Reklama

Puchar Stanleya: dlaczego kanadyjskie kluby zostały na lodzie?

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

25 października 2018, 13:10 • 11 min czytania 0 komentarzy

„My, Kanadyjczycy, musimy być największymi frajerami na świecie” – nie, to nie jest opinia rozwścieczonego kibica, który ma już dość porażek swojej drużyny. To ocena profesorów wydziału zarządzania, którzy nie mogą zrozumieć, jakim cudem Kanada, kraj będący synonimem hokeja i generujący na tym biznesie gigantyczne dochody, już 25 lat czeka na mistrza NHL. No właśnie, jakim cudem?  

Puchar Stanleya: dlaczego kanadyjskie kluby zostały na lodzie?

Podanie samych lat nie zawsze przemawia do wyobraźni, dlatego zaczniemy inaczej. Kiedy kanadyjska drużyna po raz ostatni wznosiła do góry Puchar Stanleya, do kin wchodziły takie hiciory jak „Park Jurajski” z tyranozaurem w roli głównej, czy „Człowiek-demolka”, w którym naparzali się Sylvester Stallone i Wesley Snipes. Teraz czujecie?

1993 rok. Hokeiści Montreal Canadiens – najbardziej utytułowanego klubu w historii NHL, który istniał jeszcze przed oficjalnym odpaleniem ligi w 1917 roku – pokonali wówczas w finale Los Angeles Kings 4:1. Można powiedzieć, że demolka trwała, bo chociażby w dziesięciu wcześniejszych sezonach, a więc latach 1983-1992, drużyny z kraju klonowego liścia zdobyły tytuł mistrzowski aż siedem razy (była to przede wszystkim epoka Edmonton Oilers, którzy zgarnęli pięć pucharów). I wtedy właśnie jakby ktoś włożył hokeistom z Kanady kij w szprychy między płozy. Wprawdzie jeszcze rok później do finałów dojechali Vancouver Canucks (przegrana 3:4 z New York Rangers), ale następnie nadeszła dekada suszy, kiedy Puchar Stanleya stał się wewnętrzną sprawą amerykańską. Ocknięcie przyszło dopiero w 2004 roku, ale każde kolejne podejście do finału kończyło się porażką:

2004 r. Calgary Flames vs. Tampa Bay Lightning – bęcki 3:4

2006 r. Edmonton Oilers vs. Carolina Hurricanes – bęcki 3:4

Reklama

2007 r. Ottawa Senators vs. Anaheim Ducks – bęcki 1:4

2011 r. Vancouver Canucks vs. Boston Bruins – bęcki 3:4

Od feralnego 1993 roku zaczęła się więc pogoń amerykańskich klubów za kanadyjskimi w klasyfikacji wszech czasów. Z każdym rokiem ten dystans się zmniejsza, chociaż wyraźnymi liderami wciąż pozostają Montreal Canadiens (24 triumfy na 34 finały) przed Toronto Maple Leafs (13 na 21 finałów). Na trzecim miejscu są Detroit Red Wings (11 na 24 finały). Dla kibiców w Kanadzie, czyli kolebce hokeja, tak długi detoks od pucharu to męczarnie. Ale to musi boleć, skoro nawet badania socjologiczne pokazują, że 90 proc. mieszkańców uznaje tę dyscyplinę za część tkanki kulturowej kraju.

Możemy być twardzielami na lodzie, ale poza nim jesteśmy mięczakami. Pozwoliliśmy sobie stracić kontrolę nad naszą własną grą – grzmieli na łamach gazety „The Globe and Mail” Henry Mintzberg i Karl Moore, cenieni profesorowie wydziału zarządzania Uniwersytetu McGilla w Montrealu. – Wymyśliliśmy hokej. Nasze dzieci grają w niego bardziej żarliwie niż dzieci w innych krajach. Dorastają, żeby stanowić większość graczy w NHL, która jest jednak bardziej amerykańska, a nie nasza, narodowa. Mamy najbardziej entuzjastycznych fanów, największą widownię telewizyjną, najbardziej intratne umowy. A mimo to błagamy o stworzenie zespołów w kolejnych naszych miastach, podczas gdy takiego doczekało się Las Vegas, a zespół z Phoenix bankrutował na pustyni. Coś stało się z naszą grą w naszym kraju i musimy coś z tym zrobić.

Patrząc na wyniki finałów kanadyjskich drużyn od 1993 roku można oczywiście mówić o pewnym pechu, bo najczęściej było to siedem meczów, ale to byłoby zdecydowanie zbyt proste wytłumaczenie. Przyczyny 25-letniej posuchy są bowiem znacznie bardziej złożone i trudno postawić jedną, konkretną diagnozę. Spróbujmy jednak ustalić kilka faktów.

Reklama

Ach, ta matematyka

Kiedy Kanadyjczycy zdobywali ostatni Puchar Stanleya, Adrian Kowal, współzałożyciel serwisu nhlw.pl, miał raptem pół roku. Jak mówi, rywalizację Canadiens z Kings zna tylko z nagrań i opowieści znajomych kibiców. Gdy pytamy go o przyczyny czarnej serii, zaczyna od matematyki. – Pamiętajmy, że na 31 zespołów tylko 7 jest z Kanady. Matematyka jest trochę przeciwko nim, a przecież już w 2020 lub 2021 roku do NHL dołączy kolejna drużyna ze Stanów Zjednoczonych, tym razem z Seattle. Temat jest już w zasadzie przyklepany, są tam bardzo poważni inwestorzy z branży filmowej, zamieszany jest w to m.in. aktor Mark Wahlberg. Tak więc Kanadyjczycy już na wstępie mają mniejsze szanse na wygraną niż ekipy z USA – mówi w rozmowie z Weszło.

Kiedy Canadiens zdobywali ostatni tytuł, liga składała się jeszcze z 24 zespołów. W 2000 roku było ich już 30, a więc skala trudności znacząco wzrosła. Ligę po raz ostatni rozszerzono przed dwoma laty, po tym jak swoje aplikacje złożyły Las Vegas oraz kanadyjskie Quebec. Jak wiadomo, ostatecznie zielone światło dostała drużyna z miasta grzechu i zasiliła NHL w ubiegłym sezonie, kiedy to sensacyjnie doszła aż do finału ligi. Wniosek Quebec trafił do kosza. Dla strony kanadyjskiej był to bolesny cios, bo popularność hokeja jest tam o wiele większa niż w Stanach Zjednoczonych.

Biorąc pod uwagę potencjał kibicowski i finansowy (o tym drugim później), zdaniem analityków, Kanada mogłaby dać lidze nawet 12 drużyn. Bo trzeba wiedzieć, jak bardzo przywiązani do swoich drużyn są tamtejsi kibice. Kluby po kanadyjskiej stronie życzą sobie za bilety sporo więcej niż amerykańskie, ale i tak najczęściej zapełniają hale. Najlepszym przykładem tej niebywałej wręcz więzi są Vancouver Canucks, którzy przy wypełnionych trybunach grali nieprzerwanie przez 12 lat (!), a więc 474 domowe mecze (od 2002 do 2014 roku). A mówimy o drużynie, która nigdy pucharu nie zdobyła, zaliczając trzy finały, w 1982, 1994 i 2011 roku. Kibice są jednak rozkochani w klubach i walą na mecze tłumami nawet jak drużynie nie idzie.

Odzwierciedlają to także analizy próbujące ustalić przybliżoną liczbę fanów każdego z klubów NHL. Jak wynika z danych serwisu analitycznego FiveThirtyEight z 2013 roku, pierwszą połowę klasyfikacji zajmują niemalże wyłącznie kluby z Kanady: 1. Toronto – około 5,1 mln, 3. Montreal – 2,3 mln, 4. Vancouver – 2,2 mln, 6. Edmonton – 1,1 mln, 8. Calgary – 1,1 mln, 12. Ottawa – 780 tys., 15. Winnipeg – 560 tys.

A Stany Zjednoczone? Konkurencyjnym rejonem dla czołowych kanadyjskich ekip jest tylko Nowy Jork i New Jersey z szacowaną łączną populacją kibicowską na poziomie 2,5 mln. Nawet Waszyngton, czyli zwycięzca ostatniego finału, mógł się pochwalić raptem 500-tysięcznym gronem fanów. Mało tego, trzecie miejsce od końca zajmowało w 2013 roku we wspomnianym zestawieniu Raleigh-Durham w Karolinie Północnej, a więc teren Carolina Hurricanes. Zdobywcy Pucharu Stanleya z 2006 roku mieli jedynie około 177 tys. zadeklarowanych fanów. I weź tu Kanadyjczyku się nie denerwuj.

Skoro masa kibicowska w Kanadzie jest tak imponująca, to dlaczego ten kraj nie może doczekać się więcej niż siedmiu klubów w stawce?

Adrian Kowal: – Od lat mówi się, że kolejna ekipa mogłaby powstać chociażby w Toronto, ale czy naprawdę aż tylu ludzi odeszłoby od Maple Leafs, żeby kibicować nowej drużynie? A wracając do Quebec: owszem, jest tam grupa wiernych kibiców, natomiast stoją tam na przeszkodzie liczby. Moim zdaniem to mrzonki, żeby znów zrobić tam drużynę. W tym mieście nie ma przedsiębiorstwa, które wydałoby tyle kasy na stworzenie zespołu, a przecież mówiło się o 500 mln dolarów, bo tyle wyłożono w Las Vegas na wpisowe. Poza tym w Quebec nie są również przygotowani na wejście do ligi pod względem zaplecza, hali. No i pamiętajmy o jeszcze jednej kwestii: kanadyjskie kluby niekoniecznie chcą dzielić się tortem. Jest siedem zespołów, każdy ma dużą kasę z telewizji, a przy większej liczbie klubów wpływy byłyby niższe.

Ekonomia tak, puchar nie

W 2017 roku kluby NHL zanotowały 15-procentowy wzrost wartości w porównaniu do trzech wcześniejszych lat. Według danych magazynu „Forbes”, podium wyglądało tak: 1. New York Rangers – 1,5 miliarda dolarów., 2. Toronto Maple Leafs – 1,4 mld, 3. Montreal Canadiens – 1,25 mld. W pierwszej dziesiątce jest jeszcze Vancouver wyceniane na 730 mln. I co ważne, szacuje się, że średnio aż 55 proc. przychodów operacyjnych ligi generuje zaledwie siedem kanadyjskich drużyn.

Na te sumy składa się oczywiście wiele czynników, m.in. kontrakty telewizyjne, ale raz jeszcze wróćmy chociażby do biletów i wpływów z tego tytułu, które są symboliczne. W zasadzie od lat pierwsze miejsce pod względem średniej ceny wejściówki na mecz zajmuje Toronto – na ten sezon będzie to 271 dolców. Dla przykładu, za obejrzenie aktualnych mistrzów Washington Capitals trzeba zapłacić raptem 164 dol., a wicemistrzów Vegas Golden Knights 174. O ile Amerykanie nie mogą drastycznie windować cen, tak Kanadyjczycy wiedzą, że kibic i tak przyjdzie. A pełne trybuny to także lepsza karta przetargowa dla NHL podczas negocjacji umów telewizyjnych.

Kontrakty telewizyjne w Kanadzie generują prawie dwa razy więcej niż w USA, jednak dochody te dzielą się równomiernie między wszystkie zespoły. My, Kanadyjczycy, musimy być największymi frajerami na świecie – pisali w 2015 roku wspomniani już profesorowie Mintzberg i Moore.

Dochodzimy więc do pewnego paradoksu – chociaż kluby z tego kraju finansowo kwitną, to zupełnie nie idzie to w parze z sukcesami sportowymi. I nie mówimy tutaj tylko o samym Pucharze Stanleya. Od 1994 roku kluby z Kanady tylko osiem razy wygrywały w sezonie zasadniczym którąś z dwóch konferencji. Mało tego, sezon 2015/2016 był już totalnym koszmarkiem – po raz pierwszym od 46 lat do fazy play-off nie dostał się żaden klub z Kanady. Dla kibiców to był szok.

Marki z Kanady od lat generują duże dochody, ale wcale nie zawsze przekładało się to na zbudowanie silnych drużyn. Ekonomiści, którzy badali przyczyny 25-letniej mistrzowskiej posuchy, jako jeden z czynników wskazywali słabe notowania dolara kanadyjskiego. Sytuacja wyglądała niekorzystnie dla ojczyzny hokeja – zanim w 2005 roku w NHL wprowadzono salary cap (limit płac dla zawodników), kluby mogły wydawać bardzo dużo, ale zarabiających kupę kasy Kanadyjczyków hamowała nieco słaba waluta. Z kolei od 2005 roku dolar kanadyjski znacznie się poprawił, kluby zaczęły zarabiać jeszcze więcej, ale przez limity miały ograniczoną zdolność inwestowania tych zysków w lepszych graczy.

Okej, nie były to sprzyjające okoliczności ekonomiczne, ale też bez przesady. Trudno przecież krytykować ideę salary cap, do której dostosować się musieli wszyscy w lidze. – Limit płac to efekt lockoutu w sezonie 2004/2005. Gary Bettman, komisarz ligi NHL, chciał, by każda drużyna, czy to Ottawa, czy Arizona, były w stanie konkurować z Filadelfią, Rangers czy Toronto. Jeśli w NHL jest 31 drużyn, ale tylko 16 zarabia duże pieniądze, to pozostałe nie mają szans. Jak niby ma to pomóc w rozwoju ligi? Dzięki limitowi dziś każdy ma możliwość zdobycia pucharu niezależnie od wielkości lokalnego rynku – to stanowisko Wayne’a Gretzky’ego, które Kanadyjczyk wyraził w swojej książce „Opowieści z tafli NHL”.

Dlatego też od lat coraz częściej podnoszona jest dyskusja, że Kanadyjczycy w nowych czasach po prostu gorzej zarządzają klubami niż Amerykanie.

Wygrywasz, jesteś kozakiem na mieście, przegrywasz…

Ciśnienie trybun. Tutaj eksperci nieco się ścierają. Zdaniem jednych, bezgraniczna miłość kibiców wyrażana pełnymi halami sprawiła, że kanadyjskie kluby stały się syte, rozleniwiły się. Kiedy wiele drużyn w Stanach musi walczyć o kibica, w Kanadzie nie jest on tak bardzo uzależniony od wyniku. Ale zdaniem drugich, w największych klubach takich jak Montreal czy Toronto, presja kibiców jest momentami wyniszczająca.

June 15, 2011 - Vancouver, B.C, Canada - VANCOUVER, B.C.: JUNE 15, 2011 -- Goalie Roberto Luongo of the Vancouver Canucks adjusts his mask after the Boston Bruins scored during the first period of game seven in the 2011 NHL Stanley Cup final in Rogers Arena in Vancouver, British Colombia, Canada on Wednesday, June 15, 2011. (Credit Image: Ric Ernst/PostMedia News/ZUMAPRESS.com) HOKEJ PUCHAR STANLEYA NHL FINAL HOKEJ NA LODZIE FOT: ZUMAPRESS/NEWSPIX.PL POLAND ONLY!!! --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

O Montrealu mówi się, że nigdzie się tak wspaniale nie wygrywa, ale też nigdzie nie jest tak źle, jak przegrywasz. Nastroje są tam bardzo chwiejne. Kiedy wygrywasz, jesteś największym kozakiem na mieście i wszyscy stawiają ci drinki, ale jak raz-drugi powinie ci się noga, od razu wywożą cię na taczkach. Presja jest paraliżująca i nakręca się już od 25 lat – opowiada Adrian Kowal. – Jest jeszcze jeden problem, który dotyka same kluby z Kanady: one poddają się zewnętrznej presji kibiców. Można mówić nawet o pewnego rodzaju dyktacie kibiców. Zarządy klubów często ulegają im i podejmują gwałtowne decyzje odnośnie transferów, zwalniania trenerów. Tam po prostu ogromne zainteresowanie nie wszędzie przekłada się na racjonalne zarządzanie klubami.

Zdaniem Kowala, wysokie ciśnienie ze strony kibiców oraz mała szansa na zdobycie tytułu mają z kolei wpływ na to, że nie każdy gracz chce w ogóle grać po kanadyjskiej stronie.

Montreal ostatni puchar zdobył w 1993 roku, a Toronto Maple Leafs w ogóle w 1967. Niekoniecznie każdy zawodnik jest też stworzony do gry w klubach działających pod tak dużą presją, a w Kanadzie naprawdę każdy krok hokeistów jest śledzony. Byli tacy, którzy patrzyli na możliwą umowę z Toronto i mówili, że wolą iść tam, gdzie mają święty spokój i mogą normalnie wyjść po bułki do sklepu. Bo nikt im nie będzie zawracał głowy zdjęciami i pytaniami, dlaczego drużyna wczoraj przegrała.

Skalę zainteresowania ze strony kibiców dobrze pokazują chociażby dane dotyczące aktywności fanów w internecie. Chociaż Kanada pod względem liczby ludności jest dziewięć razy mniejsza od Stanów Zjednoczonych, to hasła związane z NHL są tam wstukiwane do wyszukiwarki Google aż siedem razy częściej. Tam zawodnicy mogą tylko pomarzyć o życiu na uboczu.

Odrębna liga? To raczej nie przejdzie

Czy kanadyjska strona NHL przełamie w końcu czarną serię bez tytułu? Kibice o tym marzą, ale analitycy nie dają klubom z północy większych szans.

Lubujący się w rozmaitych statystykach Amerykanie i Kanadyjczycy tradycyjnie oceniają procentowe szanse poszczególnych drużyn na zdobycie Pucharu Stanleya. I według aktualnych wyliczeń serwisu sportsclubstats.com (pozostałe szacują podobnie), Calgary Flames mają raptem 5,4 proc. szans na mistrzostwo i daje im to piąte miejsce na liście, na której faworytem są Colorado Avalanche z blisko 10 proc. Pozostałe kanadyjskie drużyny: Montreal Canadiens – 5 proc. ,Winnipeg Jets – 4,6 proc., Toronto Maple Leafs – 4,1 proc. Ottawa Senators – 3,6 proc., Vancouver Canucks – 2,2 proc., Edmonton Oilers – 1,4 proc. No nie powiało optymizmem.

W NHL ciężko jest jednak cokolwiek przewidzieć, tutaj wiele zmienia się dosłownie z sezonu na sezon. Dobrym przykładem są Senators. W 2017 roku byli w finale konferencji, a rok później zostali praktycznie czerwoną latarnią ligi. Doszło do totalnej rozbiórki składu, zapanował gigantyczny kryzys, a wszystko to wydarzyło się zaledwie rok po tym, jak w dogrywce meczu z Pittsburgh Penguins byli o jedną bramkę od wejścia do finału Pucharu Stanleya. Teraz też ciężko coś wyrokować, chociaż są kandydaci, którzy mogą powalczyć. Sam zaryzykowałbym tezę, że Winnipeg Jets i Toronto Maple Leafs są gotowe do walki o tytuł – komentuje ekspert nhlw.pl.

A co jeśli i tym razem skok na puchar się nie powiedzie? Może najlepszym rozwiązaniem będzie faktycznie stworzenie odrębnej ligi dla Kanady? To brzmi oczywiście trochę jak żart, ale takie kontrowersyjne propozycje w tamtejszych mediach już się nieśmiało pojawiały. Tylko czy ktokolwiek odważyłby się zaorać ponad 100-letnią historię NHL tylko dlatego, że kluby z ojczyzny hokeja nie potrafią zdobyć trofeum, które tak naprawdę zostało wymyślone dla nich (dokładnie za sprawą gubernatora Kanady Frederica Stanley’a)?

Adrian Kowal: – Różne były pomysły. Mówiło się chociażby o stworzeniu wewnątrz NHL dywizji kanadyjskiej, po czym ostatecznie o puchar grałyby między sobą obie strony. Ale to nie byłoby dobre zarówno dla Kanady, jak i Stanów, bo jednak rywalizacja napędza oba kraje. Dlatego nie sądzę, żeby taka liga powstała. Kanadyjczycy są dla hokeja ważni, wciąż muszą być kołem zamachowym NHL. Nie mogą zamykać się w swoim środowisku i kisić się we własnym sosie.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. newspix.pl; nhl.com 

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...