W momencie objęcia posady w Łódzkim Klubie Sportowym największymi sukcesami Krzysztofa Przytuły było 800 tysięcy wyświetleń pod jego dramatycznym wyznaniem w roli trenera ŁKS Łomża oraz upchnięcie nogi w tak nieprzyzwoicie wąskich spodniach, że nawet telewidzowie nerwowo napinali mięśnie. Oczywiście miał również pewne sportowe osiągnięcia jak choćby 5 goli w Ekstraklasie, ale jeżeli chodzi o karierę trenerską – zaliczał głównie spadki albo spektakularne wręcz wtopy.
Nie ukrywam, gdy usłyszałem, że obejmie posadę dyrektora sportowego w ŁKS-ie, byłem przekonany, że trzeba się rozgościć na trzecioligowych boiskach, bo będą one stanowić naszą rzeczywistość jeszcze przez kilka ładnych lat. Zawsze jestem pesymistycznie nastawiony jeśli chodzi o zespoły, którym kibicuję – dokładnie rok temu prognozowałem, że w listopadzie 2018 roku ŁKS będzie bił się w czubie, ale nie pierwszej a drugiej ligi. Wtedy jednak, czyli w wakacje 2016 roku, istniały bardzo poważne podstawy do szerzenia defetyzmu i wątpliwości.
Po pierwsze – posada dyrektora sportowego połączona jeszcze z funkcją koordynatora w akademii to zajęcie tak czasochłonne, że „pan z telewizji” zupełnie mi do tych posad nie pasował. Po drugie – Przytuła nie uchodził do tej pory za demona pracy, wręcz przeciwnie, szczytem była jego analiza spotkania Premier League, podczas gdy prowadzony przez niego Okocimski grał mecz ligowy. Po trzecie wreszcie – ciągnęła się za nim łatka marudy i człowieka bardzo trudnego w kontaktach międzyludzkich.
No dyrektor sportowy jak się patrzy, Monchi na miarę naszych możliwości.
Powody do niepokoju związane z renomą Przytuły potęgowała sytuacja ŁKS-u – zakończył się sezon, w którym niby walczyliśmy o awans, ale w ostatniej kolejce drżeliśmy też o utrzymanie. Reforma ligowa oznaczała, że w przyszłym sezonie z „naszej” III ligi zostanie sama czołówka, a stawkę uzupełni m.in. Widzew oraz najlepsze kluby z północno-wschodniej Polski. Nie uważam, by prognozowanie ciężkich czasów było w tamtym okresie czarnowidztwem, bardziej realizmem opartym na solidnych i logicznych argumentach.
Początki pracy Przytuły też nie nastrajały optymistycznie. Kibice szeptali między sobą o czyszczeniu kadr w akademii – dyrektor miał wyrzucać zasłużonych pracowników i sprowadzać na ich miejsce jakichś „gogusiów” nie wiadomo skąd. Rodowici łodzianie, piłkarze od lat występujących w juniorskich drużynach, mieli być podmieniani przez zaciąg z całej Polski, zwożony oczywiście przez dyrektora. Do tego podobne ruchy zostały wykonane w pierwszej drużynie – Przytuła wziął m.in. paru znajomych z Okocimskiego czy z Krakowa, malała rola zawodników z Łodzi.
Minęły od tego czasu ponad dwa lata, które można określić jako metodyczne, dokładne, regularne i efektowne zamykanie ust krytykom (wśród nich również mnie).
Z czego powinien być oceniany dyrektor sportowy i koordynator akademii? Zdania oczywiście zawsze będą podzielone, bo według niektórych za wynik odpowiada przede wszystkim trener, według innych styl życia zawodników, a według jeszcze kolejnych aktualne samopoczucie arbitra na murawie. Ja jednak uważam, że dyrektora sportowego należy oceniać po jakości zawodników przez niego sprowadzanych (to nie zawsze jest tożsame z ich formą!), koordynatora – po dynamice rozwoju klubowych wychowanków. Można oczywiście ŁKS krytykować za wejście do II ligi bocznymi drzwiami, z drugiego miejsca, można krytykować za słabsze okresy w II lidze czy dość proste błędy już na zapleczu Ekstraklasy. Ale czy którakolwiek z tych rzeczy obciąża samego Przytułę?
Oglądam ostatnie mecze. Dani Ramirez, obserwowany przez Przytułę długimi tygodniami, rzuca asystę za asystą. Obronie szefuje Rozwandowicz, z którym Przytuła znał się jeszcze z czasów pracy w Widzewie. W Przeglądzie Sportowym sam zawodnik opowiadał, jak dyrektor ŁKS-u dopytywał go w okresie gry dla Chrobrego dlaczego nie występuje od pierwszej minuty, jaka jest jego sytuacja w klubie. To zresztą tradycyjny sposób działania Przytuły, słyszałem to już od kilku zawodników, których sprowadzał. Rozmowy dotyczące lipcowych transferów rozpoczynały się w styczniu. Widejko czy Radionow zostali wyciągnięci z bardzo nieoczywistych kierunków – pierwszy z III-ligowej Lechii Tomaszów Mazowiecki, drugi z ówczesnego ligowego rywala łodzian, Ursusu Warszawa. Nie dlatego, że ktoś ich przyniósł w teczce, tylko dlatego, że Przytułę można spotkać właściwie wszędzie. Rozmawiam z kumplami-groundhopperami, rzadkością są mecze, na które Przytuła nie dojeżdża.
