Futbolowych gawęd Józefa Gładysza można słuchać w nieskończoność i nigdy się one nie znudzą. Legendarny zawodnik i trener gdańskiej Lechii wychował wielu wspaniałych piłkarzy, również reprezentantów Polski. Teraz zajmuje się naborem do biało-zielonej akademii i wyławia perełki spośród najmłodszych adeptów piłkarskiego rzemiosła. Dba o rozwój “krasnoludków”, jak sam mówi. Porozmawialiśmy z trenerem o jego przeszłości, metodach, filozofii. I o tym, co należy zrobić, żeby uzdrowić polski futbol.
Zdaniem Gładysza – w grę wchodzą tylko potężne, systemowe rozwiązania, a Polski Związek Piłki Nożnej wciąż robi w tym kierunku za mało.
***
Kiedy umawialiśmy się na wywiad przy okazji kręcenia kolejnego odcinka “Ligi od kuźni”, miał pan napięty terminarz, treningi zaplanowane do późnego wieczora. Całe życie z piłką, całe życie z Lechią. Nie odczuwa pan niekiedy zawodowego wypalenia?
Trzeba mieć w życiu pasję, ale nie tylko – należy ją cały czas rozwijać. Jeśli człowiek wpadnie w rutynę, jest zgubiony. To nie dotyczy tylko sportu. Gdy mamy w serduszku hobby, jeżeli ciągle szukamy nowych wyzwań, dopiero wtedy można iść przez życie z uśmiechem. Z pracy wracać do domu z poczuciem zadowolenia. Bez względu na to, ile ma się lat. Życie z pasją oznacza, że ciągle się uczymy, nawet jeśli nasze włosy są już siwe. Dalej czytamy, dalej się dokształcamy, możemy czerpać wiedzę również od młodszych kolegów. I to daje radość. Poczucie spełnienia, nawet jeżeli ostatni trening kończy się po dwudziestej drugiej.
Trudno jest nadążyć za tym, jak zmienia się futbol?
Ja nie sięgam już wcale do materiałów, które gromadziłem na początku mojej trenerskiej kariery. W Polsce w ogóle w latach osiemdziesiątych nie było najlepiej, jeżeli chodzi o dostęp do wiedzy. Mieliśmy dwa podręczniki Jerzego Talagi, na których wszyscy się wzorowali. To były dobre podręczniki, ale każdy trener musiał jednak poszukiwać dodatkowych sposobów, żeby się edukować.
Co to były wtedy za sposoby?
Uczelnie, które nas kształciły, stanowiły dla nas pewne fundamenty. Ja sam nie wiedziałem, co będę właściwie robił po zakończeniu kariery piłkarskiej. Dlatego równolegle postanowiłem skończyć studia na Akademii Wychowania Fizycznego. To mi później zapewniło wartościową bazę w pracy trenerskiej. Przedmioty takie jak fizjologia, biochemia, psychologia, anatomia – to były podstawy wiedzy o tym, co my w ogóle możemy podczas treningów robić, jak mamy postępować z zawodnikami. Nie tylko z dorosłymi piłkarzami, również z dziećmi. To mi bardzo dużo dało, szczególnie współpraca z panem profesorem Suchanowskim, specjalistą w dziedzinie fizjologii. I profesorem Popinigisem, z tego bardzo dużo czerpałem. Na tamte czasy – to były najlepsze drogi do zdobywania wiedzy.
Ale na naukach akademickich nie można było chyba poprzestać?
Byłem bardzo głodny rozwoju. Utrzymywałem kontakt z trenerami spoza granic naszego kraju. Korespondowałem z Jarosławem Studzizbą, który był piłkarzem Lechii, a później wyemigrował do Niemiec i kilka lat spędził w Bundeslidze. Występował między innymi w Eintrachcie Brunszwik. Wymieniałem z nim mnóstwo listów i garściami czerpałem wiedzę z informacji, jakie mi przekazywał na temat treningów prowadzonych w zachodnich Niemczech.
Mam też rodzinę w Holandii i Belgii. Pojawiła się parę razy możliwość wyjazdu, nawiązania kontaktu z klubami w zakresie piłki dziecięcej, młodzieżowej. Każdy mój wyjazd kończył się obserwacją meczów, turniejów, przeprowadzaniem rozmów. Widziałem, jak się pracuje z zawodnikami w takich klubach jak Ajax, PSV Eindhoven. Tutaj też zdobywałem nowinki, które potem konfrontowałem z polskimi realiami. Wydaje mi się, że w tamtych latach byłem w miarę na bieżąco z tym, co się działo w piłce europejskiej.
Byliśmy daleko w tyle?
Podam przykład. Włodzimierz Lubański zaprosił szesnastoletniego Grzesia Króla na testy do Ajaksu i PSV, chłopak przebywał w Holandii około miesiąca. Ja się z Grzesiem tak umówiłem, że on mi każdy dzień swojego pobytu dokładnie relacjonował i wszystko szczegółowo opisywał. Chciałem rozeznać się, w którym miejscu ja jestem ze swoimi treningami. Co się okazało? Chłopak po powrocie mówi do mnie: „Panie trenerze, oni ćwiczą tak jak my. Małe gry robią w taki sposób, w jaki pan je robi. Tylko oni robią to wszystko szybciej”. I na tym opierała się główna różnica – u nich wszystko się działo w tempie wyższym o 30%. To było dla mnie istotną wskazówką.
Wciąż mam dobre kontakty z trenerami z Niemiec. Na przykład z trenerem Siegfriedem Sanderem, z którym do dzisiaj się przyjaźnię. Przez wiele lat pracował w Bochum, ostatnio był w Borussii Dortmund. Jestem na bieżąco z tym, co się dzieje za naszą zachodnią granicą. Ostatecznie ich młodzież to jest co roku albo półfinał, albo finał wielkiej imprezy.
Kopiowanie rozwiązań z Niemiec czy Holandii to właściwa droga, a może pójście na skróty?
Trzeba mieć na to swoje spojrzenie. Wybierać. Czerpać to, co jest najlepsze. A skreślać i wyrzucać te elementy, które są najgorsze. Na pewno nie należy ślepo powielać zachodnich metod, tylko się nimi inspirować. Ja wybieram sobie zawsze tylko to, co mnie się podoba, resztę albo odrzucam, albo poddaję kolejnej analizie. Jednak wymiana opinii, czytanie materiałów, prenumerowanie czasopism, refleksja z tym związana – to jest jakiś pogląd, czy idę w dobrym, czy złym kierunku. Sam jestem już dzisiaj starszym panem, ale to wszystko cały czas mnie kręci. Cały czas motywuje.
Lata siedemdziesiąte, osiemdziesiąte – pasmo sukcesów polskiej piłki. Szkoliliśmy wtedy lepiej niż teraz, zachód nam uciekł?
Nie, nie szkoliło się wtedy lepiej. Tego jestem pewien. Jednak siłą polskiej piłki były podwórka. Stąd brały się sukcesy, medale na Igrzyskach Olimpijskich i mundialach. To był klucz w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Wtedy w Polsce dominowało naturalne kształtowanie się piłkarzy w podwórkowych warunkach. Owszem – były kluby. Ale dzieci przychodziły do tych klubów na innym etapie rozwoju indywidualnego. To tak wyglądało również w moim przypadku. Kończyliśmy lekcje i od razu lecieliśmy na boisko, rzucaliśmy plecaki na bok i zaczynaliśmy mecz. Różnie się dzieliliśmy, raz trzech na trzech, innym razem pięciu na pięciu. Graliśmy sami, bez trenerów, bez wuefistów. To było zjawisko na skalę masową. Masa podwórek, masa prowizorycznych boisk, parków i placyków. Tam się po prostu cały czas grało w piłę. Nie było innych rozrywek.
Dla nas to było piękne, rzucić ten plecak po lekcjach i wreszcie sobie pograć. Dzięki temu, od etapu malutkiego dziecka, w sposób całkowicie naturalny rozwijaliśmy się poprzez małe gry. Bawiliśmy się przecież na podwórku godzinami, aż do późnego wieczora. Takie rozgrywki dawały nam genialne podstawy w rozwoju motorycznym i – przede wszystkim – jeżeli chodzi o rozwijanie techniki. Kiedy trafialiśmy do klubów, byliśmy dużo bardziej zaawansowani technicznie niż chłopcy, którzy dzisiaj wchodzą do akademii i trzeba ich uczyć pewnych podstaw.
Akademie mogą być substytutem podwórek?
Dla mnie to było główną inspiracją, kiedy już sam zostałem trenerem. Zastanawiałem się, co było kluczem do sukcesu naszych reprezentantów. Najpierw Deyna, Szarmach i Kasperczak, później Janas, Boniek czy Kupcewicz. Co było ich punktem wspólnym? Odpowiedziałem sobie, że kluczem były właśnie małe gry na podwórkach. Młodzi piłkarze siłą rzeczy musieli szlifować kluczowe elementy. Codziennie. Podanie, przyjęcie piłki, strzał, drybling na małej przestrzeni. A na dodatek to wszystko działo się bez trenera, lecz z realnym przeciwnikiem na głowie. To na podwórkach wychowało się najzdolniejsze pokolenie w historii polskiej piłki. Trzepaki, biegi przez przełaje, ucieczki, wskakiwanie na płoty, wspinaczki po drzewach. To nas w sposób naturalny rozwijało motorycznie. Tak powstawały największe generacje polskich piłkarzy.
To już przeszłość.
W latach dziewięćdziesiątych rozpoczął się proces cyfryzacji, a parkingi wyparły dawne podwórka. Wszystko zaczęło zanikać, pogorszył się dopływ młodzieży. I przestaliśmy produkować zawodników uzdolnionych technicznie. Ja tych przemyśleń użyłem jednak w nauczaniu swoich roczników. Podstawowym elementem przy kształtowaniu młodzieży były u mnie zawsze różne formy małych gier, próba odtworzenia tego, co działo się na podwórkach. I działam w ten sposób do dzisiaj, bo to dało największy efekt. Malutcy piłkarze uczą się strzelać bramki, ale i odbierać piłki. Jednocześnie.
Z drugiej strony – rozwój takich samouków na podwórkach był jednak nieusystematyzowany, pozbawiony trenerskiej kurateli. Dzisiaj piłka jest inna, bardzo poukładana.
Trener musi tak balansować treningiem, żeby dzieciom pomóc, ale przede wszystkim – nie zaszkodzić. Wielokrotnie obserwuję na turniejach szkoleniowców, którzy popełniają duże błędy. Jednym z nich jest to, że za bardzo ingerują w grę swoich podopiecznych. W czasie rozgrywek, w czasie meczu. Można przecież powiedzieć, że taki turniej dla dzieciaków to współczesny odpowiednik naszej gry podwórkowej, która odbywała się w ogóle bez jakiejkolwiek opieki. A taki trener, poprzez swoje niewłaściwe zachowanie, zabija w dziecku kreatywność.
Wydając mu polecenia?
Dziecko może się kreatywnie rozwinąć tylko poprzez samodzielne wybory boiskowe. Podwórkowe wybory. Zdecyduje się na strzał? Nikt nie ma pretensji. Wymyśli sobie drybling? Nikt nie nakrzyczy. Chłopiec sam podejmuje decyzję. Raz dobrą, w innym przypadku złą. Kształtuje się jego boiskowa tożsamość. Natomiast w momencie, gdy trener przy linii bocznej za mocno ingeruje w przebieg gry, hamuje ten rozwój i w nim przeszkadza. Chłopiec chce strzelić, on mu krzyczy: „podaj!”. Wówczas to dziecko nie wie, jaką decyzję ma podjąć. Na dodatek – na trybunach jest jeszcze KOR. Komitet Oszalałych Rodziców. Tam dopiero idą wiązanki. Do dziecka dociera zbyt wiele informacji jednocześnie, wszystkie ze sobą sprzeczne. Trener krzyczy: „drybluj!”. Tatuś krzyczy: „strzelaj!”. Robi się karuzela. Dziecko chciałoby podać, ale w końcu samo nie wie, co ma zrobić. Nie rozwija się, za parę lat zgaśnie, bo stłumiony zostanie naturalny zmysł.
Co jest zatem rozwiązaniem, nie podpowiadać?
Dajmy tym dzieciom możliwości, pozwólmy im się mylić. Trener jest od spokojnej obserwacji. Na analizę błędów przyjdzie czas. Kiedy siedzimy w szatni, rozmawiamy spokojnie, wtedy możemy pogadać o niedociągnięciach. Natomiast w trakcie meczu niech jest spokój, niech jest cisza, niech te dzieci grają sobie tak, jak uważają ze słuszne. Szkoleniowiec nie może przeszkadzać w grze, a to jest w polskiej piłce nagminne.
Granie na wynik również przeszkadza w rozwoju maluchów?
Bardzo. Mnie wynik w szkoleniu dzieci nie interesuje w ogóle. Chcąc osiągnąć dobre rezultaty na etapie juniorskim, musiałbym nauczać w złym kierunku. Chcąc natomiast wykształcić świetnego piłkarza, muszę go tak wychowywać, żeby on podejmował ryzyko. Przykład. Chcę, żeby bramkarz czy też obrońca, wyprowadzając piłkę podaniem spod własnego pola karnego, brał na siebie ryzyko utraty gola. Bo to grozi stratą bramki. Ja nauczam spokojnego wyprowadzenia piłki, szanowania jej. Powiedzmy, że pojawia się pomyłka, pada bramka dla przeciwnika. Dla mnie – wszystko jest w porządku, bo ja w procesie szkoleniowym nauczam prawidłowo. Teraz gol padł, w przyszłości nie padnie, gdy nauczymy zawodnika wyjścia spod pressingu.
Tymczasem wielu trenerów – których ja obserwuję na turniejach, na treningach – do swojego bramkarza krzyczy: „wyjazd!”, „wywal to!”. Bo bramka padnie. I po co te emocje? Niech padnie ta bramka, przecież naszym celem nie jest wygranie turnieju dla siedmiolatków, czy nawet dwunastolatków. Może to jest ambicja rodziców, dziadków i babć. Dla mnie to w ogóle nie jest istotne. Ja oczekuję, żeby dziecko strzelało, dryblowało, podejmowało ryzyko w odpowiednich momentach. Jak przez to ryzyko przegramy? Trzeba dziecko pogłaskać po głowie i w późniejszym czasie eliminować niedoskonałości. Po co wygrać mecz w wieku pięciu lat? Z punktu widzenia szkoleniowego to bez znaczenia.
Takie podejście nie grozi przypadkiem zagłaskaniem, zabiciem żądzy zwycięstwa?
Dążenie do zwycięstwa jest bardzo ważne. Każda drużyna powinna dążyć do wygrania meczu. To jest bardzo istotna różnica, chciałbym ją zaznaczyć. Zawodnicy muszą dążyć do pokonania przeciwnika za każdym razem, ale trenerzy nie powinni się o to starać za wszelką cenę. Jak przegramy, nic się nie stało. W grze trzeba pozwalać zawodnikom na wszystko. Przecież w polskiej piłce cały czas jest tak, że w momencie pressingu przeciwnika niemal od razu pada hasło: „laga”. To jest pierwsza myśl, bo zawodnicy się boją. Nie są nauczeni wychodzenia z takich opresji i nie dysponują odpowiednią techniką, żeby tego dokonać.
Technika jest kluczem do wszystkich drzwi w futbolu. Jeśli zawodnik jest dobry technicznie, potrafi się utrzymać przy piłce. My – jako Polacy – jesteśmy pod tym względem bardzo ubogą nacją. Oglądając mecze ekstraklasy, mamy trzy, cztery wymiany podań i stratę piłki. Cały czas są straty. Wybijanie futbolówki w trybuny, ciągle pojedynki główkowe. Wiele jest w tym wszystkim przypadku. I to nie jest wina Stokowca czy Brosza. Nie jest winą Brzęczka, że ma w kadrze tak ograniczony materiał ludzki. Problem leży u podstaw.
Pan w akademii Lechii odpowiada za treningi z najmłodszymi. W jaki sposób dbać o to, żeby te podstawy były mocniejsze?
Dawniej było tak, że trener obejmował dany rocznik na najwcześniejszym etapie i prowadził go krok po kroku aż do końca, do seniora. Jeżeli to był dobry fachowiec – mogły być z tego efekty. Natomiast słaby trener marnował całą drużynę. Dlatego dzisiaj zawodnik przechodzi przez ręce pięciu, sześciu szkoleniowców. Nawet jeżeli jeden jest słabszy, reszta może na innym etapie zniwelować jego pomyłki czy nieciągnienia warsztatowe.
Zdzisiu Puszkarz i ja odpowiadamy za nabór do akademii, wypatrywanie talentów. Różnie się o tym mówi. Moim zdaniem nabór to jest naprawdę ważna funkcja. Przyglądamy się bardzo pilnie tym dzieciom. Zjedliśmy zęby na piłce, ale czasami ocena talentu zajmuje nam wiele tygodni. Mnóstwo rozmów trzeba odbyć, szukając sposobu, pomysłu, żeby dany chłopiec pokazał nam pewną cechę, po której ocenimy, czy warto go pozostawić w strukturach akademii i przeznaczyć do dalszego szkolenia. Po niektórych widać niemal od razu, że nie zostaną piłkarzami. Wówczas oczywiście nie mówimy temu dziecku, żeby sobie poszło do domu, bo się do niczego nie nadaje. Nie można krzywdzić maluchów. Proponujemy zapisanie się do jednej z akademii partnerskich, naszych najbliższych filii. Tam przekazujemy dzieci mniej utalentowane, a wyławiamy stamtąd największe perełki do siebie.
Jaki zakładacie finalny efekt naboru?
Naszą rolą jest, żeby po roku pracy naborowej wykrystalizować grupę osiemnastoosobowa, którą przekazujemy kolejnym trenerom. To jest mąka do wypieczenia chleba. Ułatwiamy kolejnym szkoleniowcom pracę – gdybyśmy przekazywali im chłopców, którzy bardzo kochają piłkę, ale nie mają podstawowych predyspozycji – z tej mąki by chleba nie było. Kolejni trenerzy uprawialiby sztukę dla sztuki.
Ocena talentu u takich dzieciaków to chyba piekielnie trudne zadanie, prawda? Doświadczenie jest niezbędne, żeby się sprawdzić w takiej roli?
Moim zdaniem na tych stanowiskach powinni pracować właśnie najbardziej doświadczeni trenerzy. Którzy mają oko, potrafią coś wychwycić. Niestety – zwykle do tego zadania przeznacza się najmniej doświadczonych szkoleniowców, którym zależy przede wszystkim na tym, żeby piąć się po kolejnych szczeblach kariery, zajść wyżej. Ja ich rozumiem. Każdy ma swoje ambicje, chce się zawodowo rozwijać, zbudować głośne nazwisko w Centralnej Lidze Juniorów, czy pracując wokół pierwszego zespołu. Ja nie mam już takich marzeń, jestem spełniony. Wyszkoliłem kilkunastu reprezentantów Polski, niektórzy z moich wychowanków zagrali w kadrze seniorów.
No właśnie. Może tacy fachowcy jak pan nie są do końca w polskiej piłce wykorzystani, może praca z dziećmi to jednak trochę za mało?
Na pewno powinniśmy wspólnie przygotować system, który będą realizowały w Polsce wszystkie kluby, akademie i stowarzyszenia. To muszą zrobić tęgie głowy, jak choćby Michał Globisz. Mistrz Europy, który w ogóle nie jest wykorzystywany, o czym mówię od lat. Nikt nie chce użyć jego wiedzy i doświadczenia do stworzenia systemu. Moim zdaniem trzeba zwołać wielką konferencję z najlepszymi polskimi specjalistami i napisać nowe podręczniki na temat szkolenia młodzieży w każdej kategorii wiekowej. Od “A” do “Z”. Musimy zbudować wielki, polski system szkolenia.
Jak miałby taki system sprawdzić się w praktyce?
Każdy klub realizowałby te same założenia we wszystkich kategoriach wiekowych. Dalibyśmy jasne przesłanie, również do społeczeństwa – efekty tych treningów przyjdą, ale dopiero za dziesięć lat. My przygotowaliśmy pogram, napisaliśmy podręczniki, przekazaliśmy to wszystkim klubom z ekstraklasy, I, II i III ligi. To byłoby wszystko, co mają do zaoferowania nasi najlepsi trenerzy. Wszystkie kluby musiałby taki program rzetelnie realizować – byłoby jasne, że w roczniku u-12, we wtorki o 13:00 wszyscy w Polsce pracują nad przyjęciem piłki. Realizowalibyśmy system. Kto takiego narodowego programu nie realizuje, ten jest zwolniony. Przedstawiciele związku kontrolowaliby wyrywkowo kluby. Celem byłaby walka o Mistrzostwo Europy po dziesięciu latach od wprowadzenia zmian.
Mamy już przecież Narodowy Model Gry, PZPN jest z niego dumny.
Narodowy Model Gry to jest o wiele za mało. Potrzebny jest znacznie szerszy system, który obejmie wszystkie kluby, wszystkie roczniki i zasypie trenerów materiałami, podręcznikami. Dopiero wtedy, po dziesięciu latach pracy w takim systemie, doczekamy się piłkarzy dobrych technicznie. Przestaniemy być tak ubodzy w umiejętności jak teraz. Za tym muszą oczywiście pójść zwiększone wymagania licencyjne, rozbudowa baz treningowych. Bez systemowych zmian, które zapanują we wszystkich klubach – nic się nie zmieni.
Pan wywodzi się jednak z futbolu podwórkowego, nie z systemu. Pamięta pan swoje podwórko?
My graliśmy przed Szkołą Podstawową numer 24 we Wrzeszczu. Tam wyrosło kilku znakomitych piłkarzy, choćby Zdzisiu Puszkarz czy Jurek Jastrzębowski. Pojawiła się cała generacja. Moim pierwszym przewodnikiem po świecie futbolu był Tomek Wołek. Dzisiaj znany publicysta, pasjonat południowoamerykańskiej piłki. Wypatrzył nas gdzieś tam na naszych osiedlach, podwórkach, zgłaszał do rozmaitych turniejów piłkarskich. Nazwał „Botafogo”, byliśmy takim maleńkim, gdańskim “Botafogo”. Później cała nasza podwórkowa ekipa trafiła do Lechii, trenowaliśmy w trampkarzach pod okiem Romana Korynta. Wielu świetnych zawodników, bardzo mocno związanych z klubem.
Lechia nie była w tamtych latach specjalnie bogata, ale dzięki takim gaczom jak my, miała swoją własną tożsamość. To nie był przypadek, że ta drużyna z trzeciej ligi zdobyła Puchar Polski. Do Gdańska przyjechał Orest Lenczyk z wielkim Ruchem Chorzów i dostał łomot. To samo Widzew, z Młynarczykiem w bramce i kilkoma reprezentantami Polski w składzie. Na trybunach kibice z Gdańska, na boisku drużyna z Gdańska. Na tym fundamencie zbudowano tamte sukcesy.
Jak zmieniła się mentalność piłkarzy na przestrzeni tak wielu lat?
Kiedyś zawodnicy, których ja miałem przyjemność prowadzić, byli bardzo charakterni. Patrząc na ich późniejszy rozwój, uznałem, że takie podejście jest kluczem do sukcesów. Gdybym miał napisać książkę o szkoleniu młodzieży, to na pierwszym miejscu opisałbym charakter. To jest cecha numer jeden u sportowców, ale dotyczy też każdego z nas. Dziennikarzy, lekarzy, sędziów, polityków. Czego nie dotkniemy, odpowiedni charakter jest kluczem do sukcesu.
Nie u wszystkich pana podopiecznych ten charakter był właściwy. Najsłynniejszym przykładem roztrwonionego potencjału jest Grzegorz Król.
Grzesiowi rzeczywiście zabrakło tego charakteru, choć to była największa perełka, z jaką miałem styczność przez całą swoją karierę. Mógł być następcą Włodka Lubańskiego – tak go określali ludzie z Górnika Zabrze, choćby Stanisław Oślizło, kiedy do nas przyjechał i obejrzał go w akcji. Ale zabrakło odpowiedniego podejścia. Jednak większość jego kolegów miała zupełnie inną mentalność. W przypadku naszego środowiska, bardzo ważne było też przywiązanie do barw klubowych, co może już dzisiaj jest trochę niepopularnym hasłem. Już teraz się tak nie podkreśla tego biało-zielonego serca.
Piłkarze podpisują pierwsze kontrakty, są od razu bardzo roszczeniowi. Decydującym momentem jest to, kiedy zaczynają się interesować przede wszystkim długością umowy, zarobkami i tym, dokąd trafią później. Prosił mnie pan o porównanie, więc porównuję. Za moich czasów zarobki nie decydowały o niczym – Lechia była biednym klubem i ledwo żeśmy przędli. Pieniądze dla nas naprawdę nie były najważniejsze. Pewnie, cieszylibyśmy się, gdyby tej kasy było troszkę więcej i gdybyśmy mogli coś odłożyć na dalsze życie. Tymczasem rzadko kiedy było jakiegoś piłkarza stać, żeby kupić sobie samochód.
Król to pana największa klęska?
Zdecydowanie. Bardzo go lubię, wciąż się spotykamy, mamy świetny kontakt. To był doskonały piłkarz. Straciłem wpływ na jego dalsze funkcjonowanie kiedy miał szesnaście lat. Ale myślę, że zawróciły mu w głowie właśnie zbyt wysokie zarobki, które nagle na niego spadły. Za duże jak na tak młodego człowieka, który pochodził z bardzo biednego domu. Rodzice byli skromnymi ludźmi. Ledwo ich było stać na cokolwiek. Aż tu nagle ten Grzesiu zarabia niewyobrażalne sumy. Znaleźli się podpowiadacze, którzy wciągnęli go nie w ten wir co potrzeba. Nie miał dostatecznej siły charakteru i psychiki, żeby się bronić.
To porażka i ostrzeżenie. Dla wszystkich zawodników, którzy wchodzą do pierwszego zespołu, dostają pierwsze kontrakty i dobre pieniądze. Od tego się wszystko zaczyna. Młody piłkarz wybiera randkę z dziewczyną zamiast dodatkowego treningu. I tak powoli, powoli pękają kolejne bariery, a talenty się gdzieś rozpływają.
Nie był pan dla niego zbyt łagodny? Może trzeba było w odpowiednim momencie ściągnąć mocniej lejce.
Kontrolowałem tych chłopców na tyle, na ile było to możliwe. Nie o wszystkim wiedziałem, pewne tajemnice poznałem dopiero po latach. Więcej chyba nie mogłem zrobić. Trener musi być jak ojciec, łączyć w sobie pewne cechy. Cierpliwość, ogromną. Zdolność do dyktowania warunków też jest ważna, utrzymywanie dystansu poprzez dyktat. Ale z drugiej strony, trzeba mieć w sobie mnóstwo ciepła. Chodzi o łączenie cech straszaka i dobrego tatusia.
Król to przykład negatywny, a jakiś pozytywny wzorzec?
Podam przykład Tomka Dawidowskiego. Dał mi kiedyś bardzo ważny sygnał, świadczący o charakterze. Jak to jest dzisiaj? Rodzice przywożą chłopca na trening, zaraz potem zabierają. Nie ma nawet czasu na prysznic, na pobyt w szatni. Jest hasło: „Dawaj, szybko, musimy jechać!”. Jak to wyglądało z Tomkiem? On kiedyś przyszedł do mnie na trening, jeszcze jako malutki krasnoludek. Akurat była zima stulecia, komunikacja miejska nie funkcjonowała, śniegu po pas. Kiedy sam dotarłem na halę, na zajęciach zameldowało się czterech piłkarzy, w tym Tomek.
Mieszkał w Bysewie. Trzynaście kilometrów od Traugutta. Wiedziałem, że on taki kawał drogi musi dojechać, więc spytałem: „Tomek, jak ty tutaj do mnie dotarłeś?”. A on rozpromieniony: „Trenerze, ja na piechotę!”. Dwie i pół godziny maszerował w jedną stronę. Ja wiedziałem już wtedy, że mam materiał na sportowca. Proszę mi dzisiaj pokazać takiego chłopczyka. Dzisiaj wystarczy, że trochę deszczyk pokropi, już mam telefony od rodziców, czy trening się odbędzie. To jest ta różnica. Tamte dzieci były twardo chowane, piłka była dla nich wszystkich. Dziś mamuśki boją się byle deszczu. Trening odbywa się zawsze, chyba że jest burza z piorunami, to jedyny wyjątek. Maluchy są chowane w cieplarnianych warunkach – wygodniej jest siąść przy laptopie, niż wylać trochę potu. Nie można generalizować, ale jest to jakiś problem. Dlatego podczas selekcji dzieciaczków dużo uwagi poświęcamy charakterowi, nie tylko talentowi czysto piłkarskiemu.
Każdy piłkarz powinien mieć w sobie naturalną motywację? Niektórzy potrzebują bodźca od trenera.
Strasznie mnie denerwują tego rodzaju wypowiedzi w mediach, na konferencjach. Trenerzy potrafią wyróżniać swój zespół za ambicję i wolę walki, szlag mnie trafia. Psim obowiązkiem zawodnika jest biegać, walczyć. Nie można oszukiwać kibiców, zawsze należy dać z siebie sto procent. Nie można wręczać za to specjalnej nagrody, nie na tym polega boiskowy charakter. Atakowanie stykowych piłek, ryzykowanie złamaniem nogi czy ręki to jest normalność, żadna specjalna zasługa. Zresztą – praca trenera drużyny piłkarskiej nie składa się tylko z treningu i meczu. Życie piłkarskie i rozwijanie osobowości składa się z bardzo umiejętnego funkcjonowania w grupie poza treningiem stricte sportowym. Ja wielokrotnie w moim życiu trenerskim decydowałem się wprost ingerować w sprawy szkolne i prywatne moich podopiecznych. Najważniejsza była dla mnie kwestia rodziny, w której dziecko dorasta, a której mogłem niekiedy w jakiś sposób pomóc. I szkoła.
Do klubów często trafiają dzieciaki z problemami w domu?
Problemy dzieci w domach rodzinnych biorą się dzisiaj z tego, że rodzice są bardzo zabiegani i nie mają czasu na rozmowę z pociechami. Ja jestem ciekawy, jak wielu rodziców potrafi powiedzieć dziecku coś więcej, niż tylko pytania w stylu: „jak było w szkole?”, „co dostałeś”? I zaraz po takiej „rozmowie” chłopiec zamyka się w swoim pokoju i dostaje pozwolenie, żeby pograć na komputerze. Święty spokój. Tymczasem z dziećmi trzeba rozmawiać na każdy temat. Wiem, że rodzice bywają umęczeni i najchętniej położyliby się spać, ale z chłopcem trzeba omawiać coś więcej, niż tylko ostatnią pałę z matematyki. To samo dotyczy trenera i drużyny.
Dzieci sobie nie zdają sprawy, że nawet jeżeli uda im się podpisać profesjonalny kontrakt w ekstraklasie, to za dwadzieścia lat skończą karierę sportową i może im wówczas zabraknąć pomysłu na dalszą przyszłość. Nie zastanawiają się nad tym. Wszyscy w klubie się cieszymy, kiedy z danego rocznika do profesjonalnego futbolu uda się dostarczyć jednego, dwóch zawodników. Trenerzy są zachwyceni – mają chłopaka, którego wychowali, zaprowadzili go tak daleko. Jesteśmy dumni. Ale w ogóle nie mówi się o tych wszystkich pozostałych, którzy nie zagrają nigdy w piłkę na wysokim poziomie. Oni przepadają.
Rolą trenera jest również takim zawodnikom zapewnić przyszłość?
Trener w życiu szkolonych dzieciaków jest trzecią siłą, zaraz po ojcu i matce. Chłopiec, który poświęcił się futbolowi w pełni, ale po przejściu całego cyklu szkolenia nie udaje mu się dotrzeć na szczebel, dajmy na to, pierwszoligowy… Jest nikim. Następują poważne załamania, kryzysy. Wina za taki stan rzeczy leży po naszej stronie – musimy cały czas zwracać tym młodym ludziom uwagę na to, co jest w życiu naprawdę najważniejsze. Że nie liczy się tylko futbol. Że na pierwszym miejscu jest rodzina. Dom. Szkoła. I dopiero potem jest piłka, która może nam da sposób na życie, a może wcale go nie da.
Dam przykład z ostatniego rocznika, który prowadziłem w starym systemie gdańskiej akademii. Chodzi o chłopców urodzonych w 1991 roku, którzy w 2008 zostali wicemistrzami Polski, mnóstwo medali turniejowych na koncie. Ośmiu z nich zagrało w narodowych barwach, na różnych etapach wiekowych. Kiedy zapisywałem tę drużynę do szkoły na poziomie gimnazjalnym, pani dyrektor była cała w strachu. O piłkarzach wszyscy mieli jak najgorsze zdanie. Ona miała złe doświadczenia, ale zapewniałem ją, że będzie miło zaskoczona. Przyjęła moją drużynę do swojej szkoły.
Efekt?
Mnie zależało przede wszystkim na tym, żeby każdy z nich w ogóle ukończył szkołę, zdał maturę. Różnie z tym bywa u młodych piłkarzy. Kształtowanie ich w kierunku edukacji odbywało się przede wszystkim na podstawie rozmów. Dyskutowaliśmy na każdy temat, jaki przynosiło nam życie. Pytałem się na przykład chłopca, czy wyniósł dzisiaj rano śmieci. Nie wyniósł, tata się tym zajmuje. Ale dlaczego tata ma coś takiego robić? Wywoływałem rozmowę na temat podejścia do codziennych obowiązków.
Innym razem pytam ich: “wiecie kto to był Ryszard Riedel, wokalista zespołu Dżem”? Nie znali, nie wiedzieli co on zrobił. Zastanawiali się, po co ja im opowiadam takie rzeczy, wszyscy oczywiście zafascynowali hip-hopem, co ich obchodził jakiś Riedel. Wtedy im powiedziałem, że facet się zaćpał. 37 lat. Opowiedziałem im całą tę historię, ze wskazaniem na to, czym są narkotyki. Na wiele takich tematów mieliśmy czas i potrzebę podyskutować. Zdarzały się takie sytuacje, że ja siadałem już gdzieś z boku, a oni między sobą wymieniali poglądy. Czasami tak to nas wciągało, że przybiegał do szatni dyrektor i wściekał się, że za chwilę dobiega końca nasz czas na boisku, a my nawet nie zaczęliśmy treningu. Ale jak to, nie zaczęliśmy? To było czasem ważniejsze niż bieganie za piłką.
No dobrze, ale rocznik 1991 z piłkarskiego punktu widzenia był rozczarowaniem. Tamci zawodnicy nie zagrzali miejsca w ekstraklasie, Lechia na nich nie skorzystała, nie zarobiła grubych milionów.
To prawda. Ale na naukę kierunkowaliśmy przede wszystkim tych chłopaków, o których na pewnym etapie kariery już wiedzieliśmy, że ta piłka na naprawdę najwyższym poziomie nie będzie im nigdy dana. Wówczas, po rozmowie ze mną, stawialiśmy zdecydowanie na szkołę, a futbol pozostał już tylko jako hobby. I trzeba tak działać, bo ci chłopcy muszą być zabezpieczeni, mieć alternatywę. Jako przyszli mężowie i ojcowie. Nie ma życia bez piłki, ale kiedy trzeba odpuścić sobie zawodowstwo, musi być plan „B” i przygotowanie go to też jest rola trenera.
Pytał pan jednak o efekty. Z mojego punktu widzenia były piorunujące. Kontakt z tymi rocznikiem miałem jak drugi ojciec. W klasie maturalnej wszyscy zdali, średnia ocen całej klasy: 4,6. Ewenement w skali kraju. Pani dyrektor była zdumiona, że to piłkarze, a jednak nie głąby. Bo to są fajni ludzie, którzy myślą, tylko trzeba ich odpowiednio kierunkować. Później ci chłopcy pokończyli studia, nie tylko AWF. Są wśród nich inżynierowie, absolwenci prawa. Siedmiu, ośmiu, dziewięciu ma naprawdę świetne wykształcenie. Niektórzy przejęli też po mnie pasję do trenowania. Wielu moich wychowanków działa teraz w naszej akademii.
To satysfakcjonujące?
Bardzo miłe. Pamiętam, jak podlewałem te kwiatuszki, a teraz spotykam się z nimi na spotkaniach sztabu. Może nawet stawiają sobie mnie za wzór? Ukoronowaniem tych naszych wspólnych lat jest to, że co roku przed wigilią Bożego Narodzenia się spotykamy w Hotelu Szydłowski. Przychodzi około stu osób. Moi wychowankowie przyjeżdżają z żonami, z dziećmi. Czasem jeszcze widujemy się u mnie w ogródku, na grillu. W grudniu robimy tak, że najpierw poszczególne roczniki grają między sobą mecz, który ja sędziuję. Bardzo trudne, stykowe spotkania, muszę być niezwykle skupiony. I potem mamy wspólny, wigilijny poczęstunek. Modlimy się, dzielimy opłatkiem, śpiewamy razem kolędy. To trwa do dzisiaj! Choć zaczęło się przecież od pięcioletnich krasnoludków, którzy przyszli do Lechii na swój pierwszy trening.
Michał Kołkowski
fot. 400mm.pl