To jeden z tych wywiadów, w których nie ma sensu pisać (śmiech), bo tego przez całą rozmowę jest mnóstwo. Cezary Stefańczyk w lidze zaistniał bardzo późno, ale po drodze przeżył tyle, że o polskiej piłce mógłby napisać książkę.
Na zapleczu ekstraklasy grał w klubie, którego sponsor wbijał do meczowej osiemnastki i kazał trenerowi wpuszczać się na boisko. W Zawiszy pokłócił się z Radosławem Osuchem i został przesunięty do rezerw razem z Pawłem Abbottem, który sześć razy w tygodniu musiał trenować z klubowym spikerem. W Łomży wraz z kolegami grywał w FIFĘ o kartki na jedzenie, które później okazały się nieważne, bo klub nie płacił również restauracji. To tylko początek długiej listy tematów. Trochę bardziej aktualnych kwestii też nie zabraknie. Jak wyglądało odejście Marcina Kaczmarka z Wisły? Dlaczego nie może wybaczyć sędziemu Lasykowi? Zapraszamy na barwną lekturę.
Zasiedziałeś się w tym Płocku.
Sam się nie spodziewałem. Często kluby, w których grałem, po prostu padały.
Roboczo nazwijmy to klątwą Stefańczyka.
Teraz na szczęście została przełamana, ale zacznijmy od RKS-u Radomsko, którego jestem wychowankiem. Klub żył sobie w miarę spokojnie, z reguły w starej drugiej lidze. Wszedłem do zespołu, minęło pół roku i wszystko zaczęło się pieprzyć pod względem finansowym – długi, komornik i tak dalej, w końcu doszło do wycofania z rozgrywek. Byłem w ŁKS-ie Łomża – brakowało pieniędzy. ŁKS Łódź – to samo. KSZO jeszcze chwilę pograło, ale z czasem też były wielkie problemy i degradacja.
Tak czy siak tych klubów zwiedziałeś mnóstwo, stąd moje stwierdzenie na początku. Nie mogłeś usiedzieć w jednym miejscu?
Maciej Wąsowski z Przeglądu Sportowego policzył kiedyś, że ze wszystkich Polaków w ekstraklasie to ja zaliczyłem najwięcej klubów. Byłem zaskoczony, ale tych z początku kariery w ogóle bym nie liczył. Miałem 16 czy 17 lat i RKS wypożyczał mnie do Warty Działoszyn i Omegi Kleszczów. A poza tym zobacz – szósty sezon w Wiśle Płock, wcześnie trzy w Zawiszy, więc nie jest ze mną tak źle. W wielu przypadkach miałem po prostu pecha.
Bo wspomniane kluby miały problemy?
Nie tylko. Weźmy Zawiszę, bo to się przeciągnęło też na kolejny klub. Miałem tam lekką spinę z Radosławem Osuchem. Może nawet nie do końca lekką, bo pożarliśmy się przy całej szatni. Drużynie nie szło, a jeden dziennikarz akurat napisał, że Stefańczyk nie gra, bo muszą występować ludzie Osucha. Radek przy wszystkich oskarżył mnie o to, że to ja płakałem temu dziennikarzowi w rękaw. Oczywiście autor później przyznał, że nie usłyszał tego ode mnie, ale odwrotu nie było.
Tak ostro poleciałeś?
Usłyszał, żeby przestał pierdolić i tak dalej. I że jak ma świadków albo jakieś dowody, to powinien to przedstawić i wtedy możemy rozmawiać. Było dość ostro.
No właśnie, trafiłeś do rezerw, choć pamiętam, że wcześniej Osuch miał do ciebie sentyment. Zawsze opowiadał, że jak przejmował klub, to było w nim tylko dwóch piłkarzy – Stefańczyk i Maciej Dąbrowski.
Nasze relacje się nie popsuły, tylko w tej jednej sytuacji poszliśmy za daleko. Ja go nawet rozumiem, bo nie mógł sobie pozwolić na to, żeby zawodnik mu przy wszystkich fikał. Gdybyśmy rozmawiali w cztery oczy, byłoby inaczej. A tak zaprosił mnie do siebie Jurij Szatałow i powiedział, że trafiam do rezerw. Twierdził, że to tylko jego decyzja. Przy ja wiedziałem, że było inaczej, a później dostałem jeszcze potwierdzenie. Razem ze mną przesunięty został też Paweł Abbott. Powiedział, że ma dobry kontrakt i jeszcze sporo mu go zostało, więc będzie siedział w klubie. Był taki motyw, że we wtorek trenował dwa razy, w środę też dwa, do tego zajęcia miał w czwartki, piątki, soboty i niedziele, tylko w poniedziałek wolne. Później śmiali się z niego, że może startować w zawodach strongmanów, bo sześć razy w tygodniu był na siłowni, a najlepsze jest to, że jego treningi prowadził… spiker Zawiszy! Ale Paweł to wszystko wytrzymał i Radek go w końcu przywrócił. Wtedy Szatałow mu się przyznał, że nasze odsunięcie było decyzją Osucha, a nie jego.
Ale jaki to miało wpływ na twoją grę w kolejnym klubie?
No i słuchaj dalej. Dostałem telefon od Piotra Rzepki z Łęcznej. Podpisałem tam kontrakt na pół roku i wszystko było w porządku, więc w końcówce ustaliliśmy warunki nowej umowy. No i pojechałem na wakacje, wchodzę na 90minut.pl i czytam tam: „Szatałow w Łęcznej”! No nie było szans. Dzwonię do prezesa.
– I co teraz będzie?
– No widzisz, zatrudniliśmy twojego starego przyjaciela.
– Prezesie, my się chyba nie dogadamy.
– Też tak uważam.
I prawie dogadany kontrakt do śmieci. Ale wyszło na dobre. Szybko dogadałem się z Chojniczanką, miałem tam jechać, by dograć szczegóły, ale zadzwonili z Płocka. Bliżej, chyba trochę bardziej stabilny klub i trener Kaczmarek bardzo mnie chciał, więc długo się nie zastanawiałem.
Wracając do Osucha, to on chyba stał się zakładnikiem tego, że chciał być właścicielem klubu i jednocześnie waszym kumplem.
To znaczy ja zawsze traktowałem go jak pracodawcę. Wielu piłkarzy zwracało się do niego po imieniu i tak dalej, ale ja nigdy nie mówiłem do niego na „ty”. Oczywiście poza tą sytuacją w szatni, ale tam padały mocniejsze stwierdzenia. Na pewno masz rację, on sam chciał być częścią drużyny, dużo przebywał w szatni i jeździł z nami na mecze. Pamiętam, że jak wracaliśmy ze spotkań wyjazdowych, to siadał z tyłu, czytał nam komentarze z internetu na temat poszczególnych zawodników i zanosił się przy tym śmiechem. Bardzo barwna postać, wspominam go z uśmiechem.
Spotkałeś barwniejszą?
Jasne!
To proszę o przykład.
Mirosław Stasiak, co to był za agent! Ma jakieś składy węgla. Najpierw sponsorował Ceramikę Opoczno, a później KSZO Ostrowiec – między innymi wtedy, gdy tam grałem. Nawet nie wiem, jak nazwać to, kim był w klubie. Prezeso-trenero-zawodnik, trzy w jednym! Na początku nie wiedziałem, co jest grane. Mieliśmy jakiś sparing i w drugiej połowie wszedł na boisko. W pewnym momencie zgubiłem go z radarów. Znalazł się dopiero przy linii bocznej, gdzie stał z dziesięć minut i coś ustalał z trenerem!
Największe jaja były, gdy pojechaliśmy na mecz z Radomiakiem. Dla KSZO – bardzo prestiżowy. Rozpocząłem go na ławce, ale w drugiej minucie jeden obrońca padł na murawę. Trener kazał mi się grzać, więc idę. I tak sobie biegam w tym słońcu dziesięć minut, dwadzieścia. W końcu objęliśmy prowadzenie, a tamtemu obrońcy przeszła chęć do zmiany. Rozgrzewałem się do przerwy, a po niej trener znów mnie tam wysłał. Pierwsza zmiana – nie ja. Druga – też nie ja. Trzecia? To miałem być ja, ale nie! Stasiak jeździł z nami na mecze i normalnie siedział na ławce jako jeden z piłkarzy. W pewnym momencie mówi do trenera.
– Wchodzę!
– Prezes, kurde, daj spokój…
– Pisz zmianę, bo cię zwolnię!
Piłki nie dotknął, ale ja też nie. To była druga liga, czyli teraz pierwsza. Wyobrażasz to sobie dzisiaj na zapleczu ekstraklasy? Że 38-letni sponsor klubu sam siebie wpuszcza na boisko? Koleś był niepodrabialny!
Absurd. Ale kopał trochę?
Pewnie byłoby mu łatwiej, gdyby trenował, ale był trochę jak Messi czy Neymar – szykowany na same mecze! Wcześniej grał trochę na niższym poziomie, a w dawnej drugiej lidze w tych klubach, które sponsorował. W Opocznie podobno nawet bramkę strzelił w meczu z Piotrcovią, ale doszły mnie słuchy, że to spotkanie było jakieś „dziwne”. Był napastnikiem, przynajmniej tak myślał, ale co tu kryć – w czasach naszej wspólnej gry wychodziło mu niewiele. Pamiętam jeden sparing, był wolny z siedemnastu metrów. U nas Jacek Berensztajn, specjalista od takich uderzeń, ale podchodzi Stasiak w tenisówkach i mówi, że chce strzelać. Wszyscy w śmiech, no ale „Berek” nie będzie się przecież z przełożonym kłócił. Walnął w mur na wysokości brzucha i koniec zabawy. Bywało śmiesznie, ale dobrze, że takie czasy już minęły.
Ty bardzo późno zaistniałeś, ale już jako nastolatek powąchałeś ekstraklasy w Radomsku.
Zagrałem nawet w jednym meczu, ale w Pucharze Ligi. Dostałem dziesięć minut z Legią. Mogłem nawet wyjść sam na sam ze Stanewem, ale w ostatniej chwili piłkę wygarnął mi Mariusz Zganiacz. Prowadził nas trener Mandrysz. Szansy u niego nie dostałem i ogólnie za mną nie przepadał. Sam był jednocześnie w kadrze klubu. W tym pamiętnym barażu ze Szczakowianką wszedł na pół godziny i był najlepszy na placu. Zależało mu, żeby drużyna nie spadła.
Kadrę generalnie mieliście ciekawą.
Nie grałem nigdy w klubie pokroju Lecha czy Legii, ale trochę zawodników na swojej drodze spotkałem i muszę powiedzieć, że nigdy nie widziałem lepszego niż Igor Sypniewski. Szkoda, że miał problemy, z którymi nie potrafił sobie poradzić. W Radomsku też nie chodził na wszystkie treningi, ale gdy wychodził na mecz, to się bawił. Pamiętam takie spotkanie z Ruchem, w którym grał Fornalik, brat Waldemara. Igor zrobił dwa zwody, a tamten tak się zakręcił, że zderzył się głowami z kolegą z drużyny. Następnie Sypniewski wyłożył komuś do pustaka. Wszystko przychodziło mu z wielkim luzem.
Był też wtedy Adam Matysek, który bardzo chciał jechać na mistrzostwa świata, ale musiał grać, więc wylądował u nas. Pierwsza konferencja prasowa.
– Bardzo się cieszę, że będę grał w Radomiu!
– Chyba w Radomsku.
– Ano tak, ma pan rację.
Mieliśmy fatalne boisko treningowe. Zarządzone zostały dośrodkowania na bramkarza. Pierwsze nie doszło, drugie nie doszło, trzecie też nie. Matysek rzucił rękawice, powiedział „pierdolę was” i pojechał do domu. Kolejna rzecz, który dziś też jest nie do pomyślenia. Na drugim biegunie pod tym względem był Sławek Wojciechowski. Kompletnie nie dawał nikomu doczuć, że jest wielkim piłkarzem, bo był w Bayernie.
Skoro tak szybko znalazłeś się w takim towarzystwie, to chyba możesz być rozczarowany, że w ekstraklasie zadebiutowałeś dopiero w wieku 27 lat.
Nie podchodzę do tego w ten sposób, szczególnie gdy patrzę na swoje ograniczenia. Jak mamy na przykład dobrą serię meczów, to czasami sobie myślę: „kurczę, mogłem więcej osiągnąć w ekstraklasie”, ale z drugiej strony przypominam sobie mój epizod w ŁKS-ie i wtedy wydaje mi się, że może lepiej się stało, iż wyszło jak wyszło.
Przywitałeś się z ligą samobójem.
I teraz zawsze śmieję się z chłopaków, którzy grają pierwszy mecz w lidze, że ja zadebiutowałem z golem, a oni nie! Poszło dośrodkowanie z boku, chciałem pomóc Łabędzkiemu przy Rudnevsie. Michał wybijał piłkę i trafił mnie w udo. Bodziu Wyparło stał na trzecim metrze, a i tak dostał loba! Odwróciłem się i od razu sobie pomyślałem: „kurwa, ładnie zacząłeś przygodę”.
W pierwszym meczu 0-5 w dupę, a w drugim 0-4.
Potem już tylko 0-2, a następnie zremisowaliśmy 0-0 na Lechii. Cudem, bo oni mieli ze dwa razy sam na sam. Pod względem finansowym i spotowym ŁKS to wielki niewypał.
W sumie to dość rzadko spotykana wśród piłkarzy szczerość – niewielu by przyznało, że byli za słabi na ekstraklasę.
Ale tu wystarczy popatrzeć na moje mecze w ŁKS-ie. Słabe występy przeplatałem jeszcze słabszymi. Na trzynaście może ze trzy były w porządku. Do ŁKS-u poszedłem po świetnym sezonie w Zawiszy. Zrobiliśmy awans, a ja zaliczyłem z czternaście asyst, do tego kilka bramek. Miałem zostać w Bydgoszczy, ale w klubie był totalny rozpiździel, więc dałem się namówić Tomkowi Wieszczyckiemu. To była wymarzona ekstraklasa.
Możemy sobie pogdybać. Może byłoby lepiej, gdybym trafiłbym do ligi szybciej? Może odnalazłabym się w innym środowisku? Może przytłoczyła mnie szatnia? Wiesz, w ŁKS-ie byli Marcin Mięciel czy Marek Saganowski – goście, których plakaty z BravoSport wieszałem sobie nad łóżkiem. Jak dziś pamiętam, że gdy Marek miał ten swój wypadek, napisałem do niego list. Miałem może 14 lat. Życzyłem mu szybkiego powrotu do zdrowia i tak dalej. Później śmiałem się z nim, że nie odpisał. Trochę jak z Pazurą i Gajosem. Kręcą „Czterech pancernych” i pierwszy jako dzieciak podchodzi do Gajosa po autograf. Usłyszał tylko: „spierdalaj”. Po latach Pazura wypomniał to Gajosowi, a ten do niego:
– Czarek, trzeba było powiedzieć, że to byłeś ty!
Ale ŁKS chyba był mi pisany. Pamiętam, że jak chodziłem do łódzkiego SMS-a, to mama znajomego przemycała nas na mecze w bagażniku. Mogliśmy sobie popatrzeć na Grzelaka i Madeja, którzy zaczynali dobrze zapowiadające się kariery. Na Widzew też zresztą chodziłem.
Myślałem, że raczej wieszałeś plakaty Krzynówka, bo pochodzicie z tej samej okolicy.
Ja jestem z Radomska, a on z Chrzanowic – to kilkanaście kilometrów. Zawsze miałem fioła na punkcie piłki. Graliśmy głównie na podwórku, gdzie kleciliśmy bramki z tego, co udało się przynieść z budowy po tym, jak robotę kończyła ekipa, ale przyjeżdżałem też rowerem na treningi RKS-u, żeby podawać piłki. Jacek nie miał samochodu i też codziennie dymał rowerem kilkanaście kilometrów. Wracał akurat w tę samą stronę, więc po treningu jechałem sobie za nim. Pewnie nawet o tym nie wiedział, bo nigdy nie rozmawialiśmy, ale kilka razy się zdarzyło. Dla mnie to było wielkie przeżycie. Teraz czasy się zmieniły, dzieci już tak nie reagują na piłkarzy z okolicy, ale dla mnie to byli herosi!
Radomsko siłą rzeczy kojarzy się też z korupcją.
Cieszę się, że poszedłem do KSZO, bo pewnie grałbym w tych wszystkich „meczach”. Później czytałem o nich na blogu Piłkarska Mafia i widziałem, że miałem szczęście, iż mnie to ominęło. Różne rzeczy można teraz mówić, ale nie wierzę, że byłoby tak, iż ja jedyny, w dodatku jako młody chłopak, powiedziałbym: „nie, panowie, ja się w to nie bawię”. Nie wiem, czy znaleźliby się tacy odważni, znamy choćby przykład Łukasza Piszczka. Nie masz nic do gadania.
Jesteś skromny i mówisz o swoich ograniczeniach, ale zapowiadałeś się nie najgorzej. Trafiałeś nawet do kadr młodzieżowych.
W lidze juniorów młodszych zrobiłem króla strzelców, bo zaczynałem jako napastnik. Jeszcze bez debiutu w juniorach starszych wylądowałem w Omedze Kleszczów. Trenowałem SMS-ie, a tam grałem mecze. Ciekawe miejsce, bo to chyba najbogatsza gmina w Polsce. Solary stoją nawet na starych stodołach. Czasami nie wiedzieli, co z tym pieniędzmi robić. Dojeżdżaliśmy tam w sześciu, a oni wysyłali po nas autokar na czterdzieści osób. W drodze na mecz nawet się nie widzieliśmy. Zmierzam jednak do tego, że to tam zostałem prawym obrońcą. Trener tak mnie wystawiał, ale nawet nie wiem z jakiego powodu. Do kadry trafiałem już jako defensor. To nie był jakiś wybitny rocznik. Z tej drużyny, którą poznałem, trochę pograli Mariusz Zganiacz i Sebastian Szałachowski.
Dziś pomocnik egzorcysty.
Byłem w szoku, bo trochę go znałem. Razem byliśmy w SMS-ie, choć on po pół roku się zawinął, potem trafialiśmy na siebie w kadrze, no i w Łęcznej. Zawsze był cichy, czasami odzywał się raz w tygodniu, więc trudno było dojść do tego, co siedzi w jego głowie, ale trzeba przyznać, że bardzo ciekawą drogę wybrał.
Podsumowując – gdybyś nigdy nie trafił na poziom ekstraklasy, to nic by się nie stało?
Gdy dostawałem te powołania do młodzieżowych kadr, to byłem przekonany, że lada moment w niej wyląduję. Przecież byłem w gronie kilkunastu najlepszych piłkarzy w swoim roczniku! Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że piłkę młodzieżową i seniorską dzieli przepaść. Gdy miałem 25 lat, to po cichu ciągle marzyłem. Niby się spełniło, ale o przygodzie w ŁKS-ie już opowiadałem. I jeśli mam być szczery, to później już nie wierzyłem, że wrócę do ligi. Nie miałem podstaw. Niby zrobiłem wszystko, żeby w niej grać, bo nawet gdy zaczynałem w Radomsku, było wielu zdolniejszych, ale wydawało mi się to bardzo odległe.
Trochę czasu straciłem przez powrót z KSZO do Radomska, czyli z zaplecza ekstraklasy do czwartej ligi. Później trudno było wrócić. Jeśli miałbym komuś coś doradzić, to powiedziałbym właśnie o tym – że jeśli masz możliwość zostania na wyższym poziomie, to z niej skorzystaj.
Jeśli chodzi o Łomżę, to chleb z cukrem czy ryż z keczupem?
Z jedzeniem akurat nie było problemów, przynajmniej na początku. Pensje były malutkie i dostawaliśmy co drugą, ale klub dawał nam chociaż kartki na jedzenie. Chodziliśmy do restauracji, pani brała dziurkacz i odhaczała, że zjedliśmy za darmo. Oczywiście później klub przestał płacić knajpie, więc i to się skończyło. Ale najlepsze jest to, że mieszkaliśmy w takim hoteliku nad klubem, gdzie nie było co robić, więc graliśmy z chłopakami na PlayStation o te kartki. Piotrek Petasz cieszył się, że wygrał trzy mecze, więc ma trzy obiady, a później okazało się, że te kartki można sobie wsadzić gdzieś!
Ile pieniędzy zarobionych w trakcie kariery nie odzyskałeś i nigdy nie odzyskasz? Sporo było tych miejsc, z których masz fajne wspomnienia, ale niewiele poza tym.
Za to, czego nie dostałem w ŁKS-ach, KSZO i po części w Zawszy, kupiłbym dobry samochód. Największe pieniądze straciłem w Łodzi. Wygrałem sprawę w PZPN-ie, ale klub ogłosił bankructwo i zaczął od czwartej ligi. To nic, że za chwilę znów będą w ekstraklasie. Nie powinno tak być, że nikt nie ponosi odpowiedzialności. Jak wierzyć takiemu organowi jak Komisja Licencyjna? Przecież to jej decyzja zasugerowała, że klub jest godny zaufania. Dziś patrzę na Wisłę Kraków i wydaje mi się, że te wszystkie licencje to w dalszym ciągu fikcja. I to nawet nie chodzi o mnie. Ja straciłem pięć miesięcy. Choć dla mnie to duża suma, to są przecież zawodnicy z dużo większym stażem. Podejrzewam, że taki Wyparło mógłby sobie wybudować dom za pieniądze, które klub był mu dłużny. Taki miałem niefart.
W Zawiszy przynajmniej ominęło cię to zamieszanie z kibicami.
Akurat przyjechaliśmy tam z Wisłą Płock na sparing, gdy kibice zrobili te trumny dla piłkarzy. W Bydgoszczy zawsze było gorąco, jeszcze przed Osuchem. Z Radkiem na początku się dogadali i była sielanka, a później się zaczęło. Koledzy opowiadali mi, że atmosfera kompletnie siadła. Niepotrzebnie Radek wmieszał w to zawodników, bo też nie do końca tak było, że wszyscy stali za nim murem. Była jakaś lista poparcia. Niektórzy nigdy nie jej nie podpisali, a jednak na niej się znaleźli. Później tacy gracze, którzy niczym nie zawinili, szli z żoną i dzieckiem przez park i musieli słuchać, że są chujami.
Wracając na chwilę do ciekawych postaci, to w Bydgoszczy twoim trenerem był Adam Topolski.
To przykład na to, jak przewrotna bywa piłka. Najpierw prowadził nas Maciej Murawski. Profesjonalista w każdym calu, szczegółowe odprawy i tak dalej. Graliśmy o awans, ale w pewnym momencie strata zrobiła się bardzo duża, więc podjął męską decyzję o odejściu, którą szanuję. Po nim przyszedł Adam Topolski i w zasadzie na samej atmosferze nadrobiliśmy straty i zrobiliśmy awans. To fenomen, do dzisiaj nie wiem, jak to się stało. Treningi nawet trudno opisać, bo niewiele robiliśmy. Czasami zajęcia trwały czterdzieści minut i do domu. Kiedyś przyjechałem do klubu w środę, a okazało się, że nikogo nie ma, a tylko ja nie usłyszałem, że trening odwołany. A najlepsze jest to, że później jest feta na rynku i pół Bydgoszczy krzyczy: „Adam Topolski najlepszym trenerem Polski!”.
Miło go wspominam, choć oczywiście bajkopisarz. Uwielbiał opowiadać o swoich amerykańskich znajomościach. Wiesz, że na jakiejś imprezie podszedł do niego Jack Nicholson i mówi:
– Hi, Adam!
– Hi, Jack!
Ja słyszałem wersję z Jordanem.
Tak, że 100 dolarów mu pożyczył! Nigdy nie spotkałem człowieka z takim gadanym. Potrafiłby sprzedać piach na pustyni. Nie zmienia to faktu, że wtedy nam pomógł i nie wiem, czy ktoś inny dałby radę.
W Wiśle Płock chyba na początku też chyba nie miałeś kolorowo.
Przychodziłem już po awansie do pierwszej ligi, gdy wiele spraw było poukładanych. Tylko z opowieści znam te wszystkie historie o obozie w Gostyninie w spartańskich warunkach, braku piłkarzy i zainteresowania ze strony kibiców. Fajne jest to, że odkąd tu jestem, cały czas widzę, że klub się rozwija. Choć nie pod każdym względem, bo do tej pory nie mamy pełnowymiarowego boiska do treningów. Cały czas mówimy o tym, że polska piłka jest słaba, a na pewne rzeczy nie zwracamy uwagi. Na przykład na to, że klub, który w europejskich pucharach nie wylądował tylko dlatego, że Lasyk zapomniał soczewek, nie ma pełnowymiarowego boiska do treningu! Abstrakcja, choć baza w Płocku jest w miarę okej. Powstała nowa sztuczna płyta, bo jeszcze dwa lata temu była taka, że gdybyś poszedł do OBI, to kupiłbyś wycieraczkę pod drzwi z lepszą trawą.
A propos Lasyka, chyba najgłośniej krytykowałeś go po ostatnim meczu poprzedniego sezonu.
Bo bardzo mnie to zabolało. To być może była moja ostatnia szansa, żeby zagrać w pucharach. Nie rozumiem tej sytuacji i to się nie zmieni. Tu nie chodzi o samą pomyłkę, bo ja też się mylę. Najlepszy przykład – ze dwa lata temu chciałem podać do Kiełpina, a zagrałem do Sekulskiego tak, że wyszedł sam na sam i strzelił gola. Ale gdybym miał jakąś szansę, żeby to naprawić, to wykopałbym tę piłkę w trybuny. On taką szansę miał i nic nie zrobił. Nie potrafię mu tego wybaczyć.
Najgorsze jest to, że nie zostały wyciągnięte żadne konsekwencje. Gdyby ja tak odwalał, to trener posadziłbym mnie na ławce, nie dostałbym wyjściówek i na pewno bym to odczuł. A on wrócił do sędziowania tak, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
Cały czas sobie mówię, że nie ma sensu walczyć z sędziami, ale jestem stary, głupi i ciągle to we mnie siedzi. Teraz na Śląsku Dobrynin gwizdnął mi karnego, takiego kompletnie bez sensu, bo to Pich powinien dostać żółtą. Gdyby nie było VAR-u, to mamy 0-1, pół godziny do końca, a my graliśmy w osłabieniu. Od razu mu wyciągnąłem tego Lasyka, teraz ciągle tak mam, gdy jest jakaś spina: „zobacz, co odwaliłeś, Lasyk też się pomylił”. Najlepsze jest to, że Dobrynin mi na to odpowiedział, że trzeba było grać przez cały sezon! A co my niby robiliśmy? Przecież nie było jak na podwórku, że dostajesz ciągle w ryj, ale później ustalasz zasadę „kto strzeli, ten wygra” i możesz zwyciężyć, dzięki lepszej chwili.
Chciałem jeszcze wrócić do czasów Marcina Kaczmarka, bo jego odejście wiązało się z niesmakiem.
Niesmak był spory, choć na końcu trener Kaczmarek miał możliwość zostania w Wiśle. To nie jest jednoznaczna sytuacja, bo po nim też widać było zmęczenie materiału. To kumulowało się od dłuższego czasu. Czasami mam wrażenie, że było mu na rękę to, jak wszystko się potoczyło. Odszedł jako zwycięzca.
Ale nie było cię w grupie, która przyczyniła się do jego zwolnienia?
Nie, bo żadnej grupy nie było.
Mówi się, że była, a wina spadła głównie na Dominika Furmana.
Jako piłkarze czy rada drużyny rozmawialiśmy z prezesem wiele razy, ale nie mieliśmy wpływu na żadne decyzje. I tak jak powiedziałem – na końcu Marcin Kaczmarek mógł dalej być trenerem. Wiadomo, z czym prawdopodobnie wiązałoby się to dla Dominika, ale to trener postanowił podziękować za te pięć lat.
Cała sytuacja zaczęła się przy okazji sparingu w Pogonią Siedlce. Przegraliśmy 0-3, a powinniśmy 0-7. Kilku chłopaków było kontuzjowanych, ja sam grałem w urazem, na stoperze, obok Damiana Byrtka. Nikogo na zmianę, a obaj powinniśmy zejść. Pojawiła się frustracja, bo jechali z nami, jakby wzięli sobie amatorów z orlika. Po obiedzie odbyła się taka rozmowa, że „coś trzeba zmienić”. Trenera przy niej nie było, ale błyskawicznie dowiedział się, że pojawił się jakiś „bunt”. Zaczął się fatalny tydzień, bo nie wiadomo było, kto odejdzie, a za chwilę miała ruszyć liga.
Co mogę jeszcze powiedzieć… Rozmawialiśmy o tym na przykład z Bartkiem Sielewskim. To nie my trenera zatrudnialiśmy i nie my go zwalnialiśmy. Nie wyobrażam sobie, że można grać przeciwko szkoleniowcowi. Nie ma w ogóle takiego pojęcia. Jak można wyjść na boisko i specjalnie grać słabiej w meczu o punkty transmitowanym przez telewizję? Wyszło jak wyszło. Głupio, bo powinno się to rozegrać inaczej. A poszło w świat, że piłkarze zwolnili trenera. Kompletnie niepotrzebnie. Dobrze, że wtedy przyszedł trener Brzęczek. Początki nie były łatwe, ale nie wiem, czy ktoś inny zdołałby to tak ogarnąć.
U Brzęczka miałeś chyba najlepszy sezon. Grałeś prawie wszystko od deski do deski. Nie wierzę, że wtedy nie żałowałeś, iż tak późno się przebiłeś.
Mówiłem, że się zdarzało. Skłamałbym, gdybym powiedział, że było inaczej. Zaraz coś ci pokażę.
(Czarek szuka czegoś w telefonie…)
Zobacz, grafika ze skutecznością zwodów opublikowana po którymś meczu ligowym. Pierwszy Szymon Żurkowski Drugi Hernandez, Kante i… ja. Nigdy bym nie powiedział, że tak to może wyglądać. A jak widzisz coś takiego, to myślisz sobie „wow” i siłą rzeczy wydaje ci się, że mogłeś osiągnąć coś więcej.
Z drugiej strony, to są tylko cyferki. Co ta za różnica, czy zagram w lidze 100 razy, czy może 160? Niewielka. Wolałbym zagrać 50, ale coś wygrać, żeby było co wspominać. Na przykład taki finał Pucharu Polski na Narodowym przy 50 tysiącach – to byłoby coś. Tym bardziej szkoda, że teraz się skompromitowaliśmy.
Ale mimo wszystko i tak jestem mega szczęśliwym człowiekiem, że mogę grać na najwyższym poziomie w Polsce. Mega!
Ale chodzi nie tylko o cyferki, ale też o pieniądze, żeby później nie było problemu.
Jasne. Dlatego potrzebuję jeszcze dwóch, trzech lat grania, żeby zaliczyć miękkie lądowanie.
Przeszła mi przez głowę taka myśl – Brzęczek upiera się, że niektórzy piłkarze Wisły Płock nadają się do kadry, a w twoim przypadku stwierdził, że nadajesz się do kabaretu.
Może widział moje mecze w ŁKS-ie!
Ale to prawda, że to z jego inicjatywy wystąpiłeś na scenie?
Zna się z kabaretem Nowaki. A ja lubię sobie pogadać dla atmosfery i trenerowi chyba spodobało się moje poczucie humoru. Pewnego razu zaprosił mnie do swojego pokoju. Siedział tam wspomniany kabaret i zostałem zapytany, czy nie chciałbym wystąpić w czasie Płockiej Nocy Kabaretowej. Jestem otwartą osobą i szybko się zgodziłem. Ostatnio na Zagłębiu usłyszałem: „Stefańczyk, wracaj do kabaretu”, ale to bardzo miłe wspomnienie. Stresu nie miałem, bo kiedyś występowałem w jasełkach! Obejrzało to mnóstwo ludzi, Messenger się u mnie palił i wszystkie wiadomości były pozytywne. Generalnie to świetni ludzie, spędziłem trochę czasu za kulisami. Przyszłości z tym jednak nie wiążę.
A jakiś plan masz? Bo rzeczywiście zostało ci już niewiele.
Pomysły mam, ale na razie chciałbym przede wszystkim jeszcze dwa-trzy lata pograć na takim poziomie jak teraz. Wtedy spokojnie sobie poradzę, jeśli oczywiście będzie zdrowie. Buduję dom w Radomsku i na pewno chcę tam wrócić. Może będę pracował z młodzieżą, bo do prowadzenia seniorów kompletnie mnie nie ciągnie. Nie chciałoby mi się dalej żyć na walizkach. Ja nawet nie pamiętam, kiedy po raz ostatni byłem we Wszystkich Świętych na grobach, o reszcie chyba nie muszę wspominać. Szanuję takich ludzi, ale ja nie jestem aż takim fanatykiem, żeby pakować się w to również po karierze. Marzy mi się raczej dom, działka i spokój.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. newspix.pl/400mm.pl