– Kocham Velikankę. To moja dziewczyna – powiedział kiedyś w Planicy Tommy Ingebrigtsen, gdy po raz kolejny przeleciał ukochaną lądując już na płaskim. Coś w tym jest. Igrzyska olimpijskie to najważniejsze konkursy czterolecia, Turniej Czterech Skoczni to wielki prestiż, mistrzostwo świata i Kryształowa Kula podobnie, ale to jednak loty są najbardziej sexy. Nic więc dziwnego, że w ostatnich latach nie brakowało pomysłów na budowę kolejnych, czasami jeszcze bardziej wyrośniętych mamutów. I chociaż na wizualizacjach się kończyło, to jednak warto przypomnieć tamte odjechane projekty.
Jak wiadomo, czynne obiekty westchnień mamy obecnie cztery: Vikersundbakken w Norwegii, Letalnicę w Słowenii, Kulm w Austrii i Heini-Klopfer-Skiflugschanze w Niemczech. Jeszcze do niedawna na mamuciej liście był też Certak w Harrachovie, ale skocznia, na której trzykrotne wygrywał Adam Małysz, to dziś narciarski trup. Po tym, jak w 2014 r. rozegrano tam mistrzostwa świata w lotach, obiekt pozostaje nieużywany, bo jego stan techniczny to dramat. O kondycji czeskiej skoczni wszystko mówi już historia, jak to pod ciężarem ratraka zapadła się tam bula. Certak odchodzi w zapomnienie, chociaż – co ciekawe – homologację FIS ma ważną jeszcze do końca tego roku.
Zestaw ten uzupełnia jeszcze nazywany „najmniejszym mamutem świata” Copper Peak w amerykańskim Ironwood, czyli obiekt z punktem konstrukcyjnym usytuowany na 160 metrze. Skocznia od 1994 r. pozostaje jednak nieczynna i zamiast skoczków przyjmuje co najwyżej turystów. Chociaż od kilku lat powraca temat jej modernizacji, którą wyceniono na 13-14 mln baksów.
Wszystkie żyjące mamuty zostały wybudowane kilkadziesiąt lat temu, ale wielokrotne modernizacje sprawiły, że zaliczane są dziś do grona najnowocześniejszych obiektów. Ale trudno się dziwić, skoro tylko w Vikersund w latach 2010-2011 wpompowano ponad 10 mln euro. Wszystko po to, aby Norwegowie mogli chlubić się, że to oni mają rekordowy obiekt (Stefan Kraft pofrunął tam w ubiegłym roku 253,5 m). Skoczni mamucich jednak nie przybywa, bo generalnie jest to słaby interes. – Pamiętajmy, że jest to ogromna inwestycja na jedne zawody w sezonie. O ile się jeszcze takie w ogóle odbędą. Treningowo jest to obiekt bezużyteczny, bo na takich skoczniach nie szlifuje się formy. Skocznie mamucie są przygotowywane i oddawane do użytku czasami dzień-dwa przed zawodami. Organizatorzy puszczą kilku przedskoczków, potem po dwa skoki oddają zawodnicy i jest konkurs. Dlatego też moim zdaniem liczba skoczni mamucich na świecie jest wystarczająca – mówi Weszło trener Kazimierz Długopolski.
Ale nie każdy tak uważa, dlatego w ostatnich latach pojawiało się sporo informacji o projektach budowy kolejnych takich obiektów.
Hmm, a może tak wydrążyć rozbieg we wnętrzu góry?
Z najbardziej szalonym projektem skoczni mamuciej wyskoczyli Finowie. Było to jeszcze w połowie poprzedniej dekady, kiedy reprezentacja tego kraju była jedną z najsilniejszych w stawce. Kiedy jeszcze herezją byłoby nawet zasugerowanie, że za kilka lat ich najlepszy zawodnik będzie skakał na poziomie supergwiazdy kadry Bułgarii Władimira Zografskiego (bo mniej więcej tak to teraz wygląda).
Ale do rzeczy. Finowie od lat marzyli o budowie skoczni mamuciej i po zakończeniu sezonu 2006/2007 zaprezentowali imponujący projekt przygotowany przez architektów z biura o bardzo krótkiej i chwytliwej nazwie Arkkitehtuuritoimisto Vesa Ekholm & Antero Syrjänen Oy. Była to firma, która w swoim portfolio chwaliła się m.in. projektami biurowców w Moskwie i Kazaniu, hoteli w Finlandii oraz… restauracji McDonald’s. Projekt obiektu narciarskiego nie był jednak architektonicznym fast foodem, bo przedstawiał skocznię, jakiej jeszcze nie było – całkowicie zadaszoną.
Plan zakładał budowę w Ylitornio na północy kraju kompleksu składającego się z trzech skoczni: mamuciej, dużej i normalnej. Autorzy projektu chcieli rozprawić się z problemem nieprzewidywalnej aury, dlatego obiekt miał być zabudowany. Projekt wyglądał futurystycznie i już samo rozplanowanie rozbiegu było niespotykane – architekci umiejscowili go w tunelu wydrążonym wewnątrz wzgórza. A skoczkowie po wybiciu się z progu mieli wlatywać tak naprawdę do hali, ponieważ wszystko byłoby przykryte przezroczystych dachem (włącznie z częścią trybun). Z obiektu można byłoby korzystać niemalże przez okrągły rok, ale bardzo ambitny plan nigdy nie wszedł w życie. – Skończyło się tylko na planach, bo Finowie nie mieli chyba za bardzo pieniędzy nawet na modernizację istniejących skoczni, a co dopiero na budowę zupełnie nowych. Ale fakt, projekt był całkiem ciekawy – mówi Artur Bała, skoczniołaz, który zwiedził już blisko 900 skoczni w kraju i za granicą (tutaj znajdziecie nasz niedawny wywiad z tym panem).
Ale decydujące były ponoć nie tylko bardzo wysokie koszty budowy. Dla niektórych przedstawicieli środowiska narciarskiego była to też po prostu zbyt duża innowacja, która zrewolucjonizuje dyscyplinę. Dlatego na projekt patrzono trochę nieufnie.
Szerokim echem wśród fanów skoków odbiły się także plany Chińczyków, którzy już w 2006 r. ogłosili konkurs na projekt wypasionego centrum narciarstwa w Changbaishan niedaleko granicy z Koreą Północną. Najlepszą pracę przygotowało niemieckie biuro Graft. Architekci zaproponowali podzielenie gigantycznego centrum na trzy lokalizacje, gdzie znalazłyby się m.in. baseny termalne, hotele, restauracje, przestrzeń wystawiennicza, ale także właśnie kompleks trzech skoczni, w tym mamuta K-195. Trzeba przyznać, widok niczego sobie. Skocznie porównywano do motyla, ponieważ wieże przypominały nieco skrzydła tego owada.
Całe centrum wyceniano – według niektórych źródeł – na blisko 200 mln euro. Początkowo zakładano, że roboty przy budowie skoczni ruszą w 2014 r., a ośrodek powstanie w ciągu pięciu lat, ale jak wiadomo tak się nie stało. Dlaczego? Niestety, ciężko dokopać się do szczegółów na temat powodów opóźnienia lub porzucenia inwestycji. To o tyle zaskakujące, że już za mniej niż cztery lata Chiny będą gospodarzem zimowych igrzysk olimpijski (chociaż kiedy projekt w Changbaishan ruszał, daleko było jeszcze do wyboru gospodarza).
Skoro zahaczyliśmy już o turniej olimpijski, pozwolimy sobie na pewną dygresję. Otóż przy okazji wyboru gospodarza igrzysk w 2022 r. pojawił się temat, aby do programu włączyć właśnie loty narciarskie. Taką propozycję wysunęło Oslo, które początkowo walczyło o organizację imprezy. W przypadku wygranej Norwegów pierwszy taki konkurs w historii odbyłby się w Vikersund. Kandydatura Skandynawów ostatecznie została wprawdzie wycofana, ale pomysł o mamucie na igrzyskach i tak dalej krążył po narciarskim świecie. I zdaniem Kazimierza Długopolskiego nie jest to wcale scenariusz science fiction. – Wprowadzenie lotów na igrzyska jest możliwe. Przypuszczam, że ktoś kiedyś przeforsuje taki temat, tylko pytanie, czy byłoby to na stałe? Wydaje mi się, że nie – mówi sugerując, że bardziej realne byłoby uznanie lotów za dyscyplinę pokazową, co nie wymagałoby budowy typowej konstrukcji, ale jedynie odpowiedniego wyprofilowania terenu pod skocznię.
A propos skoczni naturalnych. Trudno nie wspomnieć w tym miejscu o planach firmy Red Bull, która w 2011 r. wypuściła w świat informację o planowanej skoczni K-300. Motywacją była chęć pobicia nieoficjalnego rekordu świata w długości lotu. Producent napojów energetycznych mówił o wybudowaniu, a raczej wkomponowaniu takiego obiektu w zbocze góry w Parku Narodowym Wysokich Taurów. Sieć obiegła m.in. taka oto profesjonalna i wyczerpująca „grafika”.
Patrząc na to, że już rok później Red Bull zorganizował skok ze stratosfery w wykonaniu Feliksa Baumgartnera, taka skocznia wydawała się być dla nich bułką z masłem. Niestety, chociaż kibice typowali już nawet skoczków, którzy mieliby podjąć się wyzwania (m.in. Thomas Morgenstern), temat upadł. Według nieoficjalnych informacji przekazywanych przez austriackie media, nosami mocno kręciły władze FIS-u i krajowego związku narciarskiego. Taka skocznia nie otrzymałaby po prostu homologacji nawet na pojedynczą imprezę. Dlatego też to wszystko każe zastanowić się, czy nie była to po prostu marketingowa wrzutka.
Marzenia o polskim mamucie
Do kategorii „niemożliwe” należy też wrzucić plany budowy skoczni mamuciej w Polsce. Chociaż temat od lat funkcjonuje bardziej jako żart primaaprilisowy, to jednak był moment, że o takiej inwestycji nie tylko w kwietniu otwarcie mówili włodarze Polskiego Związku Narciarskiego.
