– Nie chcę każdej nocy spędzać w mieszkaniu, tak jak pozostali piłkarze. Dom – boisko – dom – boisko – dom – boisko. Myślę, że w odpowiednich chwilach trzeba cieszyć się życiem, czasami trochę go roztrwonić – tej dewizy Radja Nainggolan trzyma się przez całą karierę. Frunąc przez piłkarski świat na skrzydłach, którymi ozdobił swe plecy. Czy doleciał na szczyt odpowiadający skali jego potencjału? Chyba nie i jest już na to zapewne zbyt późno. Choć zdaje się, że nigdy aż tak wysoko wzlecieć po prostu nie spróbował.
Jedno jest pewne – nie mamy tutaj do czynienia z wzorcową karierą absolwenta jednej z dużych belgijskich akademii. To nie jest usłana bezglutenowymi różami ścieżka futbolowej maszyny. Super-profesjonalisty, który w głowie nerwowo kalkuluje wartość odżywczą każdego ze spożywanych produktów i ma wyrzuty sumienia po sylwestrowej lampce szampana.
„Ninja” w ten sposób funkcjonować po prostu by nie potrafił. Być może dlatego jego reprezentacyjna przygoda na zawsze pozostanie wielkim rozczarowaniem. Być może dlatego nigdy nie odważyła się po niego sięgnąć żadna z tych naprawdę największych i najbogatszych europejskich potęg. Za duże ryzyko skandalu. Za wiele można stracić, wrzucając takiego grubo ciosanego słonia do składu porcelanowych charakterów. Nainggolan to gwiazdor, jasne, ale trochę w starym stylu – producent anegdot w rodzaju Giuseppe Meazzy i George’a Besta. Nie jest bohaterem jednoznacznie pozytywnym – bliżej mu do Achillesa niż do Hektora, nawiązując do homeryckich opowieści. Współczesna piłka pozostawia dla takich osobowości coraz mniej miejsca. Nawet swoich mediów społecznościowych nie potrafi prowadzić w ugrzeczniony, odmierzony od linijki sposób, tylko zdarza mu się wdać w pyskówkę z hejterami. Za krnąbrny charakter wielokrotnie przyszło mu słono zapłacić.
Można się zżymać na jego nieodpowiedzialne zachowania, ale nie sposób go za ten pierwiastek luzu i spontaniczności nie lubić. Tym bardziej, że pozbywa się go sekundę po wejściu na boisko. Kiedy rozpoczyna się rywalizacja – nie ma mowy o tym, żeby sobie odpuścił. Trzeszczą kości.
– Interesuje mnie tylko zwycięstwo, nawet jeżeli gram sobie w ogródku z kumplami – stanowczo stawia sprawę zawodnik.
Pomocnik Interu niezmiennie przyznaje, że wspomniany powyżej tatuaż jest dla niego najcenniejszy. Ma ich zresztą w sumie tak wiele, że sam nie potrafi już dzisiaj wszystkich zliczyć. Uzależnił się od pokrywania swojego ciała rozmaitymi symbolami. Ale właśnie skrzydła mają wyjątkowe znaczenie. Umieścił na nich datę narodzin i śmierci swojej matki, Lizy Bogaerts. Mnóstwo dziar zadedykował zresztą swojej rodzinie, lecz to właśnie ta konkretna jest największym hołdem dla mamy, otaczającej go anielską opieką, dopóki starczyło jej na to sił. Flamandka zdecydowała się opuścić ten świat niemal równo osiem lat temu. Zachorowała na raka, co długo starała się ukrywać przed swoimi dziećmi. Liczyła, że w tajemnicy upora się z okrutnym intruzem, który pomału dewastował jej organizm. Bezbronny, wyczerpany latami ciężkiej pracy.
Radja i jego bliźniaczka Riana dowiedzieli się o chorobie matki dopiero na trzy miesiące przed jej śmiercią. Terapia okazała się nieskuteczna, ból był już nie do wytrzymania – kobieta zdecydowała się na eutanazję. Miała dość nierównej walki, w której i tak była skazana na porażkę. Z polskiego punktu widzenia brzmi to być może dość abstrakcyjnie, w Belgii taki krok to poniekąd normalność, oswajana w wielu kampaniach społecznych o jednoznacznie pozytywnym wydźwięku.
Riana wytrwale czuwała przy mamie podczas jej ostatnich dni. Choć sama przyznaje, że była zbyt oszołomiona cierpieniem, żeby zrozumieć, iż nieuchronnie zbliża się czas rozstania. Pożegnalna rozmowa, ostatni uścisk dłoni, zanim ujdą z niej resztki ciepła i… życia. Radja wparował do szpitala niemalże w ostatniej chwili, niedługo przed zaaplikowaniem chorej zastrzyków powodujących śmiertelną ulgę. We Włoszech spóźnił się na samolot – spóźnialstwo to zresztą jedna z jego słynniejszych przywar. Jednak koniec końców udało mu się pożegnać z mamą i usłyszeć jej ostatnie słowa. – Na łożu śmierci przykazała mi, żebym opiekował się siostrą i resztą rodziny. Nie chcę jej zawieść. Wszystko co robię, czynię z determinacją, tego od zawsze nas uczyła. Do dziś opłakuję jej śmierć prawie każdego dnia – opowiadał Nainggolan.
Zawodnik uliczny
Radja swoje nietypowe imię i nazwisko zawdzięcza ojcu. Lizy do szaleństwa zakochała się w Indonezyjczyku – Marianusie Nainggolanie. Postanowiła kolejny raz zaryzykować i go poślubić, choć miała za sobą nieudany związek z mężczyzną pochodzącym z Ekwadoru. Antwerpia już w końcówce lat 80-tych słynęła z wielokulturowości, zatem miłosne perypetie Lizy nie były dla nikogo specjalnie szokujące.
Stanowiły jednak, mimo wszystko, pewnego rodzaju ekstrawagancję. Choć Belgia słynna jest jako konglomerat przedstawicieli rozmaitych narodowości i kultur, sami jej mieszkańcy nie są znani z przesadnej otwartości. Przybysze z innych regionów świata trzymają się tam najchętniej we własnych, zwartych społecznościach. – W Belgii ludzie są zawsze ostrożni i zamknięci. Dlatego obcokrajowiec z automatu szuka raczej kontaktu z innymi obcokrajowcami, bardziej niż z samymi Belgami, stając się w stosunku do nich tak samo wycofanym. Kultury w Belgii nie są zintegrowane. Tak naprawdę ludzie z różnych części kraju bardzo niewiele o sobie wiedzą. Starają się mieszkać w odseparowanych od siebie ośrodkach – opowiadał w rozmowie z Weszło holenderski trener młodzieży, aktualnie pracujący właśnie w Antwerpii, Joey Jap Tjong.
Lizy była zatem kobietą w pewnym sensie wyjątkową. Również swoje słodkie bliźniaki, owoc związku z Marianusem, starała się wychować w duchu otwartości. Radja i Riana przyszli na świat w maju 1988 roku i – pewnie właśnie za sprawą matki – wyrośli na nietuzinkowe postaci. Dumny tata postanowił swojemu synkowi nadać niepoślednie imię. „Radja” w jego języku oznacza: „Król”. Takie miano obliguje do wielkich dokonań.
Riana i Radja.
Jednak ojciec nie zafundował swoim pociechom królewskiego dzieciństwa. Radja, jego siostra, rodzice i trójka przyrodnich braci, zamiast w pięknym pałacu, wychowywali się wśród blokowisk w jednej z najbiedniejszych i najbardziej szemranych dzielnic Antwerpii – Linkeroever. Marianus nie potrafił ustabilizować swojej sytuacji zawodowej, popadł w długi związane z hazardem. Przed kłopotami uciekł do ojczyzny i pozostawił żonę samą, z całą tą ferajną na głowie i wierzycielami nieustannie stukającymi do drzwi. Dzieciom pozostawił po sobie jednak coś, co okazało się bezcenne.
Zamiłowanie do piłki nożnej, które wyznaczyło bliźniakom dalszą ścieżkę ich życia.
– Miłością do futbolu zaraził nas ojciec – wspomina Radja. – Pamiętam, jak chodziliśmy z nim grać w piłkę do parku. Duet zakochanych w sporcie sześciolatków musiał szybko, znacznie szybciej od rówieśników, pokonywać kolejne szczeble drabiny wiodącej ku dojrzałości. Lizy harowała jak wół, żeby zapewnić dzieciom dach nad głową i jakikolwiek posiłek na stole. Łapała się nawet trzech etatów jednocześnie, po nocach opiekowała się schorowanymi starcami. Radja i Riana często chodzili głodni, ale nigdy nie narzekali na swój podły los. Zdając sobie sprawę, jak wiele ich matka musi poświęcić, żeby cokolwiek im zapewnić. Jedzenie, obuwie, przybory naukowe – to wszystko oznaczało dla Lizy jeszcze jedną dodatkową fuchę, jeszcze kilka godzin spędzonych na opróżnianiu nocników.
Choć Marianus pozostawił rodzinę, gdy mały Radja miał zaledwie sześć lat, miłość do futbolu kiełkowała w malcu nadal, podsycana ciepłymi wspomnieniami o godzinach spędzonych w parku i kopaniu piłeczki z tatą oraz rodzeństwem. Po latach – gdy Nainggolan został już światowej sławy zawodnikiem – ojciec spróbował odnowić kontakt z bliźniakami. Ekscytowały się tym indonezyjskie media. Topór wojenny został zakopany, Radja odwiedził nawet później kraj swoich przodków. Czy wybaczył?
– Ojciec cały czas gadał i gadał. A ja myślałem wtedy o matce, która,, pozostawiona samotnie, poświęciła całe swoje życie na nasze wychowanie – mówił Radja po pojednawczym spotkaniu. – Bóg kiedyś mu przebaczy. Ja nie potrafię.
Marianus Nainggolan.
Dorastający chłopak najczęściej grywał w piłkę na ciasnym, otoczonym drewnianymi bandami boisku przed swoim blokiem. Tłoczyło się na nim mnóstwo zawodników, więc gra była wyjątkowo kontaktowa, brutalna. Przy najbardziej bezlitosnych wślizgach graczom zdarzało się wywijać fikołka w powietrzu i wypadać poza ogrodzenie. Jeżeli ktoś się zatem zastanawiał, w którym miejscu wykuwała się boiskowa nieustępliwość Nainggolana i zamiłowanie do twardej, niekiedy aż nazbyt ostrej gry – właśnie na ciasnym klepisku w Linkeroever.
Tam się po prostu inaczej nie dało przetrwać. Albo byłeś wojownikiem i znosiłeś te warunki, albo nie było sensu w ogóle wychodzić na plac, bo i tak po chwili lądowałeś za bandą. Zatwardziali ulicznicy i drobni chuligani z lubością eliminowali najsłabsze jednostki w grupie. Sam Radja nie był w tym względzie święty. Stał się jednym z tych osiedlowych dżentelmenów, przed którymi rodzice ostrzegali swoje pociechy, niczym w piosence duetu Małolat/Ajron. Nigdy swojej mentalności tak naprawdę nie zmienił, choć trochę ogłady z biegiem lat rzecz jasna nabrał.
Ale panowanie nad sobą wciąż zdarza mu się przecież tracić – wtedy właśnie objawia się ten uśpiony łobuz z blokowisk portowej dzielnicy Antwerpii.
Zresztą Riana nie odstępowała braciszka na krok i również dzielnie sobie radziła w tak nieprzystępnych dla dziewczynki warunkach. Bliźniak często nie pozwalał jej wychodzić na boisko, więc ona – żeby dorównać mu siłą i tłuc się z chłopcami jak równy z równym – zaczęła trenować sporty walki. Z kickboxingiem jest za pan brat do dziś. Duet wojowników do tego stopnia wyróżniał się talentem w rozgrywkach drużyn podwórkowych, które są w Antwerpii całkiem popularne i spięte siecią małych turniejów, że zainteresował się nim jeden z lokalnych klubików, Tubantia Borgerhout.
To podupadła i skromna już dzisiaj organizacja o wspaniałych, przeszło stuletnich tradycjach piłkarskich. Utalentowanych zawodników produkowała jeszcze w czasach przedwojennych – przykładem Joseph Mermans, legendarny super-strzelec Anderlechtu, wykupiony z Antwerpii przez brukselską drużynę za rekordową jak na tamte czasy kwotę 125 tysięcy franków belgijskich. Mermans wylądował w Anderlechcie w 1942 roku i dorobił się nawet ksywy „Bomber”, choć nie miała ona nic wspólnego z trwającymi wówczas działaniami wojennymi w Europie, tylko jego niesłychaną skutecznością i zdumiewająca siłą strzału.
„Bombera” chciały za wszelką cenę zatrudnić u siebie wielkie, europejskie firmy – Real i Atletico z Madrytu, Torino i… AS Roma. Zawsze odmawiał, nie chciał się ruszać z Belgii. Tymczasem, ponad pół wieku później, Radja Nainggolan wylądował w Rzymie i to właśnie z przystankiem w Borgerhout.
Zawodnik niepoukładany
Do Wiecznego Miasta prowadzą ponoć wszystkie drogi, a ta, którą dotarł tam Radja była z jednej strony pogmatwana i kręta, a z drugiej – zdumiewająco prosta, biorąc pod uwagę, z jak niskiego pułapu zaczynał, a na jak wysoki się ostatecznie wzniósł.
Jako się rzekło, rodzeństwo wyróżniało się w ulicznych turniejach i zakotwiczyło w Tubantii.
Rianie w ogóle nie zawadzał fakt, że skromny klub nie prowadził sekcji żeńskiej, wyłącznie drużynę chłopców. Czułaby się zresztą wówczas dość nieswojo, gdyby nagle miała grać w piłkę z wydelikaconymi dziewczynkami. Taka rywalizacja jej nie interesowała, pozamiatałaby przeciwniczki bez problemu. Zawsze wolała obracać się w towarzystwie Radji i jego kumpli. Chciała nadążyć za bratem, zupełnie ignorując naturalne różnice w predyspozycjach. Postawiła na swoim i też występowała w ekipie Borgerhout, obstawiała lewą stronę defensywy. Jednak talent jej brata był już wówczas tak ewidentny i olśniewający, że ich drogi siłą rzeczy musiały się wreszcie rozejść.
Co wcale nie oznacza, że rozeszły się ostatecznie. Riana pozostała przy futbolu i wrosła na całkiem zdolną piłkarkę. Występowała w kobiecej sekcji Romy, równolegle do brata. Papużki-nierozłączki nawet zamieszkały razem we Włoszech, a Radja wspierał siostrę, gdy ta przeżywała zawody miłosne i cierpiała z powodu kolejnych burzliwych związków. Związków z kobietami. Riana jest homoseksualistką, a duet Nainggolanów często bierze udział w rozmaitych akcjach społecznych, które mają za cel sprzeciwienie się homofobii.
Riana i Radja w Rzymie.
Rodzeństwo jednoczy również zamiłowanie do tatuażu – oboje wydziarali sobie swoje imiona na ciele, podobnie jak rozmaite symbole związane z łączącym ich uczuciem.
Tymczasem nastoletni Radja, rozwijający swoją juniorską karierę, wylądował w Germinal Beerschot. Czyli ekipie „Szczurów”, bo tak właśnie nazywana jest podupadła w ostatnich latach drużyna, która mozolnie odbudowuje w tej chwili swoją pozycję na piłkarskiej scenie w Belgii. Beerschot to ośrodek słynący z doskonałego szkolenia młodzieży – cieszył się tą reputacją na długo przed transformacją belgijskiego systemu produkcji piłkarzy w kuźnię super-talentów, o której z zachwytem trąbi cała Europa. Zatem zawsze pozostawał objęty czujną obserwacją ze strony skautów i agentów, pochodzących z różnych stron Starego Kontynentu.
Pojawienie się takiego byczka jak Radja wzbudziło rzecz jasna sensację wśród wyżej wymienionych. Chłopca zdołał do siebie przekonać szwajcarski agent, Alessandro Beltrami. Nainggolan zawierzył mu swoją karierę i już jako szesnastolatek opuścił rodzinne strony, przenosząc swoje talenty do włoskiej Piacenzy, występującej wówczas na zapleczu Serie A. Beltramiemu środkowy pomocnik pozostał wierny do dziś – panów połączyła szczera przyjaźń i Nainggolan nigdy nie uznał za konieczne, żeby przenieść się do stajni jednego z najsłynniejszych w świecie menedżerów. Raiola, Mendes? Nie byli mu potrzebni do szczęścia.
Początki w Italii układały się dla Radji nieźle, choć nie był to – o dziwo, biorąc pod uwagę jego temperament – ten typ zawodnika, który wjeżdża do drużyny razem z futryną i robi w niej taką furorę, że prezesi największych klubów momentalnie sprawdzają liczbę banknotów w portfelu i chcą go ściągnąć do siebie. Nie – kariera Belga rozwijała się miarowo, a może nawet – niemrawo. Kiepsko zniósł przeprowadzkę, tęsknił za rodzinnymi stronami. W Serie B zadebiutował co prawda już jako osiemnastolatek, wkrótce wywalczył sobie też pozycję w pierwszym składzie. Jednak zainteresowanie klubów z Serie A było cokolwiek umiarkowane.
Grał przyzwoicie, ale nie od razu zapowiadał się na kapitalnego box-to-boxa. Raczej precyzyjnego i nieustępliwego przecinaka. Takich też się w Italii szanuje, lecz nie jest to profil piłkarza, za którego ten czy inny klub byłby gotów wyłożyć na stół fortunę.
W styczniu 2010 roku zainteresowało się nim Cagliari, wypożyczając Belga z opcją pierwokupu. Był już wtedy zawodnikiem, za którym ciągnęło się trochę smrodu. Miał za sobą występy w młodzieżowych reprezentacjach kraju, zadebiutował nawet w seniorskiej kadrze, choć był to raczej przypadkowy epizod, bo na kolejne powołanie czekał aż dwa lata. W barwach Piacenzy udowodnił swoją sportową wartość – wyrastał stopniowo na prawdziwego tytana środka pola. Ale, z drugiej strony, regularnie spóźniał się na treningi i lubił ostro zabalować. Doszło nawet do tego, że pomieszkiwał w ośrodku treningowym, żeby tylko uniknąć kolejnych kar za notoryczne spóźnialstwo.
Na boisku był doskonałym elementem układanki w środku pola, gorliwie wykonywał polecenia trenera. Poza stadionem – nie sposób było go okiełznać. Żył po swojemu.
Zresztą, nawet na murawie tracił nad sobą panowanie. W Piacenzie współpracował ze Stefano Piolim, do Cagliari ściągnął go Massimiliano Allegri. Cokolwiek powiedzieć, uznane nazwiska na włoskim rynku trenerskim. Jednak nawet tak znakomitym fachowcom nie zawsze udawało się odpowiednio mocno ściągnąć lejce w gorącej wodzie kąpanemu zawodnikowi. Na wypożyczeniu do Cagliari grał ogony, a i tak udało mu się zarobić czerwoną kartkę. Allegri wpuścił go na murawę w 63 minucie meczu, osiem minut później zagotowany Belg wędrował już pod prysznic z dwiema żółtymi kartkami na koncie.
Kompletnie się zgrzał. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie jest kolekcjonerem czerwonych kartek, obejrzał zaledwie trzy w klubowych barwach, żadnej w seniorskiej reprezentacji. Co nie zmienia faktu, że uwielbia podostrzyć.
Zawodnik niespełniony
Mimo kiepskiego wejścia do nowego klubu, zespół z Sardynii postanowił skorzystać z możliwości wykupienia zawodnika. Włodarze Cagliari uwierzyli w talent 22-latka i możliwość wygładzenia jego chropowatego charakteru. To drugie zadanie do końca nie wypaliło, choć i tak pobyt Belga w tym klubie był ze wszech miar udany. Jego przyjście do Cagliari zbiegło się w czasie ze śmiercią matki. To traumatyczne przeżycie zdecydowanie zmobilizowało środkowego pomocnika do bardziej wytężonej pracy nad sobą. Zachwycał się nim Pierpaolo Bisoli, który objął klub z rąk Allegrego:
– Wystarczyło mi kilka treningów, by wiedzieć, że Radja jest świetnym piłkarzem. Poprosiłem wówczas właściciela klubu, by nie pozwolił mu odejść. Nainggolan ma wszystko. Jest silny, gra mądrze, świetnie rozgrywa, dobrze strzela. Jest fantastyczny zarówno w fazie ofensywnej, jak i defensywnej. Doskonale prezentuje się ustawiony przed obrońcami.
Nainggolan w Cagliari.
W międzyczasie Radja poznał swoją żonę, Claudię. Ich związek nie należy do łatwych, choć szybko doczekali się uroczej córki, będącej oczkiem w głowie tatusia. Swego czasu Claudia wezwała jednak do swego domu policję i oskarżyła męża o przemoc domową. Funkcjonariusze zastali ją poobijaną i skuloną w zamkniętym od wewnątrz samochodzie. Później wycofała obciążające męża zeznania, lecz nie potrafiła w przekonujący sposób wytłumaczyć, skąd na jej twarzy i ciele pojawiły się rozliczne siniaki. Para próbowała w sferze publicznej obrócić cały konflikt w niewinny żart i zasugerować, że wszystkie małżeństwa czasami się przecież kłócą i w emocjach postępują bezmyślnie.
W obronie brata stanęła również Riana, bagatelizując temat. Zapewniała, że wszystko już wyjaśnione, że mieszkają razem i są szczęśliwą rodzinką.
Sprawa rozeszła się, jakkolwiek by to w tym kontekście nie zabrzmiało, po kościach, jednak niesmak pozostał. Tym bardziej, że Radja podczas imprez, na których bywa niekiedy przyłapywany, pojawia się w towarzystwie rozmaitych kobiet i bryluje na parkiecie, a Claudia w jednym z wywiadów otwarcie przyznała, że wciąż nie do końca odnajduje się w roli WAG i trudno jej się przestawić na wielkomiejskie życie w Rzymie czy Mediolanie. Bardziej odpowiadała jej codzienność pozbawiona błysku fleszy.
Tymczasem życie na świeczniku czekało ją u boku Radji nieuchronnie. Środkowy pomocnik ustabilizował swoją pozycję we włoskim futbolu, a jego świetne lata w Cagliari musiały prędzej czy później zaowocować wielkim transferem. W 2014 roku trafił do Romy i niemalże z miejsca stał się jednym z liderów zespołu, który w ubiegłym sezonie zawędrował aż do półfinału Ligi Mistrzów. Tego rodzaju wyczyn na europejskiej arenie to dla klubu z Wiecznego Miasta ewenement. Trzykrotnie wybierano Belga do najlepszej jedenastki Serie A, został obwołany najlepszym zawodnikiem Giallorossich w rozgrywkach 2016/17. Wciąż grał na pograniczu brutalności, zdarzyło mu się nawet nierozważnym wślizgiem złamać przeciwnikowi nogę. Ale zaczął jednocześnie imponować klasą w ofensywie. Mądrość w rozegraniu, potężna bomba z dystansu – to jego znaki rozpoznawcze, oczywiście obok świetnej gry w odbiorze.
Claudia i Radja.
Nic dziwnego, że Inter wyłożył za niego niespełna 40 milionów euro, choć Nainggolan ma już przecież trzy dyszki na karku, a jego tryb życia nie zwiastuje piłkarskiej długowieczności. Jednak – zaraz, zaraz. Dlaczego „zawodnik niespełniony”, skoro tak pomyślnie mu się wiedzie klubowa kariera? W Serie A, abstrahując od ekscesów, zaskarbił sobie naprawdę wielki szacunek i uznanie, choć nie przyszło mu to z łatwością i długo na swoją renomę pracował.
Cóż, odpowiedź na powyższe pytanie robi się oczywista, jeżeli tylko przejrzeć skład reprezentacji Belgii na mundiale w 2014 i 2018 roku. Trudno w nich odnaleźć indonezyjskie nazwisko pewnego dżentelmena o nieokiełznanym zamiłowaniu do wariacji wokół irokeza. Najpierw zignorował jego świetną postawę w Serie A Marc Wilmots, rozsyłając powołania na mistrzostwa świata w Brazylii. „Ninja” poczuł się dotkliwie rozczarowany tą decyzją. Choć to chyba i tak delikatnie powiedziane. Otwarcie krytykował selekcjonera. Ostatecznie udało się zakopać topór wojenny i Nainggolan pojechał na Euro 2016, gdzie był zresztą chyba najlepszym belgijskim zawodnikiem.
Jednak kadra jako całość zawiodła, więc – co naturalne – nastąpiła zmiana na stanowisku selekcjonera. Tym bardziej, że reprezentanci Belgii wylewali kubły pomyj na Wilmotsa, jego osobowość i warsztatowe niedostatki. Tymczasem Roberto Martinez – podobnie jak poprzednik – nie widział miejsca dla Nainggolana w swojej układance. Rzadko dawał mu szansę gry, a jeśli już to czynił, nie pozwalał zawodnikowi odczuć najmniejszego komfortu i zaufania. Do Rosji go nie zaprosił. Pisaliśmy o tym tak:
„Selekcjoner reprezentacji Belgii, Roberto Martinez po ogłoszeniu 27-osobowej listy powołanych powiedział, że Nainggolan nie pasował do jego drużyny pod względem taktycznym: – Oczywiście to topowy piłkarz. Nie powołałem go jednak z przyczyn taktycznych. W ostatnich dwóch latach zespół trenował w specyficznej manierze, a inni piłkarze znają swoje role. Wiemy, jaki jest jego udział w grze Romy, ale niestety nie możemy mu powierzyć takich obowiązków w naszej drużynie.
Co ciekawe hiszpański szkoleniowiec o swojej decyzji poinformował 30-latka osobiście. Panowie spotkali się w hotelu Hilton we Fiumicino, gdzie selekcjoner próbował wyjaśnić zawodnikowi, że nic do niego nie ma, ale nie pasuje mu do taktyki. Trener zadeklarował nawet, że gdyby chodziło o klub, to budowałby drużynę wokół 30-latka. W reprezentacji niestety nie ma na to czasu. Poza tym Roberto Martinez dodał, że Nainggolan jest zbyt ważnym graczem, by pełnić u niego rolę dwudziestego zawodnika w zespole. A ma piłkarzy, którzy chętnie zagrają nawet minutę.
Nainggolan w kadrze rozegrał ledwie 30 spotkań.
Zawodnik Romy przyznał rację trenerowi odnośnie spraw taktycznych, ale nie zgodził się z tym, że nie potrafiłby zaakceptować roli rezerwowego: – Częściowo rozumiałem jego wyjaśnienia, gdy mówił o taktyce, ale co się stanie, jeśli z powodu kontuzji wypadnie mu dwóch podstawowych zawodników? Czy postawi wtedy na młodych graczy? Zapewniałem go również, że będę w gotowości, jeśli potrzebowałby mnie nawet jako dwudziestego drugiego człowieka. Zagrałbym w każdej roli.
Belgijski pomocnik swoje żale wylewał również w wywiadzie udzielonym dla „Het Laatste Nieuws”.
– Wyjazd na mundial zawsze był dla mnie największym marzeniem z dzieciństwa. Teraz mogę być w Księdze Rekordów Guinnessa jako pierwszy piłkarz u szczytu formy, który dwukrotnie nie pojechał na mundial. To dla mnie nieporozumienie, z którego mogę się teraz tylko śmiać. Jestem smutny, bo grałem dobrze w Romie i dotarłem z klubem do półfinału Ligi Mistrzów. Nie zasługuję jednak na to, by być w kadrze? Cztery lata temu nie dostałem powołania na mundial nie z powodu słabej formy, ale dlatego, że grałem w Cagliari. W międzyczasie przeprowadziłem się do Rzymu i mam za sobą cztery udane lata spędzone w klubie, ale pomimo tego nie zostałem wynagrodzony.
– Jestem taki, jaki jestem. Nie noszę maski i nie mam zamiaru zmieniać się dla nikogo. Jestem już tym wszystkim zmęczony, bo zawsze mówi się o mnie w kontekście złego chłopca. Piłka nożna wciąż jest moją pasją. Jasne, że jest to też moja praca, dlatego chcę być oceniany za osiągane wyniki, a nie za to, czym zajmuję się poza boiskiem. Czy z tego powodu powinniśmy inaczej mówić o Maradonie? Każdy może robić to, co chce, a jeśli jest dobry na boisku, to nikomu nic do tego. Myślisz, że wszyscy piłkarze są dobrymi ludźmi? Ja nie wstydzę się o tym mówić.”
Czara goryczy się przelała – „Ninja” postanowił ze skutkiem natychmiastowym zakończyć karierę w reprezentacji. Brązowy medal mundialu – dla Belgii dziejowy sukces – przeszedł mu koło nosa.
Zawodnik nasycony
Wypada się zatem, niejako w formie podsumowania, zastanowić – czy Roberto Martinez miał powody, żeby odpalić zawodnika tego kalibru, a może to po prostu nieuzasadnione widzimisię trenera?
Cóż, kulawe tłumaczenia o decyzjach taktycznych możemy spokojnie odłożyć między bajki. Nainggolan, wbrew swojej kontrowersyjnej aparycji i różnym głupkowatym wyskokom,ma boiskowy instynkt, jest graczem piekielnie bystrym piłkarsko i zdolnym, by dostosować się do rozmaitych pomysłów selekcjonera. Nie ma się co czarować – Martinez odpalił „Ninję”, bo chciał mieć w szatni spokój. Nie potrzebował awanturnika, zdolnego jednym czy drugim ekscesem wysadzić w powietrze całe zgrupowanie, a w konsekwencji – uwalić mundial. I nietrudno takie podejście zrozumieć, skoro Radja w trakcie swojej bujnej w rozmaite przygody kariery wywijał w sposób następujący:
- Został przyłapany na prowadzeniu auta po pijaku przed meczem reprezentacji Belgii.
- Podczas zgrupowań chciał zawsze zajmować pokój z balkonem, żeby móc sobie swobodnie zapalić. Dogadał nawet tę kwestię z Wilmotsem.
- Sfilmowano go nad ranem w jednej z dyskotek, gdzie bawił się w najlepsze i bełkotał od rzeczy, choć o 9:00 miał wziąć udział w treningu. Na zajęciach rzeczywiście się zjawił – w tych samych ciuchach, co na filmie z klubu, więc nawet nie zahaczył o swoje mieszkanie. Dopił drinka, wsiadł do fury i bujnął się, żeby potrenować.
- Został uznany za potencjalnego terrorystę, kiedy – zdaniem pozostałych gości – zachowywał się bardzo podejrzanie podczas pobytu w hotelu.
- Stwierdził, że nienawidzi Juventusu i dałby sobie uciąć jaja, żeby pokonać Starą Damę. Później toczył również rozliczne twitterowe wojenki z tym klubem. Choć – koniec końców – zawsze oglądał w tabeli plecy Bianconerich.
- Zabulił sto tysięcy euro kary za udostępnienie szerokiej publiczności sylwestrowego filmiku, na którym pali papierosa i popija piwko. Monchi, dyrektor sportowy Romy, oskarżył go wówczas o brak mentalności zwycięzcy.
I trzeba chyba powiedzieć, że Hiszpan – stary lis, rozumiejący futbol jak mało kto – idealnie rozgryzł Nainggolana. Fenomenalnego piłkarza. Wojownika, który zawsze daje z siebie na boisku 120% zaangażowania i takiego podejścia wymaga również od swoich partnerów. Belg – co sam na okrągło powtarza – nastawia się na zwycięstwo w każdym kolejnym meczu, nie odpuszcza nawet w starciach, których stawką są złote kalesony. Jednakże zdaje się, że nigdy nie celuje w wielki, globalny sukces. Rzut oka do gabloty z trofeami, a tam – okrągłe zero, nic. Trzydziestolatek wciąż niczego nie wygrał, nawet zasmarkanego Pucharu Włoch. Na odmianę tego stanu rzeczy się nie zanosi, zwłaszcza w Serie A, gdzie Inter nie ma szans, by fiknąć mocarnemu Juventusowi.
Radja czerpie z życia całymi garściami. I to mu wystarcza, żeby się nasycić. Wydaje się jednak, że – jeżeli chodzi o wielką generację belgijskich super-gwiazd, które od jakiegoś czasu rozdają karty w najlepszych europejskich klubach – on zostanie przez historię zapomniany najprędzej.
Michał Kołkowski
fot. Newspix.pl