Reklama

Szewczenko staje Jędrzejczyk na drodze do spełnienia marzeń

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

08 grudnia 2018, 14:28 • 9 min czytania 0 komentarzy

Sytuacja Joanny Jędrzejczyk jest jak żywcem wyjęta z hollywoodzkiego hitu. Bohaterka przez lata była na szczycie, potem zaliczyła bolesny upadek, który niemal nie skończył się tragicznie. Podniosła się jednak, odbudowała i dziś ma szansę wrócić na tron. Żeby było jeszcze pikantniej, naprzeciwko niej staje rywalka, z którą ma do wyrównania rachunki z dawnych lat. W kinie moglibyśmy być pewni happy endu. A jak będzie w klatce w Toronto?

Szewczenko staje Jędrzejczyk na drodze do spełnienia marzeń

Im bliżej walki, tym większy ogień – mówi wprost polska wojowniczka. Jasne, powiecie, jakie znaczenie ma to gadanie i cały trash talking przed pojedynkiem? Powiedzieć można wszystko, co ślina na język przyniesie. Można obrażać rywalkę, opowiadać o swojej sile, pewności siebie i zdecydowaniu, ale i tak wszystko boleśnie weryfikuje klatka. Pewnie. Rzecz w tym, że u znanej z ostrych wypowiedzi Jędrzejczyk coś jakby się zmieniło. I to zdecydowanie na lepsze.

Uzależniona od wygrywania

Polka przez lata była absolutną dominatorką kategorii słomkowej (w limicie do 52,1 kg). Obijała kolejne rywalki, wygrywała w imponującym stylu, zyskując rzesze fanów. Choć niektórym trudno w to uwierzyć, ta drobna dziewczyna z Olsztyna stała się największą gwiazdą polskiego MMA na świecie, a być może nawet polskiego sportu w ogóle. Sama JJ zresztą nie pozwalała o tym zapomnieć, na każdym kroku podkreślając, jak wybitną zawodniczką jest.

Nieco ponad rok temu szykowała się do pierwszej walki z Rose Namajunas. Amerykanka z litewskimi korzeniami była ostatnią przeszkodą do wyrównania przez Polkę rekordu sześciu skutecznych obron pasa UFC.

Reklama

Wygrywanie jest uzależniające. Moją największą obawą jest lęk przed porażką. Chcę zakończyć karierę niepokonana. To moje marzenie i zrobię absolutnie wszystko, co w mojej mocy, żeby się spełniło. Boję się porażki, dlatego nie pozwolę, żeby do niej doszło. Tuż przed walką nie czuję presji. Cała ciężka praca już została wykonana, teraz trzeba tylko pokazać wszystkim, kim naprawdę jestem. Przed wejściem do oktagonu modlę się po raz ostatni, biorę wielki, głęboki oddech i jestem w domu – opowiadała przed walką z Namajunas.

Problem w tym, że wtedy, na początku listopada 2017 roku, Joanna w klatce nie była sobą. Tuż przed walką wydarzyło się coś niedobrego, Polka nie mogła zbić wagi do wyśrubowanego limitu kategorii słomkowej. Na dwa dni przed pojedynkiem ważyła ponad 60 kilogramów, co oznaczało konieczność zbijania wagi w ekspresowym tempie. Udało się, ale… W oktagonie obok Namajunas nie pojawiła się „Joanna Champion”, tylko bardzo przeciętna Joanna. Joanna, która padła na deski już w pierwszej rundzie. Początkowo mówiła tylko, że rywalka zaskoczyła ją siłą uderzenia, a także, że wróci silniejsza. Po miesiącu się otworzyła i zdradziła prawdziwe przyczyny porażki.

Cieszę się, że żyję

Osoby, z którymi współpracowałam doprowadziły mnie do krytycznego stanu. W nocy z czwartku na piątek musiałam stawić czoła 14 godzinom ciężkiego zbijania wagi. To nie był łatwy proces, ale przyświecało mi jedno: ja muszę zrobić wagę i mówiłam swojej pani doktor, że stanę w limicie niezależnie od tego, czy będę musiała przekopać wąwóz, czy siedzieć w wannie z wodą o temperaturze nie wiadomo jakiej. Musiałam to zrobić – opowiadała w „Przeglądzie Sportowym”. – Tydzień przed walką byłam o wiele lżejsza, potem waga nagle skoczyła. Moja dietetyczka i doktor nie były w stanie jej zbić. W nocy z czwartku na piątek miałam do zrzucenia 7,5 kilograma. To jest bardzo dużo i teraz jestem szczęśliwa, że w ogóle funkcjonuję i żyję. Wielokrotnie się słyszy o zawodnikach, którym stało się coś niekorzystnego na zdrowiu lub zmarli po zbijaniu wagi. Ja zbyt mocno cenię życie, by powtórzyć takie coś. To był cud. Ja cały czas, przez te 14 godzin, modliłam się, by to wyszło. 5 minut przed 11 rano stanęłam na wadze w limicie 115 funtów. Teoretycznie to było nie do zrobienia. Wchodząc po raz 10 do wanny myślałam tylko o tym, jaki to będzie wstyd, że mistrzyni przy szóstej obronie nie zmieściła się w limicie.

