Polski kibic generalnie nie ma lekko – rzadko ogląda swój klub w europejskich pucharach, jak już ogląda, to zazwyczaj czuje mniejszy lub większy wstyd. W niewielu miejscach w Polsce ma komfort dręczenia się wyłącznie kwestiami czysto sportowymi – w większości klubów do rozmyślań, czy nowy nabytek zdąży choć raz prosto kopnąć piłkę przed końcem sezonu, dochodzą problemy organizacyjne i finansowe. Kibic Wisły Kraków żyje od jednej do drugiej zbiórki na klub, kibic Ruchu Chorzów od spadku do spadku, kibic GKS-u Katowice, bezlitośnie zamknięty w szczelnych murach I ligi, od jednej do ósmej utraconej szansy na awans do Ekstraklasy.
Ale moim zdaniem na szczycie tej wysokiej góry uciemiężonych kibiców, na samym czubku hierarchii cierpienia znajduje się bez wątpienia fanatyk Lecha Poznań.
Fanatyk klubu, który jak żaden inny w Polsce wystawia swoich fanów na ciężkie, brutalne i długotrwałe próby, które są w stanie przetrwać wyłącznie najbardziej zahartowani w bojach.
Jeśli Old Trafford to Teatr Marzeń, jeśli Hollywood to Fabryka Marzeń, to Lech Poznań jest Zakładem Utylizacji Marzeń.
Nigdzie indziej w Polsce oczekiwania tak mocno nie rozjeżdżają się z rzeczywistością. Nigdzie indziej w Polsce kompromitacje piłkarskie nie są tak częste. Nigdzie indziej w Polsce w roli starszego agresora buntującego niewinnego gimnazjalistę nie występuje największy spośród wrogów. Nigdzie indziej w Polsce nie da się poczuć tak dobitnie, tak namacalnie, jak z ludzi ulatuje największa pasja ich życia.
Obserwuję ten proces od lat i po prostu szkoda mi moich znajomych z Poznania.
Weźmy te kompromitacje czysto piłkarskie. To nie jest tak, że dowolny klub w Polsce wbija się na scenę i ku uciesze tłumów (oraz rozpaczy własnych kibiców) przegrywa ze studentami ze Stjarnan. Żeby dochodziło do spektakularnych wtop wspominanych latami wbrew pozorom trzeba spełnić sporo warunków. Przede wszystkim – klub musi być odpowiednio silny, by nie tylko jednorazowo awansować do europejskich pucharów, ale trwać w nich latami. Nikt już nie pamięta o porażkach Piasta czy Cracovii, bo w tych klubach nawet porażki z europejskimi słabeuszami po latach są wspominane w miarę ciepło jako przygoda-nagroda za dobry poprzedni sezon. Nie, to musi być poziom na tyle wysoki, by do meczu przeciw Żalgirisowi albo Stjarnan przystępować z pozycji murowanego faworyta. Żalgirisowi, albo Stjarnan, albo Gandzasarowi, albo Haugesundowi, albo jeszcze jakiejś innej wichurze, z którą Lech może i robił awans do kolejnej rundy, ale nie omieszkał się skompromitować przegraniem połowy dwumeczu.
Naturalnie podobnie sprawa ma się z wtopami w Pucharze Polski, które w Poznaniu pamięta się o wiele dłużej z uwagi na potencjał Lecha. Męczarnie z Błękitnymi, odpadnięcie z Olimpią Grudziądz – dla innych klubów codzienność, dla klubów pokroju Lecha – kolejne drzazgi pod skórą.
Ale przecież to jest dopiero wierzchołek tej góry lodowej zawiedzionych oczekiwań. Lech bowiem jako jedyny klub w Polsce regularnie doznaje upokorzeń od największego rywala, czyli Legii. Gdańszczanom trochę łatwiej przełknąć potknięcia na ostatniej prostej na drodze do pucharów, bo zawsze humor poprawiają kolejne derbowe zwycięstwa. Arce z kolei bęcki ze strony derbowego przeciwnika osłodziło wzniesienie do góry Pucharu i Superpucharu Polski. Cracovia może i dostaje po tyłku od Wisły, ale stawką jest miejsce w górnej ósemce, a nie kilka tytułów mistrzowskich z rzędu.
Tymczasem Lech przegrywa przeważnie z Legią, w dodatku w bezpośrednich starciach. Dwa finały na Narodowym. Majowe “finały sezonu”, podczas których decydowały się losy mistrzostwa. Legioniści do dzisiaj wspominają z bólem pamiętne 2:3 w meczu z Widzewem i jestem pewien, że nie tylko z uwagi na kuriozalne okoliczności utraty mistrzostwa, ale także dlatego, że skorzystał na tym nie Śląsk Wrocław czy Zagłębie Lubin, ale właśnie znienawidzony przez nich Widzew. Lechici może nie mają aż tak traumatycznych przeżyć, za to przegrywanie tytułów na korzyść rywala zdarza im się praktycznie dwa razy do roku, od paru ładnych lat. A przecież po drodze pomiędzy bolesnymi meczami są jeszcze pozaboiskowe kuksańce. A to Bielik. A to Bereszyński. A to Hamalainen.
Potem jeszcze dzieje się coś takiego, jak w październiku 2016, gdy ten właśnie Fin wchodzi na boisko w 90. minucie prawdopodobnie wyłącznie po to, by wnerwić kibiców rywala. A udaje mu się jeszcze wcisnąć gola na 2:1.
Ciosy, ciosy i jeszcze raz ciosy, tym mocniejsze, że przecież w teorii niezasłużone. Lech w końcu przeważnie wygląda na klub dość poukładany, wyjeżdżają z Poznania rokrocznie wielkie talenty za wielkie pieniądze, piłkarze ściągnięci do Poznania, nawet po zakończeniu przygody z Lechem godnie go reprezentują – vide choćby Kadar czy Douglas. Te nokautujące sierpowe od Legii czy podbródkowe w pucharach to nie jest kopanie leżącego, wręcz przeciwnie. Uderzenia są wyjątkowo precyzyjne, trafiają dokładnie w chwili, gdy Lech już zaczyna powstawać, gdy już zaczyna budzić nadzieję kibiców, gdy już wydaje się, że to wreszcie będzie ten sezon, ten miesiąc, ten okres, gdy Kolejorz zacznie grać na miarę możliwości.
Może to nie jest najbardziej szczęśliwy punkt odniesienia, ale trochę przypomina Leopolda Tyrmanda z okresu “Dziennika 1954”. Niby jest cała gromada ludzi, którzy mają gorzej. Którzy jedzą mniej, mieszkają w ciaśniejszych izbach, rzadziej pozwalają sobie na wakacje. Ale jednocześnie ten szklany sufit uniemożliwiający rozwinięcie skrzydeł powoli zabija.
Zaczyna się pojawiać teoria klątwy. Biorą uznanego krajowego trenera. Uznanego zagranicznego. Klubową legendę. Biorą piłkarzy oglądanych wielokrotnie przez skautów. Biorą gwiazdy. Biorą wyróżniających się piłkarzy z krajowej konkurencji. Biorą talenty z akademii. Wszystko na nic. Wszystko daje zaledwie nadzieję sukcesów, złudzenie, że to może być to spektakularne przebicie ścian.
A potem znów chlast przez łeb.
Czasem pocieszałem znajomych z Lecha, że przynajmniej nie musieli przechodzić przez piekło IV ligi, nie muszą drżeć o licencję, niektórzy piłkarze swoją kolekcję srebrnych medali mogliby przetopić na kompletną zastawę stołową na królewskim dworze. Ale potem pomyślałem sobie, jak zareagowaliby kibice Wisły Kraków, gdyby dwukrotnie przegrali puchary i mistrzostwa z Cracovią? Jak zareagowaliby zabrzanie, gdyby pod ich nosem kilkukrotnie w ostatnich sezonach świętowaliby fani Ruchu Chorzów? Czy ja sam wolałbym przemęczyć się dwa sezony w III lidze, czy przegrać finał Pucharu Polski z Widzewem?
Kompletnie się nie dziwię, że w wielu lechitach coś w ostatnim sezonie wygasło. Że coraz częściej świadomie opuszczają mecze, że przestają śledzić losy klubu, że przestają żyć Kolejorzem.
Jeśli miałbym wskazać największe osiągnięcie Adama Nawałki, to samolubnie stwierdziłbym, że rozbudzenie we mnie na nowo zainteresowania reprezentacją Polski. Po latach, w których naprawdę nie obchodziły mnie wyniki kadry, Nawałka sprawił, że znów zacząłem wstawać z krzesła po rajdach Grosickiego (jeszcze nie krzyczeć, jak po rajdach Piotra Pyrdoła, ale już wstawać z krzesła).
Teraz musi to samo zrobić z tysiącami fanów Lecha Poznań.
Jeśli on tego nie zrobi, to już chyba nikt.