugi na Signal Iduna Park (pierwszy mecz, w superpucharze, przegrał tam 2:4) postanowił w swoim ukochanym 4-3-3 w roli najwyżej ustawionego pomocnika obsadzić… Javiego Martineza. Wszystko po to, by jak najbardziej uprzykrzyć życie rozgrywającemu z głębi pola Nuriemu Sahinowi. Mający za sobą serię dziewiętnastu spotkań z rzędu bez porażki Bayern w pierwszej połowie się wycofał i zamknął wszystkie te przestrzenie, które i w superpucharze, i później w rewanżowym starciu w lidze Borussia wykorzystała bez litości wygrywając 4:2 i 3:0.
Od tamtej pory mecze ekip Guardioli z bandami, których hersztem był Klopp, stały się prawdziwymi taktycznymi bataliami. Dalekimi jednak od nużących szachów Mourinho z Benitezem, gdy ci dwaj dowodzili Chelsea i Liverpoolem. Atrakcyjnymi dla widza, dla którego taktyka ma znaczenie drugorzędne, delicjami dla tych, którzy lubią odwinąć sobie mecz na chłodno i popodziwiać dynamiczną taktyczną szermierkę dwóch wybitnych szkoleniowców.
No, może poza ostatnim 0:0, gdy obaj nastawili się w ogromnej mierze na neutralizację atutów przeciwnika. Guardiola wyciągnął lekcję z poprzednich rozgrywek, kiedy wiosną jego zespół wystawił się Liverpoolowi. Raz jeszcze zagęścił środek pola, ale tym razem nie podcinając jedno ze skrzydeł (roszada Gundogan za Sterlinga), tylko nakazując swoim bocznym pomocnikom – Mahrezowi i Sterlingowi – grać zdecydowanie głębiej niż zwykle. W efekcie ci dwaj zaliczyli aż 32 kontakty z piłką (30% wszystkich kontaktów) na własnej połowie. Dla porównania – ta sama dwójka we wcześniejszym meczu z Arsenalem zaliczyła takich kontaktów 19 (18%).
Raz Klopp i Guardiola zaskakują – no bo trudno w innych kategoriach rozpatrywać grę Javim Martinezem na „dziesiątce” czy posadzenie na ławce będącego w świetnej formie Sterlinga i wstawienie w jego miejsce Ilkaya Gundogana. Innym razem grają dokładnie tak, jak wszyscy się spodziewają i wtedy decydują detale – jak w 4:3 z poprzedniego sezonu, gdy Liverpool wygrał w ogromnej mierze dzięki pracy Firmino nad wyłączeniem Fernandinho.
Dodatkowym smaczkiem w trwającym sezonie jest fakt, że chyba po raz pierwszy w dłuższym okresie Klopp oddalił się nieco od ubóstwianego przez niego heavymatalowego futbolu. Portal This Is Anfield nazwał tę zmianę przejściem na progresywny metal. – Zawsze myślę o tym, jak wygrać, a obrona jest podstawą do tego. Jeśli zespół da nam okazję, by to robić, nadal będziemy korzystać z gegenpressingu, ale często to po prostu nie jest możliwe – nie tak dawno mówił Niemiec w rozmowie ze Sky Sports.
Efektem przemodelowania stylu gry – i oczywiście dwóch ostatnich okienek transferowych, kiedy pozyskano dowodzących defensywą bramkarza Alissona i stopera Virgila Van Dijka – jest wyrównany rekord Chelsea. Najmniej bramek straconych od początku sezonu Premier League aż do świąt Bożego Narodzenia.
Liverpool wiedział doskonale już wcześniej, jak grać, gdy rywal wystawia się na kontrę, dowodem, że tego nie zapomniał niech będzie mecz z Tottenhamem na Wembley. W spotkaniu z Kogutami Mane i Salah zostawali bardzo wysoko, naciskając na środkowych obrońców i odcinając im jednocześnie możliwość zagrania do bocznych defensorów. Zadaniem Roberto Firmino było zaś niedopuszczenie, by opcją do zagrania był niezawodny łącznik między obroną a atakiem Mousa Dembele. Założeniem środkowych pomocników było zaś nie zabezpieczenie przestrzeni, a „siadanie” na kreatywnych zawodnikach Tottenhamu – przede wszystkim na Eriksenie.
Efekt? Wygrana 2:1, gol kontaktowy Tottenhamu dopiero w doliczonym czasie gry.
