Reklama

Wbiega tam, gdzie inni boją się wejść. Czy zdobył też Everest?

Kacper Bartosiak

Autor:Kacper Bartosiak

26 grudnia 2018, 13:59 • 7 min czytania 0 komentarzy

W świecie biegów ekstremalnych Kilian Jornet osiągnął wszystko, więc postanowił zabrać się za góry wysokie. „Czuję się o wiele bardziej komfortowo między lawinami i serakami, niż w mieście pośród ludzi i samochodów” – przyznał zmierzający od rekordu do rekordu Katalończyk. W rekordowym tempie zdobywał między innymi Kilimandżaro, Mont Blanc i podobno Mount Everest. Podobno, bo okoliczności jego wyprawy na najwyższy szczyt świata wciąż budzą olbrzymie kontrowersje w środowisku himalaistów.

Wbiega tam, gdzie inni boją się wejść. Czy zdobył też Everest?

Ciężko go jednoznacznie zaklasyfikować, ale jedno jest pewne: Jornet uwielbia góry. Wielokrotnie zdobywał mistrzostwo świata w skialpinizmie oraz w biegach wysokogórskich. W tych kategoriach wygrał właściwie wszystko, co było do wygrania (i to nie raz), dlatego postanowił spróbować czegoś nowego. W ramach projektu „Szczyty mojego życia” postanowił najszybciej w historii zdobyć kilka ważnych dla siebie wierzchołków. Zdobycie nie kończy się na samym wejściu – dla wyczynu Katalończyka równie ważne jest również zejście. W skrócie: chodzi o to, by najszybciej pokonać drogę z punktu A do B i z powrotem.

Miłością do gór zarazili go rodzice, którzy potrafili ruszać z trzylatkiem na szczyty mierzące ponad 2000 metrów nad poziomem morza. Jornet raz pierwszy dał się poznać z nadludzkiej strony w 2007 roku. Miał 21 lat, gdy w wielkim stylu wygrał Ultra Trail du Mont Blanc – jeden z najtrudniejszych ultramaratonów terenowych na świecie, w trakcie którego uczestnicy muszą pokonać około 170 kilometrów malowniczymi szlakami wiodącymi wokół najwyższej góry w Europie. Przewyższenia na trasie wynoszą nawet 10000 metrów!

Naturalnie wraz z kolejnymi sukcesami lista biegowych celów w górach wysokich zaczęła się robić coraz krótsza. Jornet postanowił więc znaleźć sposób na połączenie wszystkich swoich pasji: biegania i zdobywania szczytów. Na liście gór, które zamierzał zdobyć w rekordowym tempie, znalazły się Mont Blanc (4810 m n.p.m.), Matterhorn (4478), Elbrus (5642), Denali (6190), Aconcagua (6960) i oczywiście Everest (8850).

Zaczął od szczytu, który zna najlepiej. W lipcu 2013 roku liczącą ponad 28 kilometrów trasę z Chamonix na szczyt (i z powrotem) pokonał w niespełna 5 godzin. Choć powinien znać Mont Blanc jak własną kieszeń, to miewał tam problemy. Rok później Kilian i jego dziewczyna Emelie Forsberg musieli zostać ściągnięci ze zbocza przez ratowników. Katalończyk słynie z tego, że wszystkie przeszkody pokonuje naprawdę na lekko, ale tym razem przesadził. Para wspinaczy przy pogarszającej się pogodzie i coraz bardziej obfitych opadach śniegu miała na sobie buty do biegania oraz cienkie kurtki i spodnie.

Reklama

Lekkomyślne podejście i nieprzywiązywanie wagi do ważnych zasad gry to jeden z najczęściej powracających zarzutów w temacie Jorneta. Organizatorzy Ultra Trail du Mont Blanc musieli przez niego zmieniać regulamin, bo nie byli przygotowani na kogoś, kto w trakcie biegania będzie się odżywiał rosnącymi przy trasie jagodami i wodą ze strumyka. „Nie potrzebuję wiele jedzenia i picia podczas wchodzenia” – tłumaczył sam zainteresowany.

Wolność na wysokości

To jednak tylko pozory szaleństwa. Katalończyk w swoich przygotowaniach dba o każdy detal. Przed szturmem na Matterhorn spędził u podnóża góry kilka tygodni. Wiele razy pokonywał trasę rekreacyjnie aż wreszcie uznał, że zna tu już każdy kamień i jest gotowy do próby bicia rekordu. Liczącą ponad 20 kilometrów wymagającą trasę pokonał w niecałe trzy godziny.

