Reklama

„Doktor KO” zaprasza do gabinetu. Czy „era Mastera” wreszcie się rozpocznie?

Kacper Bartosiak

Autor:Kacper Bartosiak

20 października 2018, 17:48 • 8 min czytania 0 komentarzy

W nocy z soboty na niedzielę dla kibiców polskiego boksu oficjalnie rozpocznie się druga edycja turnieju World Boxing Super Series. Mateusz Masternak (41-4, 28 KO) zmierzy się w Orlando z Yunierem Dorticosem (22-1, 21 KO) i zdecydowanie nie będzie w tym pojedynku faworytem. Dla Polaka wyzwanie będzie miało szczególną rangę – po latach przebijania się do czołówki wreszcie może mieć mistrzowskie tytuły na wyciągnięcie ręki.

„Doktor KO” zaprasza do gabinetu. Czy „era Mastera” wreszcie się rozpocznie?

Inicjatywa World Boxing Super Series to powiew świeżości w zdominowanej przez układy i brudne interesy dyscyplinie. Idea jest prosta – ośmiu najlepszych pięściarzy w danej kategorii wagowej bierze udział w turnieju, który ma wyłonić tego naprawdę najlepszego. Pierwsza edycja wystartowała jesienią 2017 roku i zakończyła się sporym sukcesem. W kategorii junior ciężkiej na starcie stanęli mistrzowie świata czterech najważniejszych federacji. Ostatecznie triumfował Oleksander Usyk (15-0, 11 KO), który dzięki temu wreszcie zaczął być postrzegany jako jedna z największych gwiazd współczesnego boksu bez podziału na kategorie wagowe.

Oczywiście nie wszystko poszło zgodnie z planem organizatorów. Największym problemem pierwszej edycji był brak poważnego amerykańskiego partnera telewizyjnego. W drugiej kategorii wagowej (superśredniej) nie udało się też nakłonić do występu wszystkich najlepszych pięściarzy. Na starcie stanął tylko jeden mistrz świata – George Groves. Turniej w tej wadze miał podbić Wielką Brytanię, bo aż połowa uczestników pochodziła z tego kraju. Dwóch ostatecznie dotarło do finału, ale tu pojawia się kolejny absurd – decydujący pojedynek odbył się… w Arabii Saudyjskiej. Można się domyślać, że zdecydował aspekt finansowy, ale kilka posunięć – z transmisjami w środku nocy na Pay-Per-View w Wielkiej Brytanii na czele – sprawiało po prostu wrażenie mało logicznych.

Twarzą projektu został promotor Kalle Sauerland. Przez lata wydawało się, że syn bokserskiego potentata z Niemiec będzie tym, który ostatni zgasi światło na tym rynku. Mimo wszystko pierwszą edycję WBSS udało się poskładać w całkiem ciekawy sposób. Pojedynki miały swój klimat, a wokół nich za każdym razem pojawiała się ciekawa historia. Bohaterowie walki wieczoru zawsze wychodzili do ringu o stałej porze, tworząc coś na wzór pięściarskiej Ligi Mistrzów. Mało kto spodziewał się jednak, że projekt okaże się na dłuższą metę rentowny. Tymczasem wrócił na kolejny sezon i to z jeszcze większym rozmachem – jesienią 2018 roku zainaugurowano turniej w trzech kategoriach wagowych, a w jednej z nich na starcie pojawiło się tym razem dwóch Polaków.

W premierowej edycji szansę dostał Krzysztof „Diablo” Włodarczyk (56-4-1, 39 KO), ale już w pierwszej walce został znokautowany ciosem na wątrobę przez Murata Gassijewa (26-1, 19 KO). Mimo to za sam występ zarobił naprawdę godnie. Pieniądze to właśnie kolejny czynnik, który miał wyróżniać World Boxing Super Series – dla zwycięzcy turnieju przewidziano w sumie wypłatę wynoszącą około 10 milionów euro. Pięściarze za udział w każdym kolejnym etapie otrzymywali gwarantowaną kwotę i dodatkową premię za zwycięstwo. Tym razem będzie podobnie, chociaż stawki mają być już odpowiednio mniejsze, ale i tak są warte grzechu.

Reklama

Wybór kategorii do kolejnej edycji nie był łatwą decyzją. Ostatecznie zdecydowano się na wagę kogucią (limit: 53,5 kg), superlekką (limit: 63,5 kg) i… znów junior ciężką (limit: 90,7 kg). W najniższej z kategorii udało się zakontraktować czterech mistrzów. Wśród nich jest jeden wyraźny faworyt do końcowego triumfu – Naoya Inoue (17-0, 15 KO). Japończyk uczciwie zapracował sobie na przydomek „Potwór”, a w ćwierćfinale do znokautowania solidnego Juana Carlosa Payano (20-2, 9 KO) potrzebował nieco ponad minuty.

Bez Usyka, czyli bez sensu?

W wadze superlekkiej stawka również jest wyrównana. Faworytami wydają się niepokonane wschodzące gwiazdy boksu: Amerykanin Regis Prograis (22-0, 19 KO) i Szkot Josh Taylor (13-0, 11 KO). I o ile w niższych wagach wszystko wydaje się poukładane, to wielu kibiców nie rozumie idei kolejnego turnieju w kategorii junior ciężkiej. Przecież Usyk dopiero co zgarnął komplet mistrzowskich tytułów, które będzie bronił 10 listopada w starciu z Tonym Bellew (30-2-1, 20 KO) w Anglii. Faktycznie – bez Ukraińca ranga turnieju jest o wiele mniejsza, ale w stawce nie brakuje ciekawych nazwisk, które są gwarancją znakomitych widowisk.

Mairis Briedis (24-1, 18 KO) i Yunier Dorticos (22-1, 21 KO) to jedyni pięściarze, którzy uczestniczyli w poprzedniej edycji. Obaj dotarli do półfinałów i zostawili po sobie świetnie wrażenie. Nic zatem dziwnego, że to właśnie oni zostali najwyżej rozstawieni przed organizatorów i są faworytami bukmacherów do końcowego triumfu.

Polacy także zostali bardziej docenieni. Szansę dostał wreszcie Krzysztof Głowacki (30-1, 19 KO) – największy nieobecny pierwszej edycji. „Główka” i „Master” znaleźli się po dwóch stronach drabinki i w teorii mogą spotkać się dopiero w finale. W praktyce taki scenariusz byłby jednak ogromną sensacją.

Reklama

Pierwszy na ring wyjdzie Masternak, który długo czekał na taką szansę. Jego kariera przypomina trochę przejażdżkę rollercoasterem. Do 2013 roku rozwijała się harmonijnie. Pięściarz pokonywał kolejne szczeble, jednak październikowy wyjazd do Moskwy przypłacił pierwszą w karierze porażką, która wiązała się z utratą tytułu mistrza Europy. Po latach wokół pogromcy Polaka pojawiła się jednak dopingowa smuga. Grigorij Drozd (40-1) zakończył karierę tuż po tym jak został mistrzem świata. Dziwnym trafem zbiegło się to z pojawieniem się programu obowiązkowych wyrywkowych testów, który przyczynił się do złapania Aleksandra Powietkina (34-2, 24 KO) – jego dobrego przyjaciela z grupy.

„Wszystkim moim pogromcom mogę podać rękę i podejść, uśmiechnąć się i pogadać, ale Drozdowi nigdy w życiu nie podam ręki. Po prostu! (…) To jest rosyjska matrioszka. (…) Z meldonium zrobili bardzo ciekawą rzecz – wsadzili środek do aptek, trenerzy polecali go zawodnikom i wszyscy przez wiele lat mieli do tego dostęp” – opowiadał nam w Weszlo.fm wciąż wyraźnie wzburzony „Master”.

Porażka zahamowała jego rozwój. W grupie Sauerlandów nigdy nie był traktowany jako materiał na gwiazdę i w kolejnych latach brakowało pomysłu na odbudowanie jego kariery. Najlepszym podsumowaniem tamtego etapu kariery była „walka” z Rubenem Angelem Mino (25-2, 25 KO). Reprezentant Argentyny został wybrany tylko ze względu na fajny bilans, ale szybko okazało się, że nie jest żadnym królem nokautu tylko rasowym przebierańcem.

Skandal w Afryce i powrót do korzeni

Oprócz walk komicznych Masternak bywał też rzucany na głęboką wodę. Walczył jednak wyłącznie na wyjazdach, gdzie po wyrównanych walkach przegrywał z miejscowymi faworytami. O ile minimalne porażki z Yourim Kalengą i Tonym Bellew można było zrozumieć, tak przegrana z Johnnym Mullerem w RPA była jawnym skandalem. Polak dwa razy posyłał rywala na deski, ale sędziowie widzieli co chcieli – po dziesięciu rundach dwóch bez żadnego wstydu wskazało na gospodarza. Skandal? W boksie to raczej „business as usual” – chleb powszedni.

W grudniu 2016 roku po ostatniej jak do tej pory porażce „Master” wrócił do ojczyzny. W Anglii nie był gorszy od Tony’ego Bellew, który dziś jest jedną z największych krajowych gwiazd. Wtedy obaj dali równą walkę, której losy ważyły się do ostatniej rundy. Przed nią u wszystkich sędziów minimalnie prowadził gospodarz, a Polak pół minuty przed końcowym gongiem dał się zaskoczyć pojedynczym ciosem i remis przeszedł mu koło nosa. Ten pojedynek to pewnym sensie najlepsze podsumowanie kariery Masternaka – do pewnego stopnia zawsze wszystko wygląda fajnie, ale w tym decydującym momencie czegoś drobnego brakuje do pełnego sukcesu.

Polak zaczął potem odbudowywać swoją pozycję na własnych warunkach. Poprzeczka stopniowo szła w górę, a „Master” zaczął się pojawiać coraz wyżej w rankingach. W kwietniu 2018 roku na gali w Częstochowie zrewanżował się swojemu drugiemu pogromcy – Youriemu Kalendze (23-5, 16 KO). Po szóstej rundzie sfrustrowany i zmęczony rywal miał dość i został w narożniku. Zwycięstwo okazało się bezcenne i pomogło Masternakowi wywalczyć przepustkę do kolejnej edycji World Boxing Super Series. Wcześniej wartościowe doświadczenie zebrał na sparingach z kosmicznym Usykiem.

W sobotę Polak stanie przed jednym z największych wyzwań w karierze – obaj wyjdą do ringu kilka minut po 4:00 polskiego czasu (transmisja w TVP 1 i TVP Sport). Dorticos nie ma już mistrzowskiego pasa, ale wciąż jest pięściarzem ze ścisłej światowej czołówki. Jak wszyscy Kubańczycy na zawodowych ringach, on również w pewnym momencie musiał uciec z ojczyzny. Miał wtedy 23 lata i kilka wartościowych wyników w karierze amatorskiej, ale żadnych medali. Droga na szczyt trwała długo i wcale nie była usłana różami – trochę jak u jego dzisiejszego rywala.

Pod względem pięściarskim Dorticos jest specyficznym przedstawicielem kubańskiej szkoły. Jego boks opiera się na wykorzystywaniu warunków fizycznych – zwłaszcza zasięgu. Najczęściej sięga po ciosy proste, a szczególnie groźna jest jego prawa ręka. W defensywie nie jest jednak wirtuozem. Gassijew w końcu powalił go pojedynczym lewym sierpowym, a z deskami wcześniej zapoznawał się także w walce z Erikiem Fieldsem oraz w czasach amatorskich. Mimo to samozwańczy „Doktor KO” wychodzi do ringu pewny, że jego siła wystarczy na każdego, a już na pewno na Masternaka.

„Kubańczyk jest lepszy w każdym elemencie sztuki bokserskiej. Wywiera ciągłą presję, zadaje ciosy kombinacjami, dobrze się czuje w półdystansie i mocno bije. A przy tym jest silniejszy, wyższy i ma znacznie dłuższy zasięg ramion. (…) Jedyną nadzieją dla Mateusza pozostaje bycie w świetnej kondycji, utrzymanie wysokiego tempa walki od pierwszej rundy, dobra obrona i przejęcie inicjatywy w drugiej części pojedynku. Choć osobiście wątpię, by walka trwała tak długo…” – analizował na Facebooku brutalnie szczery Przemysław Saleta.

Sam Dorticos przed walką imponował pewnością siebie. Masternaka nazwał „człowiekiem z nokautem wypisanym na twarzy”. W filmowej zapowiedzi pojedynku ironizował też z pseudonimu Polaka. „Master? Master of nothing!” – komentował z błyskiem w oku. Rywal nie dostosował się do tego poziomu. Masternak to jeden z tych pięściarzy, którzy wolą przemawiać w ringu. Zastopowany został tylko raz, ale na deskach zdarzało mu się lądować nawet w jednej z ostatnich walk z Ismaiłem Siłłachem.

„Przed wyjściem do ringu jest 50/50, później się dzieją cuda. Znamy przypadki, że wielu zdecydowanych faworytów padało. (…) Dorticos to kawał wielkiego boksera, ale dlaczego Masternak miałby się nie postawić? Byłbym kanalią, gdybym skazywał go na porażkę” – mówił w audycji „Ciosek Na Wątrobę” trener Zbigniew Raubo.

W sobotę w stawce nie będzie żadnego mistrzowskiego pasa, ale zwycięzca turnieju na pewno skończy z jakimś tytułem. Usyk po najbliższej walce przeniesie się do kategorii ciężkiej, a jego pasy w większości trafią wtedy zapewne do turniejowej puli (Bellew zapowiada, że po walce z Ukraińcem kończy karierę). Masternak – podobnie jak jego rywal – jest klasyfikowany w czołowej „15” rankingów wszystkich federacji. Ewentualny triumf Polaka byłby jego najcenniejszym zwycięstwem w karierze i jednym z największych w historii polskiego boksu zawodowego. To w jakimś stopniu pokazuje skalę wyzwania, które stoi w sobotę przed „Masterem”. Po latach mozolnego budowania pozycji i bycia „jednym z wielu” wreszcie może zostać kimś więcej i to nie tylko na krajowym podwórku, ale także na scenie międzynarodowej.

KACPER BARTOSIAK

Fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...