Phil Jackson to nie tylko trener. To legenda. Żeby założyć wszystkie swoje mistrzowskie pierścienie, potrzebowałby dodatkowej ręki. Ale ostatnia dekada – wbrew temu, co działo się w jego karierze wcześniej – to nie tylko pasmo sukcesów. Choć dokładnie tak się zaczęła. Gdy jednak opuścił trenerską ławkę, było już tylko gorzej.
25 grudnia 2008 roku Phil Jackson świętował. Właśnie zaliczył zwycięstwo numer 1000 w roli trenera drużyn z NBA. Nie był pierwszym szkoleniowcem, który to osiągnął. Ba, mimo że potem dołożył jeszcze ponad setkę wygranych, nie jest trenerem z najwyższą liczbą zwycięstw. Zrobił to jednak najszybciej i w ten sposób, po raz kolejny, zapisał się w historii najlepszej ligi świata.
Prowadzeni przez niego Los Angeles Lakers walczyli wówczas o miejsce premiowane grą w play-offach. Lub inaczej: walczyli o to, by zająć jak najlepszą pozycję, bo raczej nikt nie spodziewał się, że może ich tam zabraknąć. Sezon wcześniej dotarli do finału, gdzie przegrali z Boston Celtics (co było o tyle ciekawe, że Jackson walczył wtedy o pobicie rekordu zdobytych pierścieni w roli trenera, gdzie poprzeczkę zawiesił… Rod Auerbach, były szkoleniowiec Celtów). Tym razem nie byli faworytami do końcowego zwycięstwa – na pierwszym miejscu zdecydowanie stawiano ekipę z Bostonu.
Ale nikt nie powiedział, że z kursami bukmacherów nie da się wygrać.
Ostatnie dwa pierścienie
To była druga przygoda Jacksona z Lakersami. Wcześniej sześć mistrzostw zgarniał w Chicago Bulls (dwa razy po trzy z rzędu, takie hat-tricki to jego specjalność), a kolejne trzy dołożył właśnie w Los Angeles. Gdy odchodził, w 2004 roku, napisał książkę „Ostatni sezon”. Mówił wówczas, że „chciał opisać historię sezonu, który był zbudowany wokół ekipy gwiazd – z których kilka (Karl Malone i Gary Payton) było już po swoim primie, a kilka (Shaq i Kobe Bryant) miało na głowie wszystkie problemy, jakie współczesny sport może przynieść”.
Szybko, bo po zaledwie roku, okazało się, że to zdecydowanie nie jest jego ostatnie słowo. Zresztą nie pierwszy raz – wcześniej takim miało być pożegnanie z Chicago Bulls. Tymczasem gdy tylko pojawiła się oferta z Zachodniego Wybrzeża, przyjął ją. A potem rozwiódł się z drugą żoną, bo ta nie chciała przeprowadzić się do Los Angeles. Cóż, są na tym świecie priorytety, prawda?
Ten rok przerwy w relacji Jacksona i ekipy z LA, wyszedł na dobre wszystkim. Lakersi zagrali słabszy sezon, co spowodowało, że gdy Jackson wrócił, napotkał na swej drodze innego Kobego Bryanta. Wcześniej obaj najchętniej by na siebie nie patrzyli. Po powrocie Jacksona nareszcie potrafili znaleźć wspólny język. Po latach, gdy Phil wspominał, że myśli o przejściu na emeryturę, a dziennikarze pytali Bryanta czy Jackson nie zawdzięcza swoich tytułów tylko temu, że zawsze miał najlepszych zawodników (Jordan, Pippen, Shaq, Kobe), ten odpowiadał im tak:
– Nie rozmawiajcie ze mną o koszykówce. Najwidoczniej nie wiecie nic o tym sporcie. Phil ma wielką umiejętność spajania drużyny. Jego przekaz jest zawsze ten sam. Nie jest typem trenera, który wciąż pokrzykuje. Tacy szybko tracą uwagę drużyny, bo zawsze starają się ją „napompować”. On skupia się na wykończeniu, ofensywie trójkątów [triangle offense] i nas, grających jako jedność. Bez niego jesteśmy kompletnie inni i on to wie, powtarzałem mu to wiele razy.
Wiedział to też Jerry Buss, ówczesny właściciel Lakers. W pewnym momencie, gdy Jackson po raz pierwszy przebąkiwał, że myśli o emeryturze, rozważał podobno zaoferowanie mu pracy „part-time coacha”. Co by to miało oznaczać? Że na meczach domowych pojawia się Phil, a gdy trzeba frunąć dalej, wydaje tylko instrukcje, a spotkanie ogląda sprzed telewizora, kontrolując w ten sposób pracę swoich asystentów. Ostatecznie do tego nie doszło, ale samo to, że taki pomysł się pojawił, udowadniał, jak bardzo w Los Angeles nie chcieli stracić Jacksona. Dlatego w 2007 roku przedłużyli mu kontrakt o trzy lata.
– Miałem ponad 50 lat na karku w poprzedniej erze. W trakcie trwania tej mam ponad 60. Może uda mi się dotrzymać do siedemdziesiątki. Ale nie sądzę, żeby tak miało się stać. Zarządzanie tymi dzieciakami nie jest łatwym zadaniem. Ledwo mówię ich językiem, ale staram się – mówił wtedy. A Kobe Bryant dodawał: – Myślę, że to wspaniale, że zostaje. W mojej opinii jest zdecydowanie najlepszym trenerem na świecie.
Obu łączył jeden cel: mistrzostwo. Kobe chciał udowodnić wszystkim, że jest w stanie zdobyć je bez Shaqa, który opuścił Los Angeles. Phil Jackson miał na celowniku zdobycie dziesiątego pierścienia i zostawienie za sobą Reda Auerbacha. Opowiadając tę długą historię najkrócej, jak tylko się da: obu się udało. W sezonie 2008/2009 dotarli do finałów NBA, a tam bez większych problemów pokonali Orlando Magic (z Marcinem Gortatem w składzie).
Jackson szybko ubrał wtedy żółtą czapkę z wielkim „X” i datami zdobywanych przez siebie mistrzostw wypisanymi po bokach. Dodawał też, że jeszcze tej samej nocy wypali cygaro w pamięci Auerbacha. To zresztą żadna nowość – gdy w 1992 roku ekipa Chicago Bulls świętowała mistrzostwo na parkiecie, fotograf Andy Bernstein znalazł Jacksona w szatni. Palącego cygaro, oczywiście.
Tym razem jednak w pierwszej kolejności czekał go prysznic. Szampanów. Kobe Bryant zadbał o to, by Jacksona nie ominęła ta przyjemność. Ten zresztą nie miał nic przeciw, wręcz przeciwnie. „Zdjął okulary, odchylił głowę i wypił wszystko, bo to specjalny czas. Dla nas zostanie drużyną, która dała mu historyczne, dziesiąte mistrzostwo, jest wyjątkowe” mówił MVP tamtych finałów. A Jackson się rewanżował:
– Kobe nauczył się, jak być liderem w taki sposób, by ludzie chcieli za nim podążać. To dla niego naprawdę ważne, że nauczył się, że ma nie tylko wymagać, ale i dawać. Stał się właśnie takim zawodnikiem. To wspaniałe dla niego i wspaniałe do oglądania.
Kiedy uprzejmości zostały już wymienione, Phil wreszcie mógł pójść na cygaro. No, prawie. Pozostało tylko odebrać telefon od Arnolda Schwarzeneggera, gubernatora Kalifornii. Takiego połączenia nie da się przecież zignorować. Wszyscy widzieliśmy na ekranach kin, do czego Arnie jest zdolny, gdy ktoś go zdenerwuje.
To mistrzostwo nie było jednak końcem przygody Phila z Los Angeles. W kontrakcie miał wpisany przecież jeszcze rok. Rok wpajania zawodnikom ukochanej ofensywy trójkątów, rok wprowadzania filozofii zen do NBA i, przede wszystkim, rok wygrywania. Po drodze do swojego kolejnego finału Jackson prześcignął Pata Rileya, legendarnego trenera Lakersów, w liczbie wygranych meczów w barwach tej organizacji. A to nie było jego ostatnie słowo. W sezonie zasadniczym jego drużyna wygrała 57 spotkań. W play-offach dołożyła kolejnych 16. Prosta matematyka mówi nam, że zostali dzięki temu mistrzami, w finale ogrywając zresztą Boston Celtics. Kiedy jednak skończyło się świętowanie, szampany zostały wypite, a cygaro dopalone, wszyscy zaczęli zadawać sobie jedno pytanie: czy to koniec?
Mało kto w to wierzył. Mitch Kupchak, generalny menedżer Lakers, stwierdził wówczas, że będzie „bardzo zaskoczony”, jeśli Jackson nie zostanie na jeszcze jeden sezon. Kobe Bryant dodawał, że zespół będzie „drastycznie odmieniony”, jeśli Phil odejdzie. „Wszyscy chcemy go z powrotem. On o tym wie. Osobowość naszego zespołu jest oparta na jego charakterze, procesie myślowym i filozofii. Jeśli odejdzie, to zmieni to wszystko, ale nie chcę o tym teraz nawet myśleć”. Nie musiał. Jackson szybko powiedział dokładnie to, na co wszyscy czekali:
– Od początku w moich myślach pojawiało się stwierdzenie, że jeśli wygramy drugi raz z rzędu, wyprawa po kolejny „hat-trick” będzie naturalna. Bardzo trudne byłoby nie wyruszyć po kolejne mistrzostwo. To jedna z tych rzeczy, które w nas siedzą. […] Wliczcie mnie. Po kilku tygodniach rozważań, nadszedł czas, by znów postawić przed sobą wyzwanie złożenia drużyny, która może obronić tytuł.
Koniec
Jackson od początku powtarzał jednak, że niezależnie od wszystkiego, to będzie finisz, meta. Ostatni sezon, tym razem naprawdę. Bez odwrotu, bez bramki numer dwa. „To dla mnie ostatnie chwile. Liczę na to, że wielkie” mówił. Wszyscy w klubie chcieli, żeby zakończyło się to jego kolejnym, już dwunastym, mistrzostwem w roli tenera.
Todd Musburger, agent Jacksona, mówił:
– Phil był bardzo zadowolony ze swojej decyzji i już czeka na kolejny sezon. On naprawdę uwielbia to, co robi. Wszyscy wiemy, jak stresujące może to być, możemy się jedynie z tym utożsamiać. Presja jest wielka. Kiedy prowadzi się Yankees, Lakers albo klub piłkarski w Anglii, zawsze są oczekiwania. Wygrywanie nie jest wystarczające, trzeba zdobyć mistrzostwo. Phil, oczywiście, to kocha. Koszykówka jest wielką częścią jego życia. Uwielbia być fragmentem tego wszystkiego, podobnie jak uwielbia klub, w którym się znajduje.
Lakersi grali nieźle. Sezon zasadniczy skończyli dokładnie z takim samym bilansem, jak w poprzednim roku: wygrali 57 spotkań, przegrali 25. A Phil Jackson? Cały czas musiał powtarzać, że zostało jeszcze tylko kilka miesięcy i skończy się jego era. Bo mało kto w Los Angeles w to wierzył, a już zupełnie nikt nie chciał. Sam Phil zdawał sobie z tego sprawę.
– Większość nie wierzy, że spełnię swoją obietnicę, uważają, że powrócę do trenowania. To jednak naprawdę mój ostatni sezon. Chcę to zrobić dla siebie. Odchodziłem już kilka razy. Po sezonie 1998/99 i 2004/05. Po poprzednim sezonie nie miałem kontaktu, ale myślałem, sobie, że „może…”. W tym roku nie ma „może”. […] Nie planuję dalej być częścią tego sportu. Nie chcę wrócić jako komentator czy ktoś taki. Chcę robić coś innego – pójść do opery czy teatru zamiast śledzić koszykówkę trzy czy cztery noce w tygodniu. Muszę znaleźć coś, co stanie się moją pasją.
Zapamiętajcie te słowa. Jeszcze do nich wrócimy. Na razie jednak jesteśmy w sezonie 2010/11. Los Angeles Lakers właśnie awansowali do play-offów, wygrali pierwszą rundę i… nadziali się na mur. Jeśli takiego znacie, pogadajcie o tym z jakimś maratończykiem. Chyba każdy z nich choć raz w swoim życiu to przeżył: w pewnym momencie biegu po prostu nie jesteście w stanie podnieść nogi. Odcina tlen, ciało was nie słucha, jakbyście wpadli do smoły i mogli się tylko bezradnie rozglądać dookoła. Mniej więcej tak wyglądali Lakersi, gdy musieli zmierzyć się z Dallas Mavericks. Nie istnieli.
O ile w pierwszym meczu nawiązali jeszcze jakąś walkę, o tyle z każdym kolejny było gorzej. Skończyło się upokarzającą porażką 86:122 oraz pierwszym i jedynym starciem play-offów, które drużyna Phila Jacksona przegrała do zera. Mavs wygrali później mistrzostwo, jednak nie zmieniło to rozmiarów rozczarowania odczuwanego w Los Angeles. Jackson zakończył swoją karierę nie sukcesem, a porażką. Ożywili się wówczas jego krytycy, którzy sprzeciwiali się wypowiedziom takim, jak ta Mitcha Kupchaka sprzed sezonu:
– Jesteśmy ogromnie zadowoleni z faktu, że Phil do nas powrócił. Wygraliśmy pięć tytułów w ciągu dziesięciu lat, jakie u nas spędził, w finałach byliśmy w tym czasie siedem razy. To niesamowita sprawa. On jest nie tylko najlepszym trenerem w historii tego zespołu. To najlepszy trener w historii całej NBA.
Krytycy uważali, że Jackson zawsze miał pod sobą najlepszych zawodników. Że odchodził tuż przed tym, jak drużyna się sypała. Że jego największe dzieło – ofensywa trójkątów – to tak naprawdę pomysł Texa Wintera, jego wieloletniego asystenta (co zresztą nie jest prawdą, Winter również ją zapożyczył). Że był bardziej motywatorem i menedżerem, niż trenerem.
Wielu trenerów nie radziło sobie jednak z zespołami, które były przepakowane gwiazdami. A Jackson? Wchodził do nich i te gwiazdy czynił jeszcze lepszymi. Jordana zmienił w najlepszego w historii, Bryanta w gościa, który stał się prawdziwym liderem mistrzowskiej drużyny. Jako trener zdobył jedenaście mistrzostw, więcej niż ktokolwiek inny. A jego średnia zwycięstw oscyluje na poziomie 70%.
Stan van Gundy, były trener Miami Heat, Orlando Magic i Detroit Pistons, podsumował te dyskusje chyba najlepiej:
– Może będą powtarzać, że miał wielkich zawodników. Po pierwsze jednak, nie słyszałem o zespole, który wygrał cokolwiek, nie mając takich w składzie. Tak, miał wielkich zawodników, ale ten gość wygrywał cały czas. Jeśli masz Kobego i całą resztę tych gości, ale przegrywasz – okej, może wtedy mogą o tobie gadać. Ale on wygrywał. Cholera, spójrzcie na jego statystyki, są nieprawdopodobne.
Tak, Jackson przegrał swój ostatni sezon. Ale to nie zmieniło nic w kwestii tego, co osiągnął wcześniej. Zresztą, on sam się specjalnie tym nie przejmował, wręcz przeciwnie. Po porażce zszokował wszystkich, mówiąc: „czuję ulgę, że skończyliśmy już ten sezon”. Później dodawał: „nie planuję powrotu i w tej chwili jestem tego pewny. Nie jestem jednak pewny tego, co będzie za sześć miesięcy”. Spoiler: po sześciu miesiącach wciąż był emerytem. Ale ziarno nadziei w sercach kibiców zostało zasiane.
– Gdy podsumowuję swoją pracę, stwierdzam, że wygrywa talent. Jeśli masz talenty, które możesz trenować, to robi całą różnicę. Trenowałem kilka z największych talentów, jakie kiedykolwiek grały w koszykówkę. To fakt. Wielki wpływ mieli też ludzie, którzy przez lata towarzyszyli mi w sztabie: Tex Winter, Johnny Bach, Jim Cleamons, Jimmy Rodgers i inni. To była kombinacja ludzi, którzy poświęcali się temu, co robili. […] To wszystko było kupą zabawy, zawodnicy też to podłapali. Moje mocne strony dotyczyły prawdopodobnie wspólnoty, komunikacji i utrzymania chemii w zespole – mówił na pożegnalnej konferencji.
Ku zaskoczeniu wielu, nie odebrał więc argumentów krytykom, wręcz przeciwnie: w pewnym sensie się z nimi zgodził. Ale czy to, że umiał się do tego przyznać, nie czyni go jeszcze większym?
Zdrowie
Wspomniana wcześniej ulga po porażce w play-offach przestaje dziwić, gdy spojrzy się na historię przebytych przez niego zabiegów i operacji. Jackson uszkodził w swoim ciele prawdopodobnie wszystko, co mógł uszkodzić. Już w 2002 roku, dziewięć lat przed ostatecznym przejściem na trenerską emeryturę, w „USA Today” opisywano go jako „swego rodzaju skrzyżowanie ostrygi z flamingiem, kiedy próbuje chodzić. Stawia jeden krok, a każdy zastanawia się, jak utrzymuje równowagę”. A w kolejnych latach przeszedł jeszcze m.in. dwie operacje wymiany stawu biodrowego. Przez cztery miesiące chodził o kuli, wliczając w to sezon przygotowawczy.
– Nawet proste zadania, jak włożenie skarpetek i butów, były bardzo trudne. Prosiłem więc włodarzy Lakersów, żeby byli cierpliwi, jeśli chodzi o moją decyzję o powrocie. Obóz treningowy nie był łatwy, ale po kilku podróżach, zdecydowałem się dalej trenować i czuję się z tym dobrze – mówił wówczas.
Gdy w 2010 roku ponownie zastanawiał się, czy chce spróbować zostać na jeszcze jeden sezon, to właśnie zdrowie było głównym problemem. Musiał je najpierw wystawić na próbę. Przeszedł przez wszystkie możliwe medyczne testy, potem pojechał do swojego ukochanego domu w Montanie, spędził tam tydzień i upewniał się, że da radę.
– Musiałem poczekać na wyniki testów. Niektóre z nich dotyczą zdrowia, niektóre tego, jak się teraz czuję. Miałem odnośnie tego mieszane uczucia. Trudno nie myśleć o powrocie, gdy mówi się do tych zawodników i ma okazję trenować tak dobry zespół. Ale tak się teraz czuję. To po prostu coś, z czym musiałem usiąść i sprawdzić, jak się czuję. Ostateczna decyzja zależała od tego, co powiedzą lekarze. Nigdy nie chodziło o pieniądze.
Do listy schorzeń Jacksona dopisać możemy: problemy z kolanem, które dotykał artretyzm, a Phil musiał nosić specjalną opaskę (w trakcie meczów siedział na specjalnym, ergonomicznym krześle, by nie obciąż swoich stawów), kamienie nerkowe i problemy z sercem, przez które wstawiono mu stent [protezę rozszerzającą naczynia krwionośne – przyp. red.] kilka lat wcześniej. Nic dziwnego, że jego rodzina wolała, by nie wracał. Nic dziwnego też, że od początku mówił wprost: to ostatni sezon.
Jakby tego było mało, w jego trakcie zdiagnozowano u niego raka prostaty. Ujawnił to dopiero w 2013 roku, ale zawodnicy dowiedzieli się w trakcie play-offów. „To był szok. Niesamowicie trudny moment dla zespołu, ale wyjaśniający bardzo wiele, pozwalający nam zrozumieć jego postawę, energię i zaangażowanie. Jak bardzo kocham Phila i uwielbiam wszystko, co z nim związane, tak trudno było się tego dowiedzieć” mówił potem Pau Gasol.
Tuż po play-offach Phil przeszedł operację. Udaną. Później zaaplikowano mu jeszcze 41 dawek chemioterapii. Dziś, gdybyście spotkali go na ulicy, zobaczylibyście ponad siedemdziesięcioletniego, dwumetrowego faceta, który chodzi z wyraźnymi problemami, ale niespecjalnie się nimi przejmuje. I to mimo tego, że już na emeryturze zerwał ścięgno Achillesa, gdy… po długiej podróży wysiadał z małego auta. Teraz nosi specjalne skarpetki i regularnie pracuje z trenerem. Sam powtarza, że jego wielkim zwycięstwem jest to, że „wciąż może sam podnieść się z ziemi”. Nie może za to – od ponad dwóch dekad – grać w koszykówkę, czego bardzo żałuje. Czasem tylko śni mu się, że to robi.
Czy w jego snach przewijają się myśli o trenowaniu kolejnej mistrzowskiej ekipy? Tego nie wiadomo. Z całą pewnością jednak, nawet po zakończeniu przygody z Lakersami, nie mógł narzekać na nudę.
Przerwa
Gdzie przebywał, gdy go nie było? Coż, między innymi w domu. W tamtym okresie był w związku z Jeanie Buss, córką właściciela Lakersów, wciąż na bieżąco rozeznawał się więc w sytuacji klubu. A że Jeanie była dość zapracowana, to Phil skupiał się na domowych obowiązkach. Przynajmniej tych, które mógł wypełnić bez uszkodzenia nadwyrężonego ciała. Czyli między innymi gotowaniu. Wiemy, że trudno wyobrazić go sobie w kuchni, ale sam twierdzi, że bardzo lubi pobawić się garnkami. Nie wiemy tylko, jaką taktykę przy tym obierał, ale zakładamy, że była to wariacja ofensywy trójkątów.
Często wybierał się też do ukochanej Montany, mógł sobie na to pozwolić, w końcu był już emerytem. Wcześniej spędzał tam każde lato, od dobrych czterech dekad. Teraz widywano go w niej jeszcze częściej. Miał tam trzy domy (choć nie do końca wiemy, po co mu aż tyle), z których jeden – co dla niego ważne – został wybudowany przez gościa indiańskiego pochodzenia. W Montanie się wyciszał, zajmował ogrodem, łowił ryby, spacerował.
Korzystając z wolnego czasu napisał (kolejną) książkę – „Jedenaście pierścieni”, w której opowiadał o swojej karierze i życiu. Dlatego wspomnienia z boisk NBA mieszają się tam z doznaniami duchowym, coachingiem i filozofią zen. Dlatego cytuje w niej Lao-tzu czy Ghandiego obok swoich byłych zawodników. Dlatego przywołuje inne książki, głównie te związane z liderowaniem, przewodzeniem drużynie. Dlatego opowiada o swoim dzieciństwie, spędzonym w bardzo religijnym domu. To biografia-hybryda, znajdziecie tam właściwie wszystko, co czyniło Phila Jacksona… po prostu Philem Jacksonem. Bo nie da się go do nikogo porównać.
Regularnie powtarzał też, że nie wróci już na ławkę trenerską. Mimo tego media mu nie odpuszczały. Jeśli tylko w którymś klubie zwalniała się posada szkoleniowca, faworytem do jej objęcia stawał się Phil Jackson. Cleveland Cavaliers, Toronto Raptors, Detroit Pistons, Brooklyn Nets i wreszcie… Los Angeles Lakers. To tylko część z klubów, które (podobno) starały się go sprowadzić. Nie skusiły go jednak wysokie kontrakty, choć – jak pisał w „New York Times” Sam Anderson, Jacksona po prostu nie da się oddzielić od koszykówki.
– W trakcie naszego pierwszego spotkania, w jego ulubionej restauracji, dał mi szczegółowy raport scoutingowy o obecnych zawodnikach NBA. Potem pożyczył moje pióro, żeby narysować diagram konkretnej akcji na swojej serwetce. Przy drugim spotkaniu, w małej kawiarni, zapytałem go, jak NBA ewoluowała, od kiedy dołączył do niej jako zawodnik, 46 lat wcześniej. Znów chwycił serwetkę i pióro, ale przyniosłem mu papier z mojego samochodu. Oczekiwałem, że narysuje reprezentatywne schematy typowych zagrań: ofensywy Knicks w latach 70. czy Bulls z lat 90. Zamiast tego, przez ponad półtora godziny rysował wspaniałe i często bardzo szczegółowe szkice. Było ich ponad 20. […] Były wśród nich m.in. zagrania jego największych rywali: Jazz Jerry’ego Sloana czy Kings Ricka Adelmana, ale też nowości czy nawet szkice akcji z lat 50.
Nie dziwi więc, że gdy to Los Angeles Lakers poszukiwali trenera, postawili sprawę jasno. Przeglądamy CV kandydatów, ale jeśli Phil będzie chciał, to „ta praca jest jego”, tak mówili. Ale Jackson nie chciał, mimo że ponoć próbował przekonywać go nawet Kobe Bryant. Jego ostatni sezon na ławce trenerskiej – przynajmniej na razie, ale wygląda na to, że nic tego nie zmieni – to ten sprzed ponad siedmiu lat.
Jak się jednak okazało – wbrew swoim zapowiedziom, że chce się trzymać na uboczu koszykarskiego świata (pamiętacie jeszcze te słowa?) – wrócił. Nie na ławkę trenerską. Wyżej.
Nowa rola
18 marca 2014 roku New York Knicks – klub, w którym, jeszcze jako zawodnik, zdobył swoje pierwsze dwa mistrzowskie pierścienie – ogłosili, że Phil Jackson został jego nowym prezydentem. Za pięć lat sprawowania tej funkcji miał dostać „drobną” sumę 60 milionów dolarów. Z okazji podpisania kontraktu zorganizowano wielką fetę, sprzedawano stare koszulki z czasów gry Phila i przywołano jego sukcesy (choć zdecydowanie nie był największą gwiazdą tamtego zespołu). Wszyscy wierzyli, że oto zaczyna się nowa era w historii New York Knicks.
Ruch ten powszechnie postrzegano jako znakomity dla nowojorskiej organizacji. Z kolei z perspektywy Jacksona raczej można było mówić o porywaniu się z motyką na słońce. Co prawda Knicks wygrali pięć ostatnich spotkań przed jego przybyciem do Nowego Jorku, ale generalnie to ekipa, która od dobrych piętnastu lat nie potrafiła dojść do finału NBA. Nie mówiąc już o marzeniach związanych z mistrzowskimi tytułami (jedyne w ich klubowej gablocie, to te z czasów Phila). W XXI wieku zresztą tylko czterokrotnie zagościli w play-offach, zaledwie raz przeszli pierwszą rundę.
Już od początku wiadomo było, że Jacksonowi nie będzie łatwo. Salary cap, ogromny kontrakt Carmelo Anthony’ego czy brak zawodników odpowiedniej jakości. To tylko wierzchołek góry lodowej, z którą musiał się uporać. Ale kto, jak nie on? Kto jeśli nie Phil Jackson? Najbardziej utytułowany trener w historii, gość, który na koszykówce zjadł zęby i stracił biodro.
– Jest tylko jeden Phil Jackson i jest on synonimem wygrywających zespołów. Jego historia sukcesów w NBA jest nie do pobicia i jest on idealną osobą do pokierowania naszego zespołu zarówno jeśli chodzi o krótko-, jak i o długoterminowe plany. Do sukcesów, których rezultatem będzie mistrzostwo NBA. To nasz jedyny cel, na który zasługują nasi fani. […] Jestem przekonany, że Phil i Steve Mills to odpowiednia kombinacja ludzi i umiejętności, żeby zapewnić nam sukces – mówił James Dolan, właściciel klubu.
Jackson oczywiście gadał o tym, że jest bardzo szczęśliwy z możliwości powrotu do Nowego Jorku, gdzie odnosił pierwsze sukcesy w NBA, jeszcze jako zawodnik. Dodawał, że to dla niego honor i ogromna radość. Mówił jak to „ta organizacja wiele wycierpiała w poprzednich latach z powodu rzeczy, które – tak uważam – zostały wykreowane przez media i brak solidarności”. Był też przekonany o tym, że Knicks w najbliższych latach staną się pretendentem do tytułu. To ostatnie okazało się bzdurą.
Bo Phil Jackson, jak genialnym trenerem by nie był, tak okazał się beznadziejnym prezydentem. Popełniał błąd za błędem. Starzejącemu się Anthony’emu zaoferował pięcioletni kontrakt, opiewający na grube miliony. Jednym z pierwszych zawodników, jakich sprowadził do klubu, był Lamar Odom. W tamtym czasie walczący z uzależnieniem od narkotyków. W ekipie Knicks nie rozegrał nawet jednego spotkania. Jeśli tak to się zaczęło, to można było się spodziewać, że dalej będzie tylko gorzej.
I było. Na palcach jednej ręki można policzyć zawodników, którzy – sprowadzeni przez Jacksona – sprawdzili się w Nowym Jorku. Kwiatków jest mnóstwo: Jimmer Fredette, zatrudniony na początku 2016 roku, ma sto procent skuteczności rzutów w barwach Knicks, ale tylko dlatego, że… oddał dla tego zespołu cały jeden. I trafił. Jason Smith z kolei zasłynął tym, że tańczył w szatni. Jeśli chodzi o to, co robił na boisku to nie ma czego wspominać. Travis Outlaw, sprowadzony z Kings, nie rozegrał spotkania w Nowym Jorku. To jednak goście, których można się było bez większego żalu pozbyć.