Do tego doszła jednak wiedza, jak łamać opór przeciwnika, kiedy ten zdecyduje się pozostać głęboko. Na mecz z United Klopp „wymyślił” asymetryczne 4-2-3-1 i Naby’ego Keitę operującego zarówno jako jeden z trzech grających głębiej pomocników, jak i jako zawodnik ofensywnego trio z Firmino i Mane, grającego za plecami wysuniętego Salaha.
Efekt? Wygrana 3:1, 36 oddanych strzałów, kompletne odcięcie Romelu Lukaku przed silne i szybkie trio Van Dijk-Fabinho-Lovren.
Oczywiście zdarzają się starcia, w których Liverpool wygląda na podatny na zranienie. Mecze, gdy wizja porażki – wciąż przecież niezanotowanej – jest bardzo realna. Takie było 2:1 z Leicester, ale i ostatnio w wygranym 5:1 starciu z Arsenalem The Reds byli długimi momentami niechlujni, na co w świetnej analizie zwracał uwagę taktyczny guru wśród dziennikarzy, Jonathan Wilson.
„W pierwszych 50 minutach, Liverpool tracił piłkę 20 razy – i to mimo, że był przy piłce przez mniej niż 50% czasy gry. Sprawy przybrały korzystniejszy obrót, gdy na boisku pojawił się Jordan Henderson, ale w tamtym czasie Liverpool tracił piłkę średnio raz na 16,4 podań.
Trzeba wziąć pod uwagę różne czynniki, ale dla wyraźnego kontrastu, Manchester City tracił piłkę średnio raz na 28,1 podań w trakcie tego sezonu.
Liverpool nie atakuje już jak kamikaze w tej kampanii. Ich średnia to strata raz na 24,4 podania. Ale przeciwko Arsenalowi, przynajmniej w początkowej fazie meczu, wrócił stary Liverpool. Może to był element przemyślanej fabuły. Może Klopp zdał sobie sprawę, że Arsenal może dać się zastraszyć, więc polecił bocznym obrońcom grać bardzo ofensywie, zachęcając do ostrego pressingu. Czasami kontrola polega na popuszczeniu smyczy.”
Ale i Manchester City ma swoje niedociągnięcia. Guardiola znalazł się w sytuacji, w której realna jak nigdy wydaje się być perspektywa przegrania dwóch domowych spotkań z rzędu w najwyższej lidze, od kiedy Barcelona mianowała go następcą Franka Rijkaarda. Perspektywa powstania pomiędzy jego zespołem, a drużyną Jurgena Kloppa pierwszej tak ogromnej przepaści na niekorzyść ekipy Guardioli.
Aż do obecnego sezonu Klopp nie miał możliwości, by wygrać z Guardiolą wojnę. Takich spotkań, potencjalnych min, nie mając odpowiedniej liczby niezawodnych saperów, spotykał na swojej drodze zbyt wiele. Mógł co najwyżej dopiec Pepowi w pojedynczych bitwach.
Gdy Guardiola trafiał do Bayernu, czas najlepszej Borussii już minął, Bawarczycy – zresztą nie tylko oni – przebierali w zawodnikach BVB do woli. Klopp robił co mógł, by łatać powstałe dziury, ale zawodników takich jak Gotze czy Lewandowski w warunkach Dortmundu po prostu nie dało się z miejsca zastąpić w skali jeden do jednego. Przecież przez pierwsze cztery lata w Borussii wydał niemal 20 milionów euro mniej niż Guardiola w swoim pierwszym okienku transferowym w Monachium.
Kiedy Pep lądował w Premier League, Klopp rozgościł się już na Anfield, ale nie dostał do ręki książeczki czekowej z kilkunastoma drukami wypełnionymi in blanco. W pierwszych trzech okienkach transferowych Liverpool dwa razy zimą wyszedł na plus (+6,6 mln euro w styczniu 2017, +53,3 mln euro w styczniu 2018). Guardiola mógł w swoim drugim letnim okienku wydać ponad 200 milionów na samych bocznych obrońców.
Teraz wreszcie rywalizuje z Hiszpanem poruszając się w równych, albo przynajmniej zbliżonych warunkach. Zaskarbił sobie zaufanie właścicieli Liverpoolu pracując najpierw z materiałem, jaki dostał i wyciągając z niego coś więcej. Udowodnił, że gdy kupi się mu graczy za kilkadziesiąt milionów funtów, on zabierze ich na wyżyny możliwości, albo wręcz – jak zrobił z Salahem – w futbolowe Himalaje.
Zwyciężając w batalii o Etihad, może niesamowicie przybliżyć się do triumfu w całej kampanii. Tego w lidze, w której obaj są równocześnie trenerami, jeszcze nie grali.
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl