W ubiegły weekend zakończyła się runda jesienna grupy III warszawskiej B-klasy. Liderem z bilansem 10 zwycięstw i remisu, z 46 strzelonymi golami przy 9 straconych bramkach, jest Klub Towarzysko-Sportowy Weszło. Zagramy jeszcze kilka sparingów i charytatywny turniej dla Hani w tę niedzielę, po czym w grudniu rozjedziemy się na całkiem zasłużone urlopy.
W sobotę minie równe jedenaście miesięcy od założenia klubu. To wówczas, dopinając ostatnie przelewy tytułem opłaty skarbowej i donosząc ostatnie sterty podpisów założycieli klubu, KTS stał się oficjalnym stowarzyszeniem. Jeśli chodzi o samą procedurę założenia klubu – opisywałem ją kilka razy, łącznie z opłatami. Myślę że bezpiecznie jest przyjąć, że bez 1500 złotych w kieszeni raczej nie warto się szarpać na powoływanie klubu – zwłaszcza, że w tej kwocie zawierają się tylko takie rzeczy jak opłata licencyjna, opłata za członkostwo w okręgowym związku piłkarskim i tego typu pierdoły, których przeskoczyć nie sposób.
Wielu jednak dopytywało mnie, co dalej. Ile trzeba mieć hajsu na ruchy, żeby jakoś przetrwać rundę? Zgodnie z prawdą odpowiadałem, że nie wiem – bo kasa wypływała we wszystkich kierunkach z taką prędkością, że trudno było kontrolować ile stuzłotówek bezpowrotnie zniknęło w czeluściach marymonckich szatni.
Dziś, patrząc szeroko na ostatnie trzy miesiące, mogę już z grubsza oszacować, ile wydaliśmy. Wydaliśmy od chuja i jeszcze trochę.
Jeśli ktoś sądzi, że kopanie w B-klasie ma cokolwiek wspólnego z weekendowym hobby, to oczywiście ma rację – o ile mówimy o zawodnikach. Istotnie, da się trzymać przyzwoitą formę z jednym treningiem w tygodniu, da się przyjść na mecz po długiej nocy i zagrać tak, że trener i koledzy z drużyny nic nie zauważą i tak dalej. Natomiast w kwestii samej konstrukcji klubu, nie dostrzegam tu niczego, co wypełniałoby definicję słów „weekendowe” oraz „hobby”.
Weekendowe na pewno nie, bo ubezpieczyciele, lekarze, związki i placówki zajmujące się wynajmem boisk pracują od poniedziałku do piątku, od 8 do 16. Kiedyś Marek Chojnacki bardzo mądrze powiedział, że domem dla środowiska piłkarskiego nie jest wcale stadion, na którym spędza się 90 minut raz na dwa tygodnie, ale boisko treningowe, gdzie spędza się jakieś 300 z 365 dni w roku. Domem B-klasowego działacza w takim układzie jest facebookowa grupa zawodników oraz pomieszczenie z telefonem i dostępem do konta klubowego. Ach, to drugie słowo – hobby. Też nie do końca, bo nie znam nikogo, kto pasjonowałby się wielogodzinnym wiszeniem na słuchawce telefonu, próbując ustalić, w którym miejscu w Warszawie można jeszcze potrenować po 20.
Oczywiście nie narzekam, my nadal się tym dobrze bawimy i przy okazji zarabiamy, bardziej zwracam uwagę na heroizm setek bezimiennych ogarniaczy, którzy w czarodziejski sposób sprawiają, że różne Farmacje Tarchomin (dzięki za sparing) i Amigosy Warszawa (dzięki za zimny prysznic na wczesnym etapie sezonu) mają gdzie trenować, mają w czym i gdzie zagrać, a na końcu jeszcze mają czym za to wszystko zapłacić.
Jeżeli chodzi o nas, trenowaliśmy w czterech lokalizacjach – na Kawęczyńskiej, na Strażackiej, na Łabiszyńskiej oraz na „naszym” OSiR-ze Żoliborz, znanym też jako Marymont. Dopóki słońce zachodzi w miarę późno – sytuacja nie jest przesadnie skomplikowana, przebieramy w boiskach, wybieramy to, na którym jest nam najwygodniej i od 18.30 półtorej godziny haratamy w gałę. Ale im bliżej końca roku, tym sytuacja staje się trudniejsza. Oświetlenie to luksus, który ma niewiele boisk, większość z nich to sztuczne murawy, w dodatku oblegane przez setki chętnych. Na Łabiszyńskiej udało nam się wcisnąć na środowe późne wieczory – popełniliśmy błąd nowicjusza, próbując wykonać rezerwację jakoś w końcówce września, gdy wszystko było obsadzone praktycznie do grudnia. OSiR Żoliborz i Strażacka walczą z montażem oświetlenia, co powinno trochę poszerzyć nasze możliwości, ale trening na naturalnej trawie przy światłach to już grubszy wydatek. Za kilka wrześniowych treningów na Marymoncie płaciliśmy po 600 złotych za sztukę, a przecież wówczas jeszcze nie było potrzebne oświetlenie.
Nie przesadzę jakoś grubo, jeśli zaokrąglę kwotę wydaną wyłącznie na wynajem boisk na treningi do 25 tysięcy złotych. Tak, wliczam tutaj też kwietniowe castingi do drużyny czy sparing na OSiR-ze Żoliborz, który odbył się, gdy na dzień przed naszym meczem Pucharu Polski z rozgrywek wycofał się OKS Otwock. Nadal jednak to kwota, która wydaje mi się kompletnie szalona, zwłaszcza, jeśli przypomnę sobie, że dla większości B-klasowców w Polsce nasze możliwości w kwestii pozyskiwania sponsorów są nieosiągalnym marzeniem. Nie trenowaliśmy też wcale często – kwiecień, maj i czerwiec to praktycznie jeden trening w tygodniu, czasem jakiś sparing. Potem na przełomie lipca i sierpnia dwa treningi tygodniowo, najpierw głównie sztuczna murawa, potem raz sztuczna, raz naturalna. Licząc jednak na spokojnie – tysiąc tygodniowo przez 25 tygodni, a tyle mniej więcej minęło od naszego pierwszego castingu (dokładnie 32 tygodnie z czego jakieś 6-7 tygodni przerwy przed wakacjami), to wcale nie jest nierealna cena.
Jeden z pierwszych castingów, w klubie nadal zostało 10 osób z tego zdjęcia.
Dalej organizacja spotkań. Graliśmy u siebie łącznie 8 spotkań, dwa w Pucharze Polski, sześć w lidze. Boisko z nagłośnieniem to 1300 złotych, trójka sędziowska bierze 330 ziko, ratownik medyczny koło siedmiu dych. Bez naszej słynnej darmowej kiełbasy i piwa oraz obsługi stadionowej – to będzie jakieś 1800 ziko na mecz, bo dochodzą jeszcze pierdoły pokroju wody czy okolicznościowych koszulek, gdy któryś z nas akurat zrywa więzadła (zdrowia, Filip!). Razem kolejnych 15 kafli. Osobno trzeba dorzucić ten catering, który staramy się robić możliwie jak najgrubiej – lejemy dobre piwo, dajemy dobrą kiełbasę z elementem tłuszczu, musztardy lejemy tak, żeby można było zamoczyć też bułkę. Osiem koła to nie będzie jakaś wielka przesada.
Budowa drużyny jest o tyle tania, że chłopaki to pasjonaci, nie zarabiają wcale. Ale za wyrejestrowanie kilku z nich z ich okręgowych związków (150 złotych od głowy) i uprawnienie w MZPN-ie (300 złotych od głowy) zapłaciliśmy łącznie 4,5 tysiąca złotych. Sam byłem zaskoczony, gdy to dzisiaj podliczałem, ale niestety – wystarczyło, by ktoś zagrał kilka meczów jesienią 2017 roku, a już koszt rósł – i tak na przykład Piotrek Petasz kosztował 3 stówki, choć nie grał przez 11 miesięcy w piłkę, za Dawida Janczyka też wybuliliśmy 450 złotych, a drugie tyle dorzuciła Odra Wodzisław, gdy go od nas przejmowała.
To swoją drogą jedyny moment, gdy naprawdę zawiodłem się na tych, którzy nadzorują rozgrywki. Dawid u nas nie pojawił się na ani jednym treningu, nie zagrał żadnego meczu. I my, i on chcieliśmy odstąpić od deklaracji gry amatora i pozwolić mu na jak najszybszą grę dla Odry. MZPN i ŚZPN nie widziały problemu, by uczynić dla niego wyjątek, zwłaszcza, że nie rozegrał u nas nawet minuty na którymkolwiek treningu i „technicznie” wypełniał definicję zawodnika, który od 12 miesięcy nie grał w piłkę. ŚZPN początkowo nawet go uprawnił do gry dla Odry, ale wtedy zainterweniowała góra, przypominająca, że nie da się uprawniać zawodników poza oknem transferowym. Dawidowi debiut opóźnił się o jakieś pół roku, mam nadzieję, że wytrzyma tak, jak do tej pory w Wodzisławiu. Przy tej sytuacji na własnej skórze przekonałem się, że hasła PZPN Grassroots „Piłka dla wszystkich” nie należy mimo wszystko traktować zbyt dosłownie. Niektóry ripostują, że przepisy są jednakowe dla wszystkich, ale moim zdaniem to, że są jednakowo głupie dla wszystkich wcale nie czyni ich bardziej logicznymi.
Bez trudu mogę sobie wyobrazić chłopaka z firmy informatycznej, który zgłasza się do B-klasy w końcówce sierpnia, a już tydzień później firma przerzuca go do filii w Olsztynie. Zamiast przenieść się do innej drużyny – musi czekać pół roku, pograć może sobie dopiero od marca. Super zasady, takie nie za korzystne dla amatorów.
Okej, wróćmy do liczenia.
Za friko dostaliśmy całe tony sprzętu od firmy New Balance i nie jest to wcale żadna metafora. Ja, chociaż piłkę kopnę pewnie jakoś w marcu, mam w domu torbę, plecak, nowiutkie profesjonalne buty (nawet w najlepszych czasach w okręgówce takich nie miałem), dwa komplety meczowe, trzy komplety treningowe, odzież termoaktywną, kurtkę, bluzę oraz dresy. Tutaj duże podziękowania dla NB, bo takiego wsparcia mogą nam pozazdrościć nawet niektóre kluby I ligi, jesteśmy tego pewni. Nie chcę nawet przeliczać, ile byśmy wydali, gdyby to wszystko trzeba było opłacić z klubowej kasy.
W tych czarnych się zakochaliśmy.
Jakieś 3-4 tysiące wyniosły koszty leczenia kilku piłkarzy, 500 ubezpieczenie, 200 ryczałt za kartki. 600 złotych zapłaciliśmy… Olimpii Grudziądz za Wojciecha Małeckiego, nawet nie pytajcie. 1,5 tysiąca to badania sportowe wraz z EKG dla całej grupy. Koło 5 tysięcy kosztowała nas wycieczka do Grodziska Wielkopolskiego na mecz z Dyskobolią, trochę taniej wyszedł sparing z Kablem w Krakowie.
Chyba 68-70 tysięcy złotych to nie będzie przeszacowany bilans. Oczywiście, nie oszczędzaliśmy, gdy trzeba było przebadać zawodnika i wykonać 6 zdjęć rentgenowskich, a na SOR-ze kolejka sięgała rogatek miasta, wykładaliśmy tyle, ile było trzeba. Gdy piłkarze chcieli trawę, załatwialiśmy trawę (hehe), gdy treningi o 17:30 kolidowały im z pracą, szukaliśmy rozwiązań nawet i droższych, ale optymalnych pod kątem rozwoju drużyny. Gdy OKS się wycofał, to nie kombinowaliśmy jak zaoszczędzić kasę, tylko znaleźliśmy na szybko zastępstwo.
Pozostaje jednak pytanie, czy było warto.
Oczywiście, kurwa, że było warto.
Nie możemy się doczekać rundy rewanżowej. A w niedzielę zapraszamy na turniej dla Hani.
Fot. Maciej Biały / 400mm.pl