„Nie doświadczysz większej wolności od tej, którą czujesz siedząc na skraju zbocza, kiedy niemal wisisz w powietrzu. To jak bieganie wzdłuż ostrza miecza – z jednej strony próbujesz nie spaść i przyspieszasz z każdym krokiem, by to już się skończyło, a z drugiej wcale nie chcesz, by ta przygoda dobiegła końca. Jest w tym niebezpieczeństwo, ale powinieneś wtedy myśleć o zapewnieniu swoim nogom wolności do tego, by biec szybciej i szybciej. Nie ma znaczenia, na zboczu której góry się znajdujesz – to uczucie wolności nie zmienia się nigdy” – tak Jornet tłumaczył swoją życiową filozofię w książce zatytułowanej zresztą wymownie „Biec albo umrzeć „.

Katalończyk stopniowo realizował kolejne cele w coraz wyższych górach. Aconcaguę zdobył w niecałe 13 godzin. Wysokość zrobiła jednak swoje – po wszystkim przyznał się do poważnych problemów z utrzymaniem równowagi. „Mięśnie przestały nadążać za głową” – zdradził. Kilka miesięcy później  szybciej aż o godzinę tę samą trasę pokonał Szwajcar Karl Egloff, który rekord Jorneta wyśrubował także na Kilimandżaro. Stawką jest jednak wyłącznie prestiż, bo dla Katalończyka kluczowe jest pobicie najlepszego wyniku w chwili swojego wejścia – to, co dzieje się potem, nie ma już wielkiego znaczenia.

Reklama

Na liście „szczytów życia” została już tylko jedna pozycja. I wcale nie jest nią Everest. Nieprawdopodobny szturm Jorneta na Dach Świata rozpętał jednak prawdziwą burzę, bo wiele osób kwestionowało zdobycie szczytu w takim stylu. Biegacz do największego wyzwania na liście podchodził dwukrotnie. W 2016 roku pogoda zmusiła go do przedwczesnego odwrotu, ale po roku wrócił. Twierdzi, że w maju 2017 roku zdobył Everest… dwa razy w odstępie zaledwie kilku dni.

Środowisko himalaistów ma jednak podstawy do tego, by zachować przynajmniej wstrzemięźliwość. Jornet nie pokazał zdjęć ze szczytu i nie zostawił tam po sobie śladu. Nie podzielił się ze światem też filmem, który mógłby potwierdzać prawdziwość jego słów. Wszystko opierało się na wskazaniach GPS, które w naprawdę wysokich górach bywają zawodne. Swojego wejścia nie potwierdził też przed radio, bo… przezornie żadnego nie zabrał.

Zdobył czy nie zdobył?

„Nie noszę ze sobą radia ani telefonu. Taki mam styl – wchodzę sam i nie biorę ze sobą nic, co mogłoby mnie łączyć z domem. Chcę sam podejmować najważniejsze decyzje” – tłumaczył zdobywca. Okazało się także, że jakieś materiały filmowe i zdjęcia są, ale zostaną pokazane dopiero w filmie. Katalończyk wsparł się również długą listą świadków, których miał mijać po drodze, ale żaden nie mógł potwierdzić, że faktycznie zdobył wierzchołek.

„Brak zdjęć i komunikacji podczas zdobywania Everestu był spowodowany moim wyborem. Mogłem zorganizować wielką ekspedycję, gdzie Szerpowie czekaliby po drodze z butlami z tlenem i kamerami, by zapewnić ładne obrazki. Mogłem zadzwonić do kogoś ze szczytu i oznajmić czego dokonałem, ale główny cel mojej wyprawy był kompletnie inny. Nie chciałem udowadniać nic innym, tylko sobie. Chciałem sobie pokazać, że mogę zdobyć Everest bez dodatkowego wsparcia, kompletnie w pojedynkę i że można tego dokonać w niskobudżetowych warunkach. Naprawdę nie mam problemu z przyznaniem się do niepowodzeń. Tak było z moim wejściem na Czo Oju, gdzie ze względu na fatalną widoczność nie byłem pewny, czy faktycznie zdobyłem szczyt. Na Evereście jest pod tym względem naprawdę dużo łatwiej” – odpierał zarzuty w rozmowie z Ianem Corlessem.

Na pewno nie przekonał Dana Howitta – doświadczonego górskiego zdobywcy, który w długim opracowaniu punktował wszystkie nieścisłości. Linia obrony Jorneta jest faktycznie wygodna, ale istnieją pewne kryteria, dzięki którymi wysokogórskie wejścia się weryfikowane. „Na wyposażeniu wyprawy było radio i telefon. Dlaczego w takim razie nie zabrał ich ze sobą, skoro wiemy ponad wszelką wątpliwość, że je miał?” – pytał Howitt.

Inny zarzut dotyczył systemu GPS. Tym razem Jornet pobiegł ze sprzętem firmy Suunto – jednego ze sponsorów. Wszystkie poprzednie wejście biegacza są precyzyjnie udokumentowane, ale w tym zdarzają się trudne to wytłumaczenia wyrwy. Sam zainteresowany tłumaczył to tym, że niesprawdzony wcześniej w terenie wskaźnik samoistnie się resetował.

„Przez 18 godzin nie kontaktował się ze swoją ekipą, chociaż na dole wszyscy się o niego martwili, co zresztą dobrze widać na filmie. Nie tylko nie zapewnił żadnego dowodu zdobycia szczytu w żadnej z tych prób, ale też zaniechał jakiejkolwiek komunikacji podczas swoich rzekomych wejść. Wierzę, że nie chciał po prostu skłamać przed wszystkimi i to dlatego z nikim nie rozmawiał” – kontynuuje Howitt.

„Kilian miał wiele możliwości do tego, by spełnić wymogi Ministerstwa Turystyki w Nepalu związane z pełną weryfikacją szczytowego ataku. Zamiast tego wybrał jednak argumentację opartą na tym, że jacyś wspinacze mieli widzieć jego ślady prowadzące na szczyt. To argument, po który sięgano 100 lat temu! Nie mówię już o tym, że tego typu ślady w okolicach szczytu są zasypywane w trakcie minut – jeśli nie sekund. Ciekawe jest też to, że na samej górze nie zostawił po sobie żadnej pamiątki” – kończy długą litanię oskarżeń Howitt.

Dodatkowym argumentem jest to, że nikomu w historii nie udało się dwukrotnie podczas jednej wyprawy skutecznie zaatakować szczytu bez dodatkowego wsparcia tlenem, a właśnie przy takim osiągnięciu upiera się Jornet. Obie próby dzieliło zaledwie pięć dni. Powstaje więc pytanie: po co wspinacz atakował Everest po raz drugi, skoro z sukcesem miało mu się to udać już za pierwszym razem?

Wytłumaczenie zainteresowanego jest prozaiczne aż do przesady. Jornet przekonuje, że za pierwszym razem zmagał się z zatruciem pokarmowym i nie mógł w pełni cieszyć się przygodą. Po raz drugi w górę wiodła go również ciekawość – chciał się przekonać, czy taki bezprecedensowy wyczyn w ogóle jest możliwy. Sprawa jest skomplikowana z jeszcze jednego względu: Katalończyk zaatakował z okolic klasztoru Rongbuk (5100 m) – miejsca położonego dużo niżej niż wysunięta baza (6400), którą uważa się za punkt wyjścia wszystkich pomiarów, więc trudno jego wynik do czegoś porównać.

Kontrowersji jest sporo, ale Jorneta w ogóle to nie interesuje. Nie ma potrzeby udowadniania niczego na siłę. Przekonuje, że dostarczył każdy możliwy dowód potwierdzający powodzenie jego ambitnej próby. A jeśli tych dowodów jest mało i są nieprzekonujące? To środowisko himalaistów i cała reszta ma problem – nie on. W wolnych chwilach dalej realizuje się jako człowiek, który swoją pasją zaraża innych i to się raczej nie zmieni. Ostatnim celem na jego liście pozostaje Elbrus, gdzie kosmiczny rekord wyśrubował w 2010 roku Andrzej Bargiel.

KACPER BARTOSIAK

Fot. www.YouTube.com

Najnowsze

Uncategorized

Polecane

Trela: Cienka czerwona linia. Jak bałkańscy giganci wzajemnie się unikają

Michał Trela
5
Trela: Cienka czerwona linia. Jak bałkańscy giganci wzajemnie się unikają
Polecane

Trela: „Geopolityka sportu”. Zmarnowany potencjał na sportową książkę roku

Michał Trela
18
Trela: „Geopolityka sportu”. Zmarnowany potencjał na sportową książkę roku

Komentarze

0 komentarzy

Loading...