Takie plany zaczęto snuć w pierwszych latach „małyszomanii”. Ówczesny prezes związku Paweł Włodarczyk tak mówił o tych marzeniach w 2004 r. na interia.pl: – Być może rozpoczniemy prace nad skocznią do lotów narciarskich. W tej chwili skocznie średnie, na których były rozgrywane Puchary Świata, odchodzą już w pewnym sensie w niepamięć, stając się treningowymi, a zawody PŚ będą rozgrywane na skoczniach dużych (K120) i skoczniach do lotów narciarskich. Jeżeli mamy być w czołówce światowej w tej dyscyplinie, również powinniśmy posiadać wszystkie obiekty, jakie są używane przez zawodników.
Padły nawet propozycje konkretnych lokalizacji – w sąsiedztwie zmodernizowanej skoczni w Wiśle lub w Zakopanem. Kiedy jednak pod koniec 2005 r. Włodarczyk opuszczał fotel szefa związku po usłyszeniu zarzutów korupcyjnych, a jego miejsce zajął Apoloniusz Tajner, nikt już z mamucim tematem specjalnie się nie wychylał. Uznawano, że to niepotrzebny obiekt, który będzie tylko wielkim obciążeniem finansowym. Także sami skoczkowie pytani o inwestycję przyznawali, że nie widzą w niej za bardzo sensu. Kiedy temat znów odgrzano przed rokiem, po udanych występach Polaków w Vikersund, Maciej Kot wprost powiedział w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, że nawet nie powinniśmy myśleć o takim obiekcie. Jak mówił, utrzymanie tego typu skoczni byłoby problemem i lepiej już wydać te pieniądze na remont istniejących lub budowę mniejszych.
– To od początku była tylko mrzonka. Ktoś chlapnął to pod wpływem impulsu, ale nikt przy zdrowych zmysłach o czymś takim nie myślał. Absolutnie nie było i nie ma szans, żeby zbudować u nas taki obiekt – przekonuje trener Długopolski.
– Ja też nigdy nie traktowałem tego na serio – mówi Bała. – Pamiętajmy, że na mamutach można skakać tylko podczas weekendów Pucharu Świata. Nie ma możliwości, żeby zorganizować tam nieoficjalne treningi, zgrupowania, bo FIS wszystko blokuje. Można powiedzieć, że poza weekendami pucharowymi mamuty służą bardziej jako obiekty turystyczne, a tak naprawdę, po zawodach często po prostu stoją opuszczone. Na niektóre można bez problemu wejść, bo nikt mocno ich nie pilnuje.
Moloch pana Goriska
Nowych mamutów na horyzoncie więc nie widać, ale jedno pytanie wciąż pozostaje niezmienne: kiedy pęknie granica 300 m. Oczywistym jest, że takie skoki nie są możliwe na żadnej z istniejących skoczni, dlatego jedyną możliwością jest ich ewentualna przebudowa. Gdyby wszystko zależało wyłącznie od właścicieli obiektów, walka o tytuł największej skoczni świata nabrałaby pewnie jeszcze większych rumieńców, ale nie pozwala na to FIS. Chodzi m.in. o przepis, według którego maksymalna różnica między progiem skoczni a jej zeskokiem nie może wynosić więcej niż 135 m.
A wiadomo, że chrapkę na remont mieliby chociażby Słoweńcy z Planicy, których wciąż kłuje, że stracili tytuł największego obiektu na rzecz Vikersund. Tym bardziej, że rezerwy są. Jak mówił niedawno w rozmowie ze słoweńskimi mediami Janez Gorisek, projektant skoczni w Planicy, Vikersund i Bad Mitterndorf, na obecnej Letalnicy możliwe są skoki na odległość 255 m, ale warunki terenowe pozwalają nawet na stworzenie obiektu na ponad 300-metrowe próby. Gorisek nigdy zresztą nie ukrywał, że jego ambicją jest stworzenie takiego molocha.
Także dla skoczniołaza Artura Bały 300 m w wykonaniu najlepszych skoczków nie jest marzeniem z kosmosu. – Kiedyś może była to kosmiczna odległość, ale nie zapominajmy o postępie technologicznym, jaki nastąpił w ostatnich latach. Skocznie są także bezpieczniejsze niż kiedyś. Jeszcze kilka lat temu mieliśmy wiele dramatycznych upadków na mamutach, a teraz jest ich mniej. Głównie dzięki profilowi obiektów, który powoduje, że zawodnicy lecą niżej niż kiedyś – dodaje.
Wydaje się więc, że pytanie o jeszcze dłuższe loty nie brzmi „czy”, tylko „kiedy”. Oczywiście nowsze skocznie będą też wyzwaniem dla inżynierów, bo im większy obiekt, tym większe przeciążenia działające na zawodników, ale wszystko tak naprawdę zależy od tego, czy FIS zapali zielone światło.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. proj.: graftlab.com, esark.fi