Adam Kownacki (18-0, 14 KO) to najwyżej notowany polski pięściarz w kategorii ciężkiej. We wrześniu 2018 roku odniósł najcenniejsze zwycięstwo w karierze – na Brooklynie pokonał na punkty byłego mistrza świata Charlesa Martina (25-2-1, 23 KO). W rozmowie z Weszło opowiedział między innymi o kolejnych planach, potencjalnym rewanżu z Arturem Szpilką (21-3, 15 KO) oraz ciągłej potrzebie… udowadniania polskości.
Wychował się pod Łomżą, a do Stanów Zjednoczonych przeniósł się wraz z rodzicami, którzy wylosowali zieloną kartę. Miał wówczas zaledwie siedem lat. Dziś ma podwójne obywatelstwo, ale na każdym kroku podkreśla, że jest przede wszystkim Polakiem. Ojczyzny nie wyrzekł się nigdy, jednak pewne kontrowersje wśród fanów boksu budziło od zawsze to, że prestiżowy serwis Boxrec klasyfikował go pod amerykańską flagą. To sprawa związana z bokserską licencją – Kownacki walczył na amerykańskiej, więc był tam klasyfikowany jako Amerykanin. W ostatnich dniach wszystko wróciło już do normy, ale stało się tak dopiero po interwencji samego Adama.
Po długiej przerwie wreszcie zawitałeś do Polski i z tego co widzę w mediach społecznościowych, to raczej się nie nudzisz.
To prawda. Od dłuższego czasu bardzo chciałem wrócić na nieco dłużej. Plan był taki, żeby wreszcie trochę odpocząć i obejrzeć mecz Polska – Włochy w Lidze Narodów, ale właściwie cały czas jestem w drodze. Kiedy już przyleciałem, to okazało się, że każdy chce się spotkać i porozmawiać. Tu jedno spotkanie, tam drugie… Trochę się tego uzbierało (śmiech). I tak zamiast odpoczywać więcej jeżdżę i spotykam się z ludźmi w różnych miejscach i nie będę ukrywał, że po tym maratonie jestem już trochę zmęczony, ale to na pewno bardzo miłe, że ludzie tak mnie tu doceniają.
W ostatnich dniach na portalu Boxrec wreszcie zmienił się twój status – do tej pory funkcjonowałeś tam pod amerykańską flagą. Miałeś coś wspólnego z tą zmianą?
Cała ta sytuacja zaczęła mnie już drażnić. Praktycznie nie było spotkania, żebym nie musiał się z tego tłumaczyć. Jestem Polakiem, czuję się Polakiem i od zawsze wychodzę do ringu w biało-czerwonych barwach. To, że ktoś na jakiejś stronie kierował się tym, że walczę na amerykańskiej licencji i wpisał mi taką flagę… Po prostu tak wyszło i nie miało to dla mnie większego znaczenia, ale w końcu się zirytowałem i napisałem im maila z prośbą o zmianę. Okazało się, że można to było to załatwić od ręki i mam nadzieję, że teraz temat wreszcie się skończy.
Najczęściej ten wątek powracał przy dyskusjach na temat najlepszego Polaka w wadze ciężkiej. Rozumiem, że właśnie z nim rozmawiam?
Zdecydowanie. Tak właśnie jest i teraz już nawet Boxrec to potwierdza. Mam nadzieję, że to zamyka sprawę (śmiech).
Ostatnio znalazłeś się w innej trudnej sytuacji. Twój przyjaciel Jarrell Miller (22-0-1, 19 KO) walczył w Chicago z Tomaszem Adamkiem (53-6, 31 KO), z którym też znasz się bardzo dobrze. Byłeś zaskoczony przebiegiem tego pojedynku?
Trochę tak. Spodziewałem się, że to będzie bardziej wyrównana walka. Millerowi wszedł dobry cios już na początku i było po wszystkim – tak się czasem w boksie zdarza. Jarrell pokazał, że przy tej dodatkowej masie jest bardzo dynamiczny. Przed tą walką akurat z nim nie sparowałem, więc nie odczułem jego ciosów na własnej skórze, ale oglądając to z bliska na żywo na pewno robiły wrażenie. Naprawdę ciężko trenował przed tą walką i nie zlekceważył Tomasza Adamka. To był jeden z najlepszych jego występów jakie widziałem.