Niewiele ma przy tym na koncie wtop transferowych. Nawet goście, którzy w Łodzi nie odpalili – choćby Burkhardt (dużo siły i zdrowia, trzymam kciuki!) czy Pieczara – zbierają bardzo pozytywne recenzje w swoich nowych klubach. Pieczara na przykład trzasnął w barwach Polonii 15 goli w 14 ostatnich meczach. To jakby gotowe usprawiedliwienia dla dyrektora – okej, pomyliłem się w kontekście przydatności zawodnika dla drużyny, ale nie pomyliłem się w ocenie jego jakości.
Prawdziwym majstersztykiem jest jednak nie stricte działalność na rynku transferowym, co sama budowa składu. ŁKS walczy o pozycję lidera z Rakowem Częstochowa, ale równocześnie walczy o pierwsze miejsce w klasyfikacji Pro Junior System, gdzie idzie łeb w łeb z Wigrami Suwałki. Punkty nastukują łodzianom Piotr Pyrdoł, Jan Sobociński i Jakub Kostyrka i dwóm ostatnim wypada poświęcić parę słów w kontekście działalności Krzysztofa Przytuły.
Jan Sobociński, reprezentant Polski U-2o, ostatnią wiosnę spędził na wypożyczeniu w Gryfie Wejherowo. Przytuła osobiście negocjował warunki tego dealu, a jego efekty możemy obserwować nie tylko w lidze, gdzie Sobociński tworzy duet stoperów z Rozwandowiczem, ale też w meczach kadry Jacka Magiery. Janek trafił w Gryfie na trenera Kotasa, który dawał mu grać od deski do deski, bez rzucania po całym boisku, tylko na jego nominalnej pozycji. Młody ełkaesiak odwdzięczał się dobrą grą i Gryf z outsidera stał się dość szybko drużyną środka tabeli. Po powrocie z wypożyczenia stoper wywalczył sobie miejsce w składzie pierwszoligowego ŁKS-u, a to z pewnością nie jest jego ostatnie słowo.
Kostyrka to inny przypadek, ale równie dobry dowód kompetencji Przytuły. Dyrektor wypatrzył go krótko po jego 18. urodzinach, jako juniora Lechii Gdańsk wchodzącego do III-ligowych rezerw tego klubu. Co w tym takiego wyjątkowego? Ano że za takim transferem poszły kolejne – choćby Adama Ratajczyka, którego ŁKS wyjął ze Znicza Pruszków, a który to właśnie otrzymał powołanie do kadry U-17. Przykłady Kostyrki, Ratajczyka, Sobocińskiego, ale i paru innych zawodników pokazują, że w Łodzi wreszcie udaje się dostrzegać talenty nieco wcześniej, niż w momencie, gdy wystawiają ich w swoich zespołach rywale. I okazało się, że to wcale nie jest czyszczenie wychowanków i zastępowanie ich „zaciągiem” z Gdańska i Pruszkowa, wręcz przeciwnie, wszystko zaczyna się zazębiać.
Za moment Przytule stuknie dwa i pół roku w ŁKS-ie. W tym czasie w orbicie zainteresowań reprezentacji znalazło się trzech młodych piłkarzy, seniorzy zrobili dwa awanse i grają w czubie zaplecza Ekstraklasy. Na niektórych jego transferach zarobimy – uważam, że tak stanie się na przykład z Ramirezem, o ile Dani nie zdecyduje się zostać w ŁKS-ie, by właśnie w Łodzi zadebiutować w najwyższej lidze. Wychowankowie? Ostatnio w I lidze w pierwszym składzie wyszło czterech urodzonych w Łodzi i wychowanych w ŁKS-ie. Średnia wieku pierwszej jedenastki z Chojnicami? 25 lat.
Okej, wyrzuciłem to z siebie. Na totalnym bezrybiu wśród dyrektorów sportowych w Polsce, dokonania Krzysztofa Przytuły z ostatnich lat stawiają go wśród najlepszych w tym fachu, nie tylko w I lidze. To nie jest tak, że nie dopuszczałem takiego scenariusza do głowy. To coś znacznie gorszego, bo mógłbym przysiąc, że jego misja zakończy się kolejną porażką, tak jak w kilku jego poprzednich miejscach pracy.
Cokolwiek będzie z nim i z ŁKS-em w najbliższych latach – marki solidnego dyrektora sportowego, marki, którą w Polsce posiada naprawdę niewielu, nikt mu w najbliższym czasie nie odbierze.