Wyobraźcie sobie, że jesteście na randce, na której się wam nic nie udaje. Lokal okazuje się trzecioligową speluną, przychodzicie w pomiętej koszuli, żarty okazują się niewypałami, a na dodatek wylewacie na drugą osobę drinka. Nie idzie wam kompletnie nic do tego stopnia, że w zasadzie możecie napisać podręcznik „jak nie randkować z dziewczynami?”.
I wtedy zupełnie bez wiary pytacie:
– To może pójdziemy do mnie?
– Bardzo chętnie!
Happy end, na który zanosiło się mniej więcej tak, jak na opady śniegu w środku lipca. Dokładnie taki był dla Lecha ten mecz. Mecz? Oh, pardon, przepraszamy za nadużywanie tego słowa, do którego w piłkarskiej nomenklaturze należy podchodzić z należytym szacunkiem. Przywołując klasyka – to nie było gówno, to była padlina. Poziom spotkania dostosował się do murawy, która wyglądała jak pobojowisko. Albo do narządu wzroku Kamila Kosowskiego, który pozwolił mu ocenić, że murawa jest świetna.
Pewnie zaczynacie odczuwać lekkie poirytowanie, że nie piszemy nic o meczu, ale… nie bardzo jest o czym pisać. Pierwsza połowa? Zero groźnych sytuacji. Dość powiedzieć, że najbarwniej (i rzecz jasna najciekawiej) było, gdy kibice odpalili biało-różowe racowisko. Sytuacje godne odnotowania? Zero. Sytuacje, które można na siłę wspomnieć? Zero. Akcje, po które trzeba sięgnąć, gdy już naprawdę nie ma żadnych alternatyw? Heh, strzały Gytkjeara, Robaka i Kostewycza z wolnych (dwa pierwsze nad bramką, trzeci w mur), rogal Chrapka (taki z pięć metrów od bramki), główka Gytkjeara (chybiona) i uderzenie Duńczyka z dystansu (poszło po rękach bramkarza).
Tyle.
O wiele więcej wrażeń dostarczały nam sytuacje z gatunku śmieszno-strasznych. Na przykład wtedy, gdy Robak chciał wyjść z kontrą i tak się pogubił w nadmiarze możliwych rozwiązań, że… wybił piłkę poza linię (chciał pewnie zrobić coś innego, ale wyszło przekomicznie). Albo wtedy, gdy Janicki chciał podać w środku pola, lecz posłał piłkę tak ze trzy metry od kolegi. Albo gdy Burić chciał wyprowadzić atak spod bramki, ale oczywiście mu się nie udało podać do najbliższego zawodnika.
Rany, to była totalna beznadzieja. Czy po zmianie stron było lepiej? Ani trochę. Niby pojawiły się strzały na bramkę albo minimalnie obok (Tiba omal nie zaliczył asysty wślizgiem, z którego wyszło podanie przez linię Śląska do będącego na wolnej pozycji Gytkjaera), ale i tak ciężko było o to, by owe spotkanie porwało kogokolwiek. Aż do momentu, gdy Amaral…
…ten Amaral, który doskonale wpisywał się w szarzyznę tego spotkania…
…strzelił piękną bramkę z dystansu.
Nie mamy bladego pojęcia, jakim cudem do tego doszło, ale tak sobie myślimy, że to idealna puenta tzw. logiki Ekstraklasy. Lech grał do dupy i brzydko, Śląsk nie był wcale lepszy, a tu nagle pada gol, po którym możemy powiedzieć „wow”. A oddajmy Amaralowi, że przymierzył naprawdę dobrze – no i pociągnął z piłką parę ładnych metrów, Śląskowi nie pomógł nawet wślizg Pawelca.
W ostatnich sekundach meczu, gdy w środku pola zrobiły się takie przestrzenie jak na kazachskich stepach, Lech ukłuł po raz kolejny. W sposób pierdołowaty piłkę na środku stracił Golla, Janicki wypuścił Gytkjaera sam na sam, a Duńczyk zrobił to, co do niego należy. W Poznaniu cieszą się z trzech punktów – my ze swojej strony życzymy jednak, by jak najszybciej udało się wymazać z pamięci obrazy stylu, w jakim owe oczka udało się wytargać.
Oraz by uraz Kamila Jóźwiaka (bardzo niemiły dla oka przeprost kolana) okazał się jak najlżejszy.
[event_results 546221]
Fot. 400mm.pl