Absolutną katastrofą było za to sprowadzenie Derricka Rose’a na gwiazdorskim kontrakcie. Wszyscy wiedzieli, jakie problemy, głównie zdrowotne, ma ten zawodnik. Wtedy znajdował się też w środku procesu, był oskarżony o gwałt. Jacksonowi to nie przeszkadzało. Efekt? Dokładnie taki, jak przewidzieli wszyscy. Oprócz Phila, rzecz jasna. Co dalej? Joakim Noah, który 2/3 poprzedniego sezonu spędził, lecząc urazy, a gdy już grał, to słabo. Jak łatwo się domyślić: w Knicks się nie poprawił. Ale zarobił grube miliony.
– Mam doświadczenie z Joakimem na przestrzeni lat. Nie tylko, gdy mówimy o nim, jako o zawodniku ze sporym talentem, ale też, gdy mowa o gościu, który pojawił się przed drzwiami mojego domu w Montanie. On zna Derricka, wie, jak z nim grać. To daje nam przewagę. Obaj wracają do formy – mówił Phil, a nikt do końca nie wiedział, o co chodzi z Montaną. Co istotne: okazało się, że obaj do tej formy nie wrócili…
Nazwiska można mnożyć – absolutnym kuriozum było choćby sprowadzenie byłego rezerwowego z Los Angeles Lakers, Sashę Vujacicia. Do dziś nikt nie rozumie tego ruchu. Podobnie źle dobierał trenerów. Najpierw zwolnił Mike’a Woodsona, co akurat było uzasadnione. Na jego miejsce zatrudnił jednak Dereka Fishera, kolejnego ze swoich byłych podopiecznych z czasów Lakers. Sęk w tym, że ten nie tylko nie potrafił prowadzić zespołu, ale też… według prasowych doniesień umawiał się z partnerkami swoich zawodników. To nie mogło wypalić. Potem przyszedł czas Kurta Rambisa jako tymczasowego szkoleniowca. Pozwolicie, że nie napiszemy o tym ani słowa? Tak będzie najlepiej. Skończyło się z Jeffem Hornackiem, który… po prostu był. Nic wielkiego nie zrobił, niczego też spektakularnie nie spieprzył.
W przeciwieństwie do Jacksona, którego pogrążała każda kolejna wzmianka w prasie. Choćby taka, że gdy Knicks szukali trenera, on pojechał na wakacje. Co najgorsze: zdjęcia z nich udostępniał w social media, w ogóle się z tym nie kryjąc. Regularnie przebywał zresztą w Los Angeles, a jego praca obchodziła go mniej więcej tak bardzo, jak stosunki płciowe pingwinów na Antarktydzie. Innym razem zasnął w trakcie rozgrzewki jednego z bardziej perspektywicznych zawodników, którego miał obserwować w kontekście sprowadzenia do Knicks. Nazwiska gracza nie ujawniono, ale dość jasne było, że raczej do Nowego Jorku nie trafi.
Sprawę zawalił ostatecznie, gdy próbował na siłę wypchnąć z klubu wspomnianego Carmelo Anthony’ego, któremu na początku swojej przygody z prezydenturą dał wspomniany wcześniej, pięcioletni kontrakt. O tyle nietypowy, że dawał zawodnikowi możliwość odrzucenia każdej propozycji wymiany. Biorąc pod uwagę wiek Melo – było to mniej więcej tak rozsądne, jak suszenie włosów w wannie pełnej wody. Zresztą początkowo ich współpraca układała się ponoć całkiem nieźle.
– Carmelo lubi komunikację, relacje towarzyskie. Z wieloma zawodnikami miałem relacje na linii trener-zawodnik, gdzie wystarczyło zapytać ich, jak się czują, bo byli zajęci. Z Melo chodzę na obiady. Nie tak często, jakbym chciał, ale robię to, ponieważ on to lubi – mówił w 2014 roku. W 2016 było już za to tak: – Nie jesteśmy w stanie wygrywać z nim na boisku. Myślę, że kierunek rozwoju naszego zespołu jest taki, że lepiej czułby się gdzie indziej, gdzie mógłby spróbować wygrać mistrzostwo.
Równocześnie pokłócił się z jedynym gościem, wokół którego można było budować nową potęgę – Kristapsem Porzingisem. „Odbieramy telefony. Bardzo cenimy Kristapsa i to, co dla nas robi, ale kiedy gość nie pojawia się na pożegnalnym spotkaniu [konflikt tej dwójki był już wówczas w na tyle zaawansowanej fazie, że Porzingis nie chciał rozmawiać z Jacksonem – przyp. red.], wszyscy zaczynają się zastanawiać nad możliwością jego odejścia. […] Kochamy tego gościa, ale musimy zrobić to, co najlepsze dla klubu” mówił, zapytany o możliwość odejścia Łotysza.