Udało się i pełen sukces? No, niestety – nic za darmo. Ekstremalne zbijanie wagi zawsze niesie za sobą potworne koszty. Jędrzejczyk tuż przed pojedynkiem z niesamowicie groźną rywalką, która chciała za wszelka cenę wygrać i urwać jej głowę, była w takim stanie, że powinna leżeć w szpitalu pod uważną opieką lekarzy. A tymczasem ona musiała wyjść do klatki…

Reklama

Na drugi dzień, kiedy próbowałam założyć skarpetkę, poczułam straszne mrowienie w nogach i zrozumiałam, że coś jest nie tak z moim organizmem. Myślami już byłam w walce, a moje ciało zaczęło odmawiać mi posłuszeństwa. Mój układ nerwowy nie zdążył się zregenerować, co też miało wpływ na moją głowę i mózg. Ja szczerze mówię, że ciosy Rose Namajunas nie były mocne, stawiałam czoła mocniejszym rywalkom. W sporcie chodzi o konkurencję, a tamtej nocy ja nie byłam dla Rose konkurencją – podsumowała.

Codziennie skopać sobie tyłek

Żeby była jasność: zbijanie wagi to chleb powszedni zawodników we wszystkich sportach walki. Czasem zbija się nawet więcej niż wspomniane przez JJ 7,5 kilograma. Ale zrobić to w kilkanaście godzin to sytuacja absolutnie ekstremalna, poważnie zagrażająca zdrowiu i życiu. Znamy Joannę, wiemy, że lubi kolorowe wypowiedzi, czasem coś podkręca i prowokuje. Ale kiedy mówi, że „cieszy się, że żyje po takim zbijaniu wagi”, na myśli ma dokładnie to i ani odrobiny nie przesadza.

W jej przypadku oznaczało to bolesną porażkę przed czasem, porażkę, której tak się bała. Po starciu z Rose Namajunas Joanna się jednak przekonała, podobnie jak wielu sportowców przed nią, że przegrana wcale nie oznacza końca świata. Chociaż trzeba przyznać, światem MMA ten wynik mocno wstrząsnął. Także teamem Polki, która uznała, że nie widzi możliwości dalszej współpracy z dietetyczką i lekarką. Problem w tym, że zmiany przyniosły efekt tylko częściowo. W zorganizowanym pięć miesięcy później rewanżu z Namajunas, Jędrzejczyk przegrała jednogłośnie na punkty po 5 rundach. Próbowała przekonywać, że niesłusznie, ale niewielu ekspertów się potrafiło z nią zgodzić. Stało się jasne, że jeśli olsztynianka ma się jeszcze liczyć w światowym MMA, to musi porzucić kategorię słomkową i przejść do muszej (125 funtów, 56,7 kg). Na pożegnanie z wagą, w której dominowała przez lata, w lipcu nie dała żadnych szans Tecii Torres. Po tym pojedynku ogłoszono, że w grudniu zmierzy się z Walentyną Szewczenko o wakujący pas

Różnic między dzisiejszą walką, a tą sprzed nieco ponad roku jest kilka. Po pierwsze, w listopadzie 2017 roku Joanna Jędrzejczyk była murowaną faworytką starcia z Rose Namajunas. Jej porażka była jedną z największych, jeśli nie największą sensacją roku w światowym MMA. Do pojedynku z Walentyną Szewczenko Polka przystępuje w zupełnie innej roli. Za zwycięstwo rywalki bukmacherzy płacą 1,3:1, wygraną JJ wyceniają nawet na 4:1. Czy to zadziała na korzyść Jędrzejczyk? Trudno powiedzieć, ale wiadomo na pewno, że jej to nie sparaliżuje. Ona lubi, kiedy jest trudno, pod górkę, kiedy ma przed sobą wyzwanie.

Jest wielu utalentowanych wojowników. Są też tacy, którzy muszą pracować, jak rzeźnicy. Są mistrzami, bo ciężko trenują każdego dnia. Wydaje mi się, że mam trochę talentu, bo bardzo szybko się uczę, ale też jestem jak rzeźnik. Muszę skopać sobie tyłek każdego dnia, musiałam wypracować sobie drogę do mistrzostwa, a teraz muszę ciężko pracować, by obronić mój tytuł – mówiła w rozmowie z GQ przed pierwszym starciem z Namajunas. Zmieniło się tyle, że nie ma już tytułu do obrony. Słowa o skopaniu sobie tyłka pozostały całkowicie aktualne.

jj

Co jeszcze może działać na korzyść Polki? To samo, co było jej dramatem rok temu: waga. Kategoria musza jest dla niej naturalna. Jak sama przyznaje, pierwszy raz w karierze praktycznie nie musiała zbijać kilogramów. Kilka dni przed walką waga wskazywała nieco powyżej 57, czyli w zasadzie była w limicie. – Czuję się wspaniale, mam super samopoczucie – powtarzała Jędrzejczyk na każdym kroku. – Nie muszę robić wagi, więc mam dużo czasu na odpoczynek. Większość soboty zamierzam spędzić w łóżku, najważniejsza będzie regeneracja. Moja walka odbędzie się około 23-23:30 lokalnego czasu, więc czasu na odpoczynek będę miała bardzo dużo.

Z ziemi kirgiskiej do Peru

Walentyna Szewczenko z legendarnym napastnikiem Andrijem Szewczenką poza nazwiskiem nie ma nic wspólnego. No dobrze, oboje urodzili się w Związku Radzieckim. Ale on w Dwirkiwszczynie, wsi pod Kijowem, a ona na przedmieściach Bikszeku, stolicy Kirgistanu, ponad 4 tysiące kilometrów na wschód. Skoro mowa o dużych odległościach, to Walentyna jest specjalistką. Najpierw na pewien czas zadomowiła się w Tajlandii (ponad 4 tysiące kilometrów na południowy wschód od Kirgistanu), gdzie seryjnie zdobywała złote medale mistrzostw świata w muay-thai (wcześniej zdobyła też wszystko, co było do zdobycia w K1). W turniejach muay-thai trzykrotnie spotykała się z… Joanną Jędrzejczyk. W 2006 i 2007 roku w ćwierćfinale, w 2008 roku w walce o mistrzostwo świata. Co ciekawe, za każdym razem decyzją sędziów wygrywała Szewczenko.

Po raz pierwszy spotkałyśmy się w 2006 roku, to był mój pierwszy międzynarodowy turniej. Myślałam, że jadę po mistrzostwo świata. Po porażce zrozumiałam, że przede mną druga droga. Nie poddałam się. To doświadczenie pomogło mi potem zostać mistrzynią UFC – wspominała Jędrzejczyk, która kwestionowała drugą i trzecią wygraną Walentiny. – W muay-thai jest pięciu sędziów, a nie trzech. Za każdym razem wygrywałam jednogłośnie, więc o czym my mówimy – odparowała ośmiokrotna mistrzyni świata.

Dziś Szewczenko stanie przed szansą wywalczenia czegoś cenniejszego, niż tytuły w K1 i muay-thai: pasa federacji UFC. To będzie kolejne podejście do tytułu. W pierwszym (waga kogucia), z Amandą Nunes, została przekręcona przez sędziów. W drugim (waga musza), z Nicco Montano, przez rywalkę, która nie zmieściła się w limicie. Do trzech razy sztuka? Oby nie! W każdym razie, nie spodziewajcie się w klatce flagi Kirgistanu – czerwonej ze słońcem, tylko biało-czerwono-białej – peruwiańskiej! To właśnie tam, na zachodzie Ameryki Południowej, ponad 15 tysięcy kilometrów od domu rodzinnego, od lat mieszka Szewczenko. Po raz pierwszy poleciała tam w 2007 roku, razem z trenerem Pawłem Fedotowem i starszą siostrą Antoniną (też wojowniczką MMA) poprowadzić szkolenie z kickboxingu. W międzyczasie jednak kompletnie zakochała się w Peru i postanowiła tam zostać. – Peru to piękny kraj, który ma wszystko: plaże, góry i dżunglę. Kocham tutejszych ludzi, krajobrazy i kuchnię – mówiła w jednym z wywiadów.

No, to robimy kolejny skok: do Toronto, 6 tysięcy kilometrów od Limy i 7 tysięcy od Warszawy. Tam, trochę po 5 rano polskiego czasu Joanna Jędrzejczyk i Walentyna Szewczenko staną oko w oko po raz czwarty. I nagle znaczenie przestaną mieć Związek Radziecki, Kirgistan, Tajlandia, Peru i Polska. Liczyć się będzie tylko tu i teraz. To, że Szewczenko od lat marzy o pasie, a Jędrzejczyk chce zostać pierwszą w historii kobietą, która wywalczy tytuły mistrzowskie UFC w dwóch kategoriach wagowych. – Wygraną udowodnię, że jestem najlepszą zawodniczką w historii kobiecego MMA – zapowiada. Co tu dużo gadać, zarywamy kolejną noc i mocno trzymamy kciuki!

JAN CIOSEK

Fot. FotoPyk

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...