Pięciu piłkarzy Piasta – Kirkeskov, Czerwiński, Valencia, Dziczek, Papadopoulos – było zagrożonych wykartkowaniem się na mecz z Legią. Niby wiedzieli, że muszą się pilnować, a ostatecznie żółtka nie obejrzał z bliska tylko były stoper Legii. I taki to był też mecz ekipy Fornalika, która – przypomnijmy – dopiero co ogoliła rewelacyjną Pogoń: mocno nieporadny, w którym niezłe plany szły w łeb.
Bo przecież Piast wyszedł na murawę i grał to, co chciał. Nie, nie był to porywający futbol godny piłkarskiej wersji Harlem Globetrotters, nie, Konczkowski nie wrzucał piłki raboną. Ale zdominowali Zagłębie na jego terenie. Do 20 minuty mieli 65% posiadania piłki. Nie przełożyło się to może na siedem stuprocentowych okazji dla Papadopoulosa – ba, 33 minuta, strzał Valencii po rykoszecie idzie dziesięć metrów od bramki, ale zostaje oceniony przez komentatorów jako akcja, która mogła się podobać – ale gospodarze nie byli w stanie zrobić nic. A nawet jeśli przypadek podał im rękę – wychodzący sam na sam Bohar, dobry korner na Guldana – to z niezrozumiałych przyczyn tę rękę opluwali.
Piast wyszedł na prowadzenie zupełnie zasłużenie. Rzut rożny, soczysta główka Jodłowca, dobija Czerwiński. I wydawało się, że Piast ma ten mecz tam, gdzie chce. Ile razy już widzieliśmy ich wychodzących na prowadzenie, a potem grających wyrachowany, piekielnie meczący przeciwnika futbol? Może z mocniejszymi rywalami nie sprawdzało się to idealnie, ale z tak pasywnie grającym Zagłębiem? Mogło się udać.
Ale nie minęło kilka minut, a Poręba – rocznik 2000, 19 minut w lidze przed tym meczem, dziś debiut w pierwszym składzie – pięknie huknął, pokonując Placha. Zawaliła przy tej bramce defensywa Piasta, z Czerwińskim na czele – może trochę zlekceważyli młodzieżowca.
Po zmianie stron rozwiązał się worek, ale nie z bramkami, tylko z żółtymi kartkami. To jednak osiągnięcie, że gliwiczanie obejrzeli trzy żółtka w pięć minut. Niech was nie zmylą cztery gole – liczba żółtych kartek znacznie lepiej oddaje prawdę o tym meczu. A gdyby istniał licznik niewymuszonych strat i przerzutów w aut, ten mecz zakręciłby się wokół rankingowego TOP 10 sezonu.
Dlatego aż zaskoczyła nas błyskotliwa akcja Bohara na 2:1. Wyjęta zupełnie z innego spotkania, może nawet z innej ligi: Bohar wpada w pole karne, odgrywa Pawłowskiemu, ten zgrywa na jeden kontakt, Bohar przejmuje piłkę i ładuje do siatki. Kilka sekund, gol, tak to się powinno robić. Osobne zdanie o zgraniu Pawłowskiego: sami nie wiemy czy było dobre. Podniósł piłkę, klepka powinna iść jednak po ziemi, ogarnięty obrońca by to wyczyścił. I tak też grał dziś Pawłowski – pełno go było, ale jak strzał, to obok lub w sam środek (albo niesamowita bomba poza stadion z czterdziestu metrów, nie wiadomo po co), jak drybling, to spowalniający akcję. Czasem coś z tego chaosu się urodziło, tak jak ta asysta, ale generalnie synonim jeźdźca bez głowy.
Fornalik mądrze zareagował, ratując zespół zmianami. Weszli Jagiełło z Parzyszkiem i nie, nie powiemy, że dzięki nim Piast gniótł, ale to istotnie akcja tych dwóch dała wyrównanie. Było przewidywalnie: porządny dorzut, porządna główka, Hładun nie miał szans. 2:2.
2:2, po którym w zasadzie wróciliśmy do oglądania kolejnych fauli, w tym odepchnięcia Valencii przez sprowokowanego Guldana. Były też wrzutki na chaos, zabłąkany strzał Bohara, zablokowany Felix.
Generalnie ten mecz z samej gry o wiele bardziej przypominał 0:0, niż 2:2, co szczególnie nie może cieszyć żadnego z trenerów, a już na pewno żadnego z kibiców, którzy przyszli na stadion. Może ten i ów ma prawo zejść z boiska z podniesioną głową, może rozdzwoni się dzisiaj telefon młodziutkiego Poręby, ale naprawdę zadowolony ma być prawo tylko Sa Pinto, który zagra za tydzień z połową pierwszego składu Piasta.
[event_results 546180]
Fot. FotoPyK