Co jeszcze? Na siłę chciał – choć konsekwentnie temu zaprzeczał – zmusić trenerów do gry ofensywą trójkątów. Czyli systemem, który przeszedł już do historii, osiadł na nim kurz i lepiej było go nie ruszać (bardzo ładnie ujął to Derrick Rose, który nazwał to „przypadkową koszykówką”). Basket się zmienił, Jackson nie chciał. W pewnym momencie wyśmiał nawet na Twitterze analityków, którzy zwracali jego uwagę na grę Golden State Warriors jako modelowy przykład tego, co trzeba dziś robić, by zwyciężać. Wojownicy przegrywali wtedy 1-2 w swojej serii play-offów. Później zdobyli mistrzostwo.
Cóż, Phil. Przykro nam to pisać, ale akurat twoje tweety na to uciszenie często zasługiwały. A twoja przygoda z Knicksami to…
…porażka
Skończyło się w jedyny możliwy sposób: kontrakt Phila Jacksona rozwiązano dwa lata przed jego końcem, w 2017 roku. Komentatorzy pisali i mówili, że Jackson nie chciał się zmienić, tkwił w poprzedniej erze koszykówki. Zabrakło mu elastyczności, chęci do ewolucji, zmian. Podejmował same nietrafione decyzje, miotał się, zwalniał zawodników, których sprowadził zaledwie rok wcześniej, wymieniał dobrych graczy na przeciętniaków bez formy, a gwiazdorskie kontrakty dawał gościom, w których nie wierzył już nikt.
Głośno komentowano choćby informację, jakiej prasie udzielił Chris Brickley, który starał się o pracę w Knicks (zresztą ostatecznie ją dostał). Na rozmowie kwalifikacyjnej Jackson zadał mu trzy pytania: o atletyzm Steve’a Nasha, prawidłową pracę nóg prowadzącą do rzutu z wyskoku i pięć charakterystyk sportowca. Niby nic wielkiego, ale jednak dość znaczące było to, że Jackson zapytał o Nasha – gościa, który niedługo przed tym przeszedł na emeryturę i właściwie nikomu do szczęścia nie była już potrzebna taka wiedza.
Z „wizji, którą miał Phil, by wepchnąć Knicks na ścieżkę wiodącą do sukcesów” (słowa Jamesa Dolana) nie zostało nic. Zresztą trudno dziś uwierzyć, że kiedykolwiek tę wizję miał. Wyglądało to jak skok na łatwą kasę – mimo zwolnienia wypłacono mu całość kontraktu – po którym już niczym się nie przejmował. Co będzie, to będzie, banknoty są już w portfelu, cyferki na koncie się zgadzają. Zajmował się co najwyżej załatwianiem roboty swoim byłym zawodnikom, w tym akurat był całkiem niezły.
– Miałem, oczywiście, nadzieję, że uda mi się przynieść kolejne mistrzostwo NBA do Madison Square Garden. Jako ktoś, kto uwielbia wygrywanie, jestem głęboko rozczarowany tym, że nie byliśmy w stanie tego zrobić. Fani w Nowym Jorku zasługują tylko na zwycięstwa. Życzę im i Knicks wszystkiego, co najlepsze – dziś i zawsze – mówił w pożegnalnym oświadczeniu. Z wygrywaniem trafił w dziesiątkę. Ostateczny bilans jego prezydentury to 80 zwycięstw i 166 porażek. Wlicza się w to najgorszy sezon w historii organizacji.
Gdy w 2016 mówił o progresie w grze Knicks (serio, twierdził, że wracają na dobrą drogę i za niedługo będą w stanie rywalizować z największymi), wszyscy pukali się w głowę. Gdyby określić grę tej ekipy za jego czasów jednym słowem, zapewne byłoby ono niecenzuralne. Inna sprawa, że – oddając mu sprawiedliwość – nie miał łatwo. Przychodził do słabej ekipy, w której wiele rzeczy wymagało poprawy. W 2016 nie mógł nawet uczestniczyć w drafcie, bo wszystkie picki nowojorskiej drużyny zostały wymienione przez jego poprzedników za Andreę Bargnianiego. Nie poradził sobie z tym – tak. Spieprzył sprawę – również tak. Ale nikt nie był przesadnie zaskoczony tym, że Knicks nadal są słabi.
Znakomicie podsumowano to wszystko w magazynie „Rolling Stone”, gdzie przeczytać można było: „Jackson ma prawo ponieść porażkę co najmniej raz. Każdy ma. To po prostu rozczarowujące, jego ostatni zryw. Bo był po prostu leniwy. Wygląda na to, że nie ma już wytrzymałości na trenowanie zespołów i nie wydaje się zainteresowany kolejną przygodą w roli prezydenta. Nowy Jork pozostanie rysą na osiągnięciach Jacksona, ale nie zmienia to faktu, że odchodzi jako największy mistrz w historii koszykówki”.
O ile, oczywiście, nie okaże się, że po raz kolejny jego odejście nie będzie permanentne. Ma już przecież doświadczenie w powracaniu z emerytury, choć może lepiej byłoby, by już nie ryzykował. W tym momencie napisać możemy, że jeśli chcielibyście go spotkać, zapewne musielibyście pojechać do Montany. Może znajdziecie go tam, pielęgnującego swój ogród.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix