Bartosz Bereszyński pocieszał pominiętego Karola Linettego, Mateusz Klich analizował swoje występy w drużynie narodowej wraz z Marcelo Bielsą, zaś Adam Buksa zamierza udowodnić swą przydatność dla kadry, choćby przyszło mu wystąpić w niej na skrzydle. Spotkanie dziennikarzy z precyzyjnie wyznaczonymi na tę okoliczność reprezentantami w ramach premierowego „Media Day” przebiegło sprawnie, szybko, w sympatycznej atmosferze i bez specjalnych sensacji.
I chyba o to PZPN-owi chodziło. Żeby powiedzieć coś, ale nic przesadnie bulwersującego.
Można było wywnioskować z kilku rzuconych luzem uwag, że pogarszające się ze zgrupowania na zgrupowanie wyniki biało-czerwonych miały jednak pewien wpływ na wprowadzenie nowej formuły kontaktów między dziennikarzami, a piłkarzami. Co ma swoje dobre i złe strony.
Koncesjonowanie rozmów kadrowiczów z mediami to nowy pomysł związku, odpowiedź na kilka wpadek, nieścisłości i mini-aferek, wywoływanych rzuconymi tu i ówdzie wypowiedziami członków kadry, w tym jej selekcjonera i kapitana. Reprezentanci układali sobie relacje z dziennikarzami po swojemu, co władze PZPN-u uznał za przesadny chaos. – Teraz jest tak dużo mediów, dziennikarze mają swoje blogi, vlogi i Bóg wie co jeszcze, że cały czas zawracają zawodnikom głowę. Trzeba to uporządkować, bo zrobił się chaos. Przed meczem trzeba się skupić na grze, a nie wychodzić na boisko jak do tańca na weselu – zapowiadał Zbigniew Boniek w październiku.
– Dzień przed meczem z Włochami spotkałem się rano z chłopakami. Rozmawiałem na przykład z Kamilem Grosickim i zażartowałem, że już wyskakuje mi z lodówki – narzekał prezes PZPN. – Wrócił do kadry i udzielił chyba z siedmiu wywiadów. Telewizja, internet, prasa – gdzie nie zajrzałem, to rozmowa z „Grosikiem”. Oczywiście nie tyczy się to tylko jego. Generalnie jest tego za dużo. Każdy może sobie wejść do hotelu, umówić się prywatnie, rozmawiać o której godzinie mu się podoba. Nikt tego nie kontroluje. Na zachodzie nie do pomyślenia.
Zatem „uporządkowano” sytuację w ramach nowej formuły: „Media Day”. Sala konferencyjna w hotelu, kilka oddzielnych stanowisk, czterech zawodników, kilkudziesięciu reporterów, dwie godziny rozmów. Bartosz Bereszyński, Mateusz Klich, Thiago Cionek i Adam Buksa odpowiadali kolejno na pytania dziennikarzy telewizyjnych, radiowych i prasowych. Przy tym ostatnim stanowisku najwięcej czasu spędził chętnie dopytywany o to i owo „Bereś”, około 25 minut. Najmniej zainteresowania wzbudził debiutant z Pogoni Szczecin – jakieś 10 minut bombardowania wyczerpało zasób tematów. Buksa był jedynym zawodnikiem, którego nie musiał spod gradobicia pytań ratować rzecznik prasowy.
Prasowa stacja tej medialnej ciuchci uchodziła wśród samych zawodników za najmniej przyjemną. – Podobno tutaj najbardziej męczą – zauważył przysiadający się do stolika Klich. Choć maglowany dość długo Bereszyński zapewniał już po wszystkim, że „nie było tak źle”.
Całą akcję koordynował rzecznik prasowy PZPN i trzeba oddać, że wyszło mu to sprawnie, od strony technicznej nie można całemu spotkaniu zarzucić w zasadzie nic. – Zawodnicy będą dostępni do indywidualnych wywiadów „1 na 1” z TVP oraz Polsatem. Na pozostałych stanowiskach będą to wywiady grupowe. (…) Przypominam, że indywidualne wywiady możliwe są wyłącznie podczas wyznaczonych terminów we wtorek i w sobotę. W pozostałe dni hotel będzie zamknięty dla przedstawicieli mediów – informował Jakub Kwiatkowski przed spotkaniem. I swojego planu dość ściśle przestrzegał – jeżeli wydawało mu się, że wywiad przy prasowym stoliku trwa zbyt długo, bezceremonialnie kład dłoń na ramieniu przepytywanego delikwenta i odsyłał go do kolejnego stanowiska. Stąd tylko kwadrans rozmowy ze wspomnianym Klichem, choć kolejnych pytań nie brakowało.
