Zbigniew Smółka przejmując Arkę Gdynia zaczął od efektownych deklaracji. Można było poczuć sympatię do jego pomysłów nim jeszcze sezon na dobre wystartował, zwłaszcza po pokonaniu Legii w Superpucharze Polski. Później jednak długo wszystkie idee pozostawały na papierze, bo w praktyce jego drużyna grała coś zupełnie odwrotnego. Zamiast dominacji, efektownej i technicznej gry oglądaliśmy jedną z najbardziej męczących siebie i nas ekip na boiskach Ekstraklasy. Coś chyba jednak w końcu drgnęło, dzięki czemu nie doszło do większego pożaru, choć pierwsze iskry zaczęły się już pojawiać.
Arka po ośmiu meczach miała na koncie zaledwie jedno zwycięstwo, z kolei aż cztery razy nie strzelała żadnego gola. W tym okresie na jej grę dało się patrzeć tylko w drugiej połowie w Płocku i w domowym starciu z Zagłębiem Sosnowiec, które jednak zakończyło się remisem. Dostaliśmy za to żenujące wyjazdowe spotkania z Wisłą Kraków, Cracovią czy Piastem Gliwice.
Smółka kilka razy krytykował rywali, jak po przegranej w Kielcach, gdy stwierdził, że Korona nie chciała grać w piłkę. Nie zauważył wtedy, że to gospodarze oddali trzy razy więcej strzałów niż jego zespół. Po 0:1 w Gliwicach, gdzie od końcówki pierwszej połowy Arkowcy musieli radzić sobie w dziesiątkę, młody trener przekonywał, że Piast nawet w przewadze miał wielkie problemy ze stwarzaniem sytuacji, jego piłkarze zaś przeprowadzili kilka fajnych kontr. Jednocześnie sam sobie zaprzeczył, stwierdzając, że świetnie w bramce spisywał się Pavels Steinbors. Stwierdził również, że tylko Arka i Wisła Kraków grają w piłkę w polskiej lidze. Zabrzmiało wyjątkowo niefortunnie. Raz, że mówił to w momencie, gdy Arka miała najmniej celnych strzałów w Ekstraklasie i generalnie w wielu statystykach dotyczących ofensywy prezentowała się słabo. Dwa, że pominięto chociażby Miedź Legnica, która wyników też nie ma rewelacyjnych, ale do niedawna względy wizualne zawsze się u niej zgadzały, zapewniała widowisko.
Trudno było zatem z optymizmem patrzeć na dalszą część rundy jesiennej, gdy w terminarzu figurowały mecze z Lechem Poznań i Legią Warszawa. Znów jednak okazało się, że ekstraklasowa logika jest zupełnie inna niż zwykła logika, więc drużyna dotychczas dołująca zaczęła się rozpędzać właśnie kosztem faworytów. “Kolejorza” pokonano szczęśliwie. Goście szybko mogli wysoko prowadzić, a w końcówce nie uznano im gola przy dość naciąganej interpretacji odnośnie faulu w ofensywie w polu karnym. Na stadionie Legii Arka bardzo dobrze zaprezentowała się przed przerwą. Później już głównie się broniła, ale remis był nie do pogardzenia.
Przeciwko Zagłębiu Lubin gdynianie rozegrali chyba najlepszą partię w tym sezonie. Od czerwonej kartki Jakuba Tosika w 55. minucie całkowicie dominowali na boisku, wreszcie prezentując futbole pełen rozmachu. Strzelili trzy efektowne gole, a sytuacji mieli drugie tyle. We Wrocławiu już takiego szału nie było, nie ulegało jednak wątpliwości, że wygrał zespół lepszy. No i objawił nam się Mateusz Młyński, który jeszcze nie wie, że w Ekstraklasie raczej nie wolno tak odważnie dryblować.
Ta ironia oczywiście mało pasuje do filozofii Smółki. Pod jego okiem coraz lepiej spisują się Michał Janota i Luka Zarandia, czyli zawodnicy techniczni. Do tego na fali wznoszącej są Michał Nalepa czy Maciej Jankowski. Nawet Adam Deja zaczyna mieć ponadprzeciętne przebłyski. Rozczarowań personalnych nadal jest sporo – na czele z Nabilem Aankourem i Goranem Cvijanoviciem – ale ci, którzy łapią, o co chodzi trenerowi, wyraźnie idą do przodu.
Gdyby wziąć pod uwagę cztery ostatnie kolejki, tabela wyglądałaby tak:
Na dziś piłkarze Smółki nadal mają bilans bramkowy typowy raczej dla kogoś, kto preferuje futbol pragmatyczny i wyrachowany – 14 goli strzelonych to trzeci najsłabszy wynik, za to 12 goli straconych oznacza najlepszą defensywę w lidze. Wreszcie jednak da się patrzeć na grę Arki Gdynia i jednocześnie udało się połączyć poprawę stylu z poprawą wyników. Żółto-niebiescy są w ścisłej czołówce jeśli chodzi o procent bramek zdobytych z gry. Ze swoich czternastu zdobyli w ten sposób aż 12, jedynie dwie dotyczą stałych fragmentów.
Ekstraklasa to jednak często cykle cztero lub pięciokolejkowe, dlatego największe wyzwania zaczynają się teraz. Na początek derby Trójmiasta z Lechią Gdańsk, która w ostatnim czasie wygrywa je jak leci. Jeśli potem uda się też pokonać Pogoń Szczecin, chyba już będzie można mówić o trwałej przemianie.
Fot. Wojciech Figurski/400mm.pl