Igrzyska w Londynie były dla Polaków sporym rozczarowaniem. Zdobyliśmy tam zaledwie dwa złota, a łączna liczba naszych medali w dniu ceremonii zamknięcia, wynosiła tylko dziesięć krążków. Dlatego każdy, kto stanął na podium, stawał się bohaterem. Jednym z nich był Bartłomiej Bonk, który zdobył wtedy brązowy medal. Dziś wiemy, że będzie go musiał odesłać. W zamian dostanie srebro.
Medal Bonka był dla Polaków sporym wydarzeniem. Choć na pomoście złoto dla Polski zdobył przecież Adrian Zieliński (w kategorii do 85 kg), to brązowy krążek przywieziony przez jego kolegę wcale nie uszedł uwadze mediów. Dlaczego? Bo Zieliński był jednym z faworytów, a Bonk… cóż, najlepiej podsumował to chyba on sam, w rozmowie z portalem naszemiasto.pl:
– Może gdyby były to mistrzostwa świata czy Europy, to czułbym się nieco zawiedziony, że jest brązowy medal, a nie jakiś cenniejszy. To były jednak igrzyska, najważniejsza impreza, która jest raz na cztery lata i każdy medal jest niezwykle cenny. Tym bardziej, że przed wyjazdem do Londynu, gdyby mi ktoś powiedział, że stanę na podium, to kazałbym mu się stuknąć w głowę. Wielu znakomitym zawodnikom nigdy nie udało się zdobyć medalu olimpijskiego, a ja go mam.
Jasne, Bonk miał wtedy nieco szczęścia. Tuż przed igrzyskami z rywalizacji wycofał się obrońca tytułu, Andriej Aramnau, który doznał kontuzji. Później taką samą decyzję podjęli Chadżimurat Akkajew i Dmitrij Kłokow z Rosji. Trzy próby w rwaniu spalił za to – choć to akurat bolesne wspomnienia – Marcin Dołęga, nasz wielki faworyt. Gdy więc wszyscy rozpaczaliśmy z jego powodu, na pomost wszedł Bartek Bonk, cały na czerwono-czarno. I wyrwał brąz.
To był moment jego życia, być może najlepsze zawody, jakie kiedykolwiek przeżył. Na mistrzowskich turniejach tylko raz dźwignął więcej – o równy kilogram. Miało to miejsce rok wcześniej, gdy na mistrzostwach Polski w Płońsku jego łączny wynik wyniósł 411 kilogramów. Ale to był tylko krajowy czempionat, nie igrzyska olimpijskie – największa impreza ze wszystkich. Brąz zdobyty tam jest cenniejszy od każdego medalu z mistrzostw kraju.
I w tym miejscu ta historia powinna się urwać. Sęk w tym, że podnoszenie ciężarów to dyscyplina, w której wciąż żywe są afery dopingowe. Nawet wiele lat po zakończeniu danych zawodów, ich klasyfikacja wciąż może ulec zmianie. Doskonale wie o tym Szymon Kołecki, który złoty medal za igrzyska w Pekinie odebrał… w 2017 roku, dziewięć lat po fakcie. W tym samym okresie sporo mówiło się o tym, że brąz za londyńskie igrzyska otrzyma Tomasz Zieliński (brat Adriana). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że zawody w 2012 roku skończył na dziewiątym(!) miejscu. Sam zresztą na dopingu wpadł, ale cztery lata później. Podobnie jak jego brat.
Teraz wszystko wskazuje na to, że świąteczno-noworoczny prezent dostanie Bartłomiej Bonk. Światowa Agencja Antydopingowa przebadała bowiem po raz kolejny próbki pobrane od sztangistów w trakcie igrzysk w Londynie. Dlaczego? Bo pojawiły się nowe metody naukowe, które mogły wykazać, że niektórzy z nich byli na dopingu. I faktycznie, wpadło ich aż pięciu. W tym mistrz olimpijski, Ołeksij Torochtij, którego Międzynarodowa Federacja Podnoszenia Ciężarów zdążyła już zawiesić (widać, że ćwiczyli to wiele razy, co?). Teraz czekamy tylko na ruch MKOl-u. Nie chcielibyśmy tam nikogo pośpieszać, ale jednak fajnie byłoby móc ostatecznie świętować srebro Bonka nieco szybciej niż złoto Kołeckiego. O tym ostatnim mówiło się bowiem przez dobry rok. I dopiero wtedy do Polski wpłynęło oficjalne pismo w tej sprawie.
Decyzja MKOl to już jednak tylko potwierdzenie tego, co wszyscy wiedzą. Zdyskwalifikowany zawodnik medalu mieć nie będzie, reszta przesunie się wyżej. Nam pozostaje tylko pogratulować Bonkowi, dziś już nie sztangiście, a radnemu Opola. Bo mało kto potrafi osiągać takie sukcesy dwa lata po zakończeniu sportowej kariery.
Fot. Newspix