Kwiatkowski zaprzecza w rozmowie z Przeglądem Sportowym, jakoby zainaugurowanie „Media Day” miało coś wspólnego z chowaniem głowy w piasek po porażkach. – Ten temat od dawna kiełkował w naszych głowach. Już we wrześniu myśleliśmy, żeby uporządkować sposób pracy dziennikarzy na zgrupowaniach. Myślę, że zarówno dziennikarze jak i piłkarze są zadowoleni z tego, jak to wyglądało. Na kolejne takie spotkanie może być nam łatwiej namówić szerszą grupę zawodników.
No cóż, zdaje się, że wrzesień chyba również nie był czasem wielkich triumfów naszej kadry.
Jeżeli chodzi o reakcje przedstawicieli mediów, zgromadzonych całkiem tłumnie w sali konferencyjnej na pierwszym piętrze sopockiego Marriotta, nie ma co ukrywać – były niekiedy dość kwaśne, niekoniecznie pełne satysfakcji. Abstrahując już od tego, że sama formuła „Media Day” nie przypadła wszystkim przedstawicielom największych redakcji do gustu, to spory i otwarcie wyrażany niesmak wzbudzał dobór zawodników, których do wywiadów udostępniono. Kwiatkowski bezradnie rozkładał ręce, choć nie wykluczył, że w przyszłości oddeleguje do dziennikarzy któregoś z najpopularniejszych gwiazdorów. Wiele będzie jednak zapewne zależało od wyników reprezentacji w najbliższych meczach.
A jeżeli o wynikach mowa, to czas chyba skupić się na tych, którzy za wyniki będą odpowiadali. Oto ich najciekawsze wypowiedzi.
*
– Nie wygraliśmy jeszcze meczu, więc nie mogę powiedzieć, że to wyszło dobrze – zaczął Mateusz Klich, dopytywany o swoją współpracę z Piotrem Zielińskim i ogólną kulturę gry reprezentacji Jerzego Brzęczka w środkowej strefie. – Na pewno jest wiele do poprawy. Nie ma się co czarować, ale mam nadzieję, że z meczu na mecz będzie to wyglądać coraz lepiej. Zgranie musi być lepsze, jeśli więcej ze sobą pogramy. Każdy zespół jest zdolny do tego, żeby grać piłką, zależy to tylko od organizacji.
– Ja w Polsce mam łatkę zawodnika, który nie pracuje w defensywie, a jakoś radzę sobie w Championship. Takie łatki trudno jest od siebie odkleić, ale my będziemy robić wszystko, żeby pokazać, iż potrafimy grać w piłkę – dodał pomocnik Leeds. „Pawie” robią furorę na zapleczu Premier League, grając futbol wyjątkowo przyjemny dla oka i zaprzeczający stereotypom związanym z angielskim futbolem. Klich zdecydowanie chciałby to przełożyć na grunt reprezentacji. – Mnie bardziej odpowiada granie w piłkę niż kontratak. Ale jeżeli wygramy mecz, a ja nie dotknę futbolówki, to też będę zadowolony. Jednak na pewno wygodniej dla mnie byłoby rozgrywać akcje od tyłu.
fot. FotoPyk/400mm.pl
– Dużo ludzi dramatyzuje. Że nie ma zwycięstwa, że nie wygląda to tak, jak wszyscy oczekiwali – dodał były zawodnik Cracovii. – Ale nie można zapomnieć, że nie graliśmy meczów z Kazachstanem, czy nie wiadomo kim. Albo z Irlandią. Bo to drużyny słabsze niż Włosi i Portugalczycy. Graliśmy mecze z lepszymi drużynami od nas – nie jest łatwo jechać do Włoch i wygrać spotkanie, albo zagrać z Portugalią, która ma zawodników o klasę lepszych ode mnie i od niektórych piłkarzy naszej reprezentacji. Jeżeli byśmy mecz z Portugalią czy Włochami zwyciężyli, to pewnie w Polsce byłaby euforia, że jedziemy na mistrzostwa Europy i na pewno je wygramy. Kiedyś się przełamiemy.
Czy można zatem powiedzieć, że najwyższa dywizja w Lidze Narodów to na razie dla biało-czerwonych za wysokie progi? – Nie ma się co czarować – potwierdził Mateusz. – Chłopaki z Portugalii grają w Manchesterze City, a ja gram w Championship. Ale piłka nożna ma to do siebie, że nie zawsze wygrywa lepsza drużyna. Sytuacje do strzelenia bramki zawsze się nam zdarzą. Jeżeli zagramy bardziej agresywnie niż z Portugalią u siebie, to możemy przywieźć stamtąd punkty.
– Trener Bielsa jest jedyny w swoim rodzaju, zdecydowanie zasługuje na przydomek „El Loco” – mówił pomocnik, nawiązując jeszcze do swojej sytuacji w klubie. – Czasami ma takie zachowania, że można go tak nazwać. Naprawdę zna się na piłce i żyję piłką. Zdaje się, że dwadzieścia cztery godziny na dobę ogląda mecze. Zawsze jak przyjeżdżam z kadry, mecze reprezentacji też oglądamy. Zwraca uwagę, że tu dobrze pobiegłem, tu źle. Trener Bielsa uwzględnia ryzyko w grze i nas do niego zachęca. (…) Mam nadzieję, że formę z klubu przełożę na występy w reprezentacji, bo po tych trzech meczach w kadrze nie jestem z siebie zadowolony tak, jak jestem zadowolony w klubie. Brakuje zgrania z chłopakami, długo się nie widzieliśmy.
Na braki w zgraniu nie może z kolei narzekać Bartosz Bereszyński, choć ubyło mu klubowych kolegów na zgrupowaniu kadry. Była trójka z Sampdorii, ostał się rodzynek. Dawid Kownacki stara się poprowadzić do sukcesu młodzieżówkę, zaś Karol Linetty nie znalazł uznania w oczach selekcjonera.
– Karol szybko dał nam o tym znać. Jeszcze nie było powołań, ale my już widzieliśmy, trener dzwonił do niego wcześniej, że taka zapadła decyzja – opowiadał „Bereś”. – Wiadomo, że był tym troszeczkę trafiony. Chyba każdy by był. Cztery lata notorycznych powołań i nagle go nie dostaje. Musi sobie to poukładać, ja też z nim porozmawiałem. Powiedziałem mu, że to tylko jedno powołanie i trener chciał mu dać sygnał, żeby się zmotywował. Nie mówię, że w Sampdorii. Ale w reprezentacji Karol musi wejść na ten poziom, na którym gra w klubie. Jestem przekonany, że zadziała to na niego motywująco.
– Nie jest to łatwe pytanie, ciężko mi cokolwiek odpowiedzieć – zafrasował się prawy obrońca Sampdorii, dopytywany, dlaczego chwalony w Serie A pomocnik w kadrze niezmiennie gra przeciętnie lub słabo. – To na pewno nie jest problem ambicji i woli. Karol ma jakąś blokadę, z którą musi sobie poradzić. Wiele osób nad tym pracuje. Gdyby przełożył swoją dyspozycję z Sampdorii na reprezentację, to dałby kadrze naprawdę bardzo dużo. Ja sam staram się na zgrupowaniach reprezentacji rozmawiać z Karolem, trochę mu pomóc. Ale jesteśmy dorosłymi ludźmi, nie chcę go prowadzić za rękę. Sam wie, co ma robić.
Czy problemem zawodników – między innymi tych, którzy występują w „Sampie” – są specyficzne nawyki taktyczne nabyte w klubach? – Pracując dzień w dzień w klubie poświęcamy mnóstwo czasu na taktykę – przyznał Bartek. – Jestem tam praktycznie dwa lata, mam te automatyzmy. Na reprezentacji mamy razem trzy, cztery jednostki w miesiącu. Nie jest to rzecz łatwa, ale poziom reprezentanta wymaga, żeby się przestawić taktycznie. Głównie chodzi o głowę, bo to wszystko siedzi gdzieś w przyzwyczajeniach. Ja też rozmawiałem o tym z trenerem, bo w pierwszym meczu z Bolonii miałem kilka takich nawyków z klubu. Chodziło o to, żeby być bliżej skrzydłowego, a nie asekurować strefy. Jeżeli chodzi o ten jeden detal, w meczach z Portugalią wyglądało to już w mojej grze lepiej.
fot. FotoPyk/400mm.pl
– Nie chcę poczuć się w reprezentacji pewniakiem. Chociaż wiem, że od dwóch lat moje występy w Sampdorii są normalnością, ale tam też nie chcę się tak czuć. W głowie jest to, że na dzień dzisiejszy trener korzysta z moich usług. Natomiast są inni – Tomek Kędziora, Paweł Olkowski – i oni też występują regularnie w klubach. Trener ocenia nas na „tu i teraz” – dodał Bereszyński.
Prawy obrońca oświadczył również, że nie czuł żadnej dodatkowej presji w związku z tym, iż przyszło mu zostać następcą Łukasza Piszczka. – Wiedziałem, że temu sprostam. Wiadomo, że teraz może jest to troszeczkę aroganckie. Ale to nie było tak, że ktoś mnie powołał z trzeciej ligi i powiedział: „zagraj sobie na prawej obronie w reprezentacji”. Wielokrotnie już do niej pukałem, budowałem swoją osobę mentalnie, żeby być gotowym, kiedy ten moment nadejdzie. Wiedziałem, że nadejdzie. W piłce nożnej czasami masz jedną szansę i musisz ją wykorzystać. Ja uważam, że swoje szanse wykorzystałem. Może nie zawsze w stu procentach, bo nie zawsze da się zagrać perfekcyjnie, ale w takim stopniu, że nadal tutaj jestem i mówicie jednogłośnie, że jestem nazywany „pewniakiem”. I to mnie cieszy.
– Przez ostatnie dwa lata zrobiłem gigantyczny progres, jeżeli chodzi o grę defensywną. Jestem w stanie grać przeciwko najlepszym skrzydłowym, daję sobie z nimi radę – przechwalał się delikatnie były zawodnik Legii. – Ale jeżeli w klubie cały czas powtarzasz defensywę, defensywę, defensywę, to ofensywa jest trochę wyhamowywana. Jednak ja mam to we krwi, mam dobry timing. Przyjeżdżając na reprezentację, cieszę się, że będę mógł sobie pograć w ataku. W Sampdorii rzadko kiedy wrzucam spod końcowej linii, to troszeczkę inna rola. Staram się na treningach wykorzystywać każdą wrzutkę, każde dogranie do przodu na maksa.
Na wrzutki Bereszyńskiego na pewno połakomi się zawodnik, który marzy o debiucie w narodowych barwach. „Bereś” to na tle żółtodzioba, czyli Adama Buksy, prawdziwy weteran.
– Jest to na pewno nowe doświadczenie dla mnie, ale nie stresuję się. To wspaniale przeżycie i chcę czerpać z niego jak najwięcej – powiedział zawodnik szczecińskiej Pogoni. – Na rozmowy z doświadczonymi zawodnikami przyjdzie jeszcze czas. Wczoraj był taki dzień, że wszyscy się zjeżdżali. Organizacyjny dzień. Ale ja z wielką chęcią usłyszę, co ci koledzy mają do przekazania. Na pewno nie przyjeżdżam na kadrę, żeby kogoś za to przepraszać i prosić o jak najniższy wymiar kary. Przyjechałem się sprzedać, mam dużo do zaoferowania.
– Od początku wiedziałem, że trener Brzęczek widzi mnie na skrzydle. Nie mam z tym żadnego problemu – oświadczył Buksa, który z Jerzym Brzęczkiem pracował już przed laty w Lechii Gdańsk. Choć w klubie gra na dziewiątce, w kadrze selekcjoner przygotował dla niego inne zadania. – Grałem na lewym i prawym skrzydle w Lechii, czułem się dobrze. Ostatecznie mecze rozgrywałem na pozycji numer dziewięć i myślę, że to moja nominalna rola. Ale w zależności od założeń mogę być fałszywym skrzydłowym, schodzić do środka. Myślę, że mam niezły strzał z dystansu, mogę to wykorzystać. Dlatego – mówię – nie ma dla mnie żadnego problemu. Mam jeszcze sporo do pokazania, nawet na skrzydle.
– Powołanie mnie zaskoczyło. Oczywiście było moim celem, ale wiedziałem, że dużo pracy przede mną i ono raczej nie nadejdzie tak szybko – dodał Adam. – Wiedziałem, że jeżeli utrzymam dobrą dyspozycję razem z chłopakami to do tego powołania może być blisko. Trener zna mnie z Lechii – wie, czego ode mnie oczekiwać, na pewno zna moje mocne i słabe strony. Prościej jest mi się dzięki temu wdrożyć. O zainteresowaniu trenera Brzęczka dowiedziałem się przy okazji samego powołania. Wcześniej nie dostawałem żadnych sygnałów. Ale numer selekcjonera miałem zapisany, jeszcze z czasów Lechii Gdańsk. Serce na pewno mocniej zabiło – ucieszyłem się, bo wiedziałem, czym ten telefon może być spowodowany.
fot. FotoPyk/400mm.pl
– Myślę, że jestem w stanie podążać ścieżką Roberta Lewandowskiego. To dobry przykład, jak można poprowadzić swoją karierę. Jak można się wybić pomimo cięższych momentów. Tą drogą staram się podążać – dodał Buksa. – Poprzeczkę zawiesił bardzo wysoko, ale dopóki będzie to możliwe, będę chciał się rozwijać tak, jak robił to Robert.
fot. FotoPyk