Kiedyś nazwałeś nawet Millera „brother from another mother”. Takie relacje między pięściarzami w dzisiejszym boksie należą do rzadkości. Jak narodziła się ta przyjaźń?
Poznaliśmy się na w znanej nowojorskiej sali treningowej Gleason’s Gym. Kiedy to było… Zdecydowanie bardzo dawno temu (śmiech). Obaj zaczynaliśmy w podobnym czasie i mieliśmy ten sam problem – mało kto chciał z nami sparować. Dlatego skończyło się tak, że sparowaliśmy ze sobą. To były naprawdę tysiące rund, które obu nas zahartowały. Gdy z kimś tak mocno sparujesz i widzisz go na co dzień, to te relacje same się pojawiają. Minęło tyle lat, a my dalej sobie pomagamy i jesteśmy blisko. To naprawdę fajna sprawa. Niby wiele nas różni z Jarrellem, ale pochodzimy z tego samego miejsca i obaj wiemy, że możemy na siebie liczyć.
W listopadzie 2017 roku mogliście walczyć ze sobą w ringu. Dostaliście ofertę i mieliście zmierzyć się w ważnym dla was Brooklynie, ale obaj odmówiliście. Dlaczego?
Dostałem telefon od człowieka blisko związanego z Alem Haymonem. Pytanie było proste: „chcesz walczyć z Jarrellem Millerem?”. Powiedziałem, że mogę boksować z każdym i nikogo się nie boję, ale to musi mieć sens. Potem zadzwoniłem do Jarrella i długo rozmawialiśmy. Uznaliśmy, że to nie ma sensu. Obaj jesteśmy na podobnym poziomie – gonimy najlepszych pięściarzy wagi ciężkiej i mistrzowskie tytuły. Taka walka absolutnie nic nam nic nie dawała. I teraz co, jeden miałby bić drugiego za jakieś małe pieniądze? Po co? Zgodziliśmy się, że możemy wrócić do tematu za parę lat – gdyby na przykład stawką walki miał być jakiś mistrzowski pas.
Miller w mediach społecznościowych podzielił się całą historią i wspominał początki waszej drogi w „małych, brudnych salach”.
Faktycznie, warunki nie były jakieś oszałamiające, ale znalazłem tam wszystko, czego wtedy potrzebowałem. Parę worków, ring, gruszka i dużo, dużo ciężkiej pracy. Bez tego ostatniego czynnika nic by nie wyszło.
Gleason’s Gym to miejsce szczególne na mapie nowojorskiego boksu, z którym byli związani Jake LaMotta, Muhammad Ali i Mike Tyson. Tam narodził się twój styl boksowania?
Nie da się ukryć, że raczej nie mam wiele wspólnego ze stereotypowym pięściarzem z Europy Wschodniej. Wychodzę po to, żeby bić i znokautować. Ten styl to w jakimś sensie też efekt lat sparingów z Millerem. Ile my mieliśmy takich sparingowych wojen… Czasami bywało tak, że ktoś wyłączał nam zegar i ostatnia runda trwała zdecydowanie dłużej niż trzy minuty – dopóki ktoś nie padł (śmiech). Takie rzeczy budują charakter. Możesz nie mieć idealnych warunków, ale jeśli chcesz ciężko pracować, to poradzisz sobie bez względu na okoliczności.
Boks to jednak też biznes – droga na szczyt nie jest łatwa. Zdarzały się chwile zwątpienia?
Najtrudniejszy moment był tuż po tym, jak wygrałem amatorski turniej „Golden Gloves”. Tam co roku pojawiał się cały bokserski Nowy Jork, a ja zawsze byłem w czołówce, ale mimo to nikt się mną specjalnie nie interesował. Było ciężko… Nie było tak, że pojawił się dobry pan promotor, który uchylił mi nieba. Sam musiałem sobie wszystko wychodzić i wypracować. Na szczęście mogłem też liczyć na najbliższych – braci, rodziców, kuzynów… Bez nich nie dałbym rady. Ta droga była trudna, ale dziś widzę, że miała dużo plusów. Teraz nikt niczego ode mnie nie oczekuje, a ja mam świadomość, że sam to sobie wyszarpałem i to naprawdę coś budującego.
To droga w stylu „American dream”. Teraz jesteś o krok od walki o tytuł – w ostatniej walce pokonałeś byłego mistrza świata Charlesa Martina. Pojedynek zachwycił fanów niesamowitymi zwrotami akcji. Czy sam Martin czymś cię w ringu zaskoczył?
Szczerze mówiąc, to myślałem, że bije dużo mocniej. Wiem, że w mediach pojawiały się różne opinie, ale naprawdę nie byłem w tej walce ani razu zraniony. Jedno wiem na pewno – pokonałem Martina, który był przygotowany na 100 procent. To była dla niego walka o „być albo nie być” w poważnym boksie. Musiał się pokazać z dobrej strony i to zrobił, ale ja w sumie też. Z pierwszych sześciu rund jestem bardzo zadowolony – mam wrażenie, że byłem w nich lepszy i je wygrałem. Potem miałem lekki kryzys, ale znowu wróciłem i końcówka była mocna. Momentami było ciężko, ale zrobiłem co miałem zrobić i to jest najważniejsze.
Martin wydaje się być specyficznym gościem. Na walkę z Joshuą w Anglii wyszedł z berłem i koroną. Mówił wtedy, że „chodzi po ziemi jak Bóg”, ale został szybko znokautowany. Między wami też zrobiło się nerwowo na ceremonii ważenia. Mieliście okazję potem pogadać?
Wszystko wyjaśniliśmy. Martin mi pogratulował i powiedział, że nie spodziewał się, że mam takie serce do walki. To były pierwsze jego słowa po walce. Mówił też, że moja postawa dała mu motywację do tego, by w ringu pokazać się z jak najlepszej strony. Później mi pisał na Instagramie, że jestem dobrym wojownikiem i życzy mi jak najlepiej.
W ostatniej rundzie oglądaliśmy w ringu kawał wojny i jednak przyjąłeś sporo mocnych ciosów. Nie boisz się, że twój wybuchowy styl to recepta na krótki prime?
Coraz więcej nad tym myślę. Zwłaszcza, że z żoną coraz intensywniej myślimy nad powiększeniem rodziny. Chcę potem spędzać czas z dziećmi i być zdrowy… Ale niestety lubię się pobić, po prostu lubię ten styl boksowania. Lubię wyprowadzać dużo ciosów i nigdy nie chcę dużo przyjmować, ale jeśli już dostaję, to nie robi to na mnie większego wrażenia. Na razie nie odczuwam skutków takiego boksowania i mam nadzieję, że tak samo będzie za 5-10 lat.
Bardzo wierzysz w swoją szczękę i faktycznie krążą o niej legendy, ale w jednej z pierwszych walk byłeś liczony. Pamiętasz tę sytuację?
To było w mojej czwartej zawodowej walce, chyba z Damonem Clementem. Dostałem cios w tył ucha i po prostu dotknąłem rękawicą matę ringu. To jest boks, takie sytuacje czasami się zdarzają. Takie strzały jak ten również, ale moja szczęka jest twarda i mam nadzieję, że tak zostanie. A w tamtej walce od razu się pozbierałem i sam znokautowałem rywala i chyba to jest najważniejsze (śmiech).
W rozmowie z Hubertem Kęską przyznałeś, że w młodości był taki moment, że wciągnęła cię ulica i kłopoty same cię szukały. W jakich okolicznościach do tego doszło?
Takie rzeczy działy się właściwie od małego. Byłem nastolatkiem, wpadłem w niezbyt dobre towarzystwo… Na szczęście potrafiłem się z tego wszystkiego wycofać zanim sprawy zaszły za daleko. Widziałem wokół wiele osób, które nie skończyły najlepiej. Bójki, problemy z prawem – nie chciałem być tego częścią. Dlatego w pewnym momencie zdecydowanie postawiłem na boks i lepszej decyzji chyba podjąć nie mogłem.
W ostatnich dniach miała miejsce nietypowa sytuacja – po raz pierwszy to nie ty wyzywałeś do walki kogoś z czołówki, a sam zostałeś wyzwany. Lucas Browne (26-1, 23 KO) – co powiesz na takiego rywala?
To byłby kolejny wartościowy sprawdzian. Przed walką z mistrzami świata potrzebuję jeszcze jednej lub dwóch takich walk. To duży i silny facet, który przez chwilę był miał nawet mistrzowski tytuł. Potrafi mocno uderzyć i mam wrażenie, że nasze style dają gwarancją kolejnej wybuchowej walki. W boksie sytuacja zmienia się z dnia na dzień, więc czekam na coś konkretniejszego niż same słowa. Ze swojej strony jestem jak najbardziej otwarty na to wyzwanie i zapraszam Lucasa do USA.
Twój największy pięściarski wzór w wadze ciężkiej to…?
Raczej Mike Tyson. Strasznie podobał mi się jego styl – zwłaszcza w tych najlepszych latach. Wtedy po prostu szedł do przodu żeby wygrać przez nokaut i zazwyczaj to robił. Dodatkowo miał także osobowość, która przyciągała przed telewizory.
Jak wygląda twoja sytuacja kontraktowa? Dalej jesteś związany z projektem Ala Haymona?
Na teraz tak, ale wszystko może się zmienić jeśli pojawi się jakaś inna konkretna oferta. Na razie jestem z Alem, ale nigdy nie wiadomo, co wydarzy się jutro. Teraz jestem w Polsce i według moich ostatnich informacji mam wrócić na ring w styczniu lub lutym. W przyszłym tygodniu spotkam się z moim menedżerem i pewnie będę więcej wiedział na ten temat.
Często bywasz mylnie oceniany przez pryzmat wyglądu i dodatkowych kilogramów. Do walki z Arturem Szpilką wyszedłeś jednak po obozie z doktorem Jakubem Chyckim i faktycznie byłeś wtedy chudszy i sprawiałeś wrażenie bardziej dynamicznego. Nie myślałeś o tym, by związać się z kimś takim na dłużej?
Wtedy miałem obóz, który trwał 12 tygodni albo nawet i więcej. Przyleciałem też do Polski na kilka tygodni i mogłem sparować z Tomkiem Adamkiem, który przygotowywał się do walki z Solomonem Haumono. Przy okazji skorzystałem z tego, że mogłem współpracować z kimś takim jak Jakub Chycki. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy na temat odżywiania i przygotowania fizycznego. Teraz też mam wokół siebie ludzi, którzy się tym zajmują i pilnuję się już bardziej niż kiedyś. Mam rozpisany plan, którego przestrzegam w Polsce. Obok mnie cały czas jest mój brat Łukasz, który pilnuje żebym nie podjadał i zabiera mi niektóre rzeczy sprzed nosa (śmiech). Naprawdę wszystko jakoś się układa, a efekty mam nadzieję będzie widać w kolejnych walkach.
5 listopada 2016 roku – masz jakieś skojarzenie związane z tą datą?
Jasne, że pamiętam! Miałem wtedy wystąpić w Polsce na gali Polsat Boxing Night, która niestety została jednak odwołana.
Miałeś wtedy walczyć z Marcinem Siwym (18-0, 7 KO), który przez te dwa lata przepadł. To miał być w ogóle twój pierwszy występ w Polsce. Jest szansa, że zawalczysz w ojczyźnie w 2019 roku?
Zobaczymy. Nigdy nie mów nigdy! Na ten moment wydaje mi się, że moja droga do tytułu mistrza świata prowadzi przez Stany Zjednoczone albo Anglię. Na razie idę w tym kierunku, ale jeśli pojawią się odpowiednie okoliczności… Nie mówię nie. Na pewno nie chcę teraz mieć długich przerw. Nie wyobrażam sobie, żebym miał na przykład nie boksować przez osiem miesięcy. Jeśli taki scenariusz będzie realny, to jestem sobie w stanie wyobrazić, że mogłyby pojawić się okoliczności do tego, że wystąpię na ringu w Polsce w takiej walce na podtrzymanie aktywności, ale jednak spodziewam się bardziej kolejnych występów w USA.
Sytuacja na szczycie wagi ciężkiej rozwija się dynamicznie. Mistrzem federacji WBC jest Deontay Wilder (40-0, 39 KO), z kolei pasy federacji IBF, WBA i WBO należą do Anthony’ego Joshuy (22-0, 21 KO). Z którym z nich wolałbyś się zmierzyć?
Nie ma to dla mnie znaczenia. Obaj są wielkimi mistrzami, ale mają różne style. Wilder jest taki bardziej dziki i nieokiełznany, ma dużo siły i nastawia się na pojedyncze mocne ciosy. Joshua jest lepszym bokserem, ale też jest strasznie silny. Każdy z nich ma swoje atuty, ale też pewne mankamenty. Żeby być mistrzem świata, trzeba walczyć z najlepszymi, dlatego jest mi obojętne, z kim miałbym się zmierzyć.
A co myślisz na temat ewentualnego rewanżu z Arturem Szpilką (21-3, 15 KO)? Pierwszą walkę wygrałeś przez nokaut, ale Artur w wywiadach podkreśla, że chce doprowadzić do ponownego spotkania. Taka walka byłaby w Polsce dużym wydarzeniem.
Szczerze? W ogóle o tym nie myślę. Artur musi teraz zasłużyć na walkę ze mną. Przed chwilą dostał ofertę walki z Jarrellem Millerem i gdyby wyszedł z nim do ringu i wygrał, to miałby rewanż na wyciągnięcie ręki. Ale w przyszłości… Kto wie. Nie jestem jasnowidzem, a w boksie wszystko potrafi zmienić jeden telefon. Jeśli pojawi się wyzwanie, a okoliczności będą odpowiednie, to chętnie zmierzę się z nim ponownie, ale na ten moment taka walka nie jest mi do niczego potrzebna.
Szpilka najpierw 10 listopada musi sobie poradzić z Mariuszem Wachem (33-3, 17 KO). Kto wygra?
To będzie ciekawa walka. Zwycięży ten, kto narzuci swój styl. Atutem Wacha są na pewno ciężkie ręce i twarda szczęka. Jeśli Szpilka będzie się ruszał na nogach tak jak w walce z Adamkiem, to ma szansę żeby wygrać ten pojedynek na punkty. Wszystko zależy od tego, kto będzie miał lepszy pomysł na tę walkę.
W USA głośno w ostatnich dniach o internetowej platformie DAZN, która podpisała umowę na wyłączność z Saulem „Canelo” Alvarezem – największą gwiazdą Pay-Per-View ostatnich lat. Z tym projektem jest też związany promotor Eddie Hearn, który swego czasu wypowiadał się o tobie w samych superlatywach. W mediach spekuluje się, że wkrótce do jego grupy dołączą Aleksander Powietkin (34-2, 24 KO) i Luis Ortiz (29-1, 25 KO). Miałeś z nim ostatnio jakiś kontakt?
Były pewne rozmowy. Spotkaliśmy się w Chicago podczas walki Jarrella Millera z Tomkiem Adamkiem – siedzieliśmy nawet obok siebie podczas gali. Lubię Eddiego. To fajny facet, który ma bardzo ciekawy pomysł na boks. W jego nowym projekcie najbardziej podoba mi się to, że pięściarze walczą naprawdę często i nie muszą czekać na kolejne walki. Cały czas coś się dzieje – tak powinno być. Działania Hearna skłoniły też do ofensywny innych, bo widać, że Al Haymon i jego projekt Premier Boxing Champions też w ostatnich tygodniach zaczął działać aktywniej. Zobaczymy, jak się to wszystko ułoży, ale ściągnięcie „Canelo” to naprawdę duża niespodzianka i ogromny plus dla platformy DAZN już na samym starcie.
Czyli nie wykluczasz współpracy z Hearnem w najbliższej przyszłości? Podchodzisz do tego biznesowo?
Oczywiście. Na koniec dnia boks to biznes. Sam sport jest oczywiście ważny, ale mam rodzinę, o której muszę myśleć. Muszę myśleć o nas i naszej przyszłości. Pieniądze nie są najważniejsze, ale są strasznie ważne.
Po zwycięstwie z Martinem dostałeś gratulacje od Andrzeja Gołoty, który rzadko komentuje sprawy związane ze współczesnym boksem.
Widziałem to zdjęcie, które do internetu wrzuciła pani Mariola (żona Andrzeja Gołoty – przyp. red.) i zrobiło mi się strasznie miło! Gdyby ktoś na początku kariery powiedział mi, że Andrzej Gołota będzie oglądał moje walki i mi kibicował, to w życiu bym nie uwierzył. Wspaniała sprawa. Kilka dni po walce nawet się spotkaliśmy w Chicago i mogliśmy chwilę porozmawiać. To bohater mojego dzieciństwa – przez niego w ogóle zainteresowałem się boksem. O samej walce z Martinem powiedział, że bardzo mu się podobała. Mówił, że mam talent, ale muszę zgubić trochę brzucha (śmiech). Dostałem też parę innych rad, które będą stosował i mam nadzieję, że efekty będzie można dostrzec już niedługo.
ROZMAWIAŁ KACPER BARTOSIAK
Follow @kacperbart
Foto. Newspix.pl