Ma 23 lata, a w swojej karierze już dwukrotnie znalazł się w najlepszej trójce żużlowców świata. Na pełnowymiarowym motocyklu jeździł już w wieku 11 lat. Gdy był nastolatkiem, jego mentorem stał się Tomasz Gollob. Kiedy mistrz odszedł na sportową emeryturę, miał już godnego następcę, przed którym wciąż największe sukcesy. Jest nim właśnie Bartosz Zmarzlik – przyszła legenda polskiego żużla.
Mały
Do czarnego sportu trafił przypadkiem – był z mamą na zakupach i w sklepie zobaczył ulotkę, informującą o pokazowym treningu żużlowym, który miał się odbyć w Barlinku. Pokazał ją i zapytał, co to właściwie jest. Żużel, nie ulotka. Ta odpowiedziała, że jeśli będzie grzeczny, to pójdzie tam z tatą, dziadkiem i starszym bratem. „Trening obejrzałem z wypiekami na twarzy. Już wtedy wiedziałem, co chcę w swoim życiu robić i teraz to po prostu robię. Szczęściarz ze mnie” – mówił kilkanaście lat później portalowi Modna Spółdzielczość.
Zresztą, gdyby nie trafił do żużla, to prawdopodobnie i tak kręciłby się przy motocyklach – jego ojciec od najmłodszych lat przekazywał synom swą motoryzacyjną pasję. Motocykle, gokarty, quady. W życiu Bartka i Pawła obecne były od zawsze. Dlatego już tydzień później obaj byli na swoim pierwszym treningu miniżużla. Dlatego też Bartek, gdyby nagle zaistniała tak potrzeba, zapewne byłby w stanie całkiem nieźle poradzić sobie w turnieju Grand Prix bez pomocy swojego teamu.
Michał Łopaciński, dziennikarz nc+:
– On kapitalnie zna sprzęt. Kiedy mechanik o czymś do niego mówi, to Bartek z miejsca wie, o co mu chodzi. To raz. Dwa: Bartek sam, zjeżdżając z toru po biegu, jest w stanie powiedzieć mechanikom, które ustawienia trzeba zmienić – zapłonu, dyszy czy może dopchnąć koło. Robi to dosyć dokładnie. Jest jednym z tych zawodników, którzy niesamowicie czują motocykl. Ma solidne podstawy mechaniczne.
W miniżużlu młodszy ze Zmarzlików osiągnął całkiem niezłe wyniki: zdobył Puchar Polski, był też mistrzem kraju z drużyną. Z tamtych czasów pamięta go Szymon Woźniak, dziś jego kolega z zespołu, który „Expressowi Bydgoskiemu” mówił:
– Bodaj w 2003 roku pojechałem do Częstochowy, aby wystartować w wyścigach pokazowych. Wtedy po raz pierwszy widziałem Bartka. Od samego początku widać było, że Bartek kocha to co robi i ma niesamowite wyczucie motocykla. Był lepszy od starszego o pięć lat brata Pawła. Uwagę przykuwał też doskonale przygotowany sprzęt i świetnie zorganizowany team, na którego czele stali rodzice.
Gdzieś pod koniec 2005 roku Paweł, który miał już wtedy piętnaście lat, zdecydował się przenieść na pełnowymiarową maszynę. Bartek od razu chciał podążyć jego drogą. Sęk w tym, że nie mógł. Był zdecydowanie za mały.
Stanisław Chomski, ówczesny trener gorzowskiej Stali, myślał, że znalazł prosty sposób na powstrzymanie Bartka od wyjścia na tor: na budce telefonicznej w parku maszyn narysował kredą kreskę. Zmarzlik miał spróbować normalnego speedwaya w momencie, gdy urośnie na tyle, by do niej sięgać. Chomski nie spodziewał się jednak, że stanie się to bardzo szybko. Nie przewidział jednego – że Bartek ubierze kozaki swojej mamy i tak wystrojony przyjdzie pod kreskę. I wiecie co? To podziałało. Dostał pozwolenie, choć na pierwszy trening i tak musiał poczekać.
Dopiero po kilku tygodniach otrzymał zgodę na wyjście na tor, bo ten był akurat idealnie równy. Podobno niemal z miejsca był gotowy, podobno też – w trakcie swojej pierwszej jazdy pełnowymiarowym motocyklem – radził sobie znakomicie. Łuki pokonywał prawidłowo, ślizgiem, a pozycja, którą przybierał, była podręcznikowa. Był – choć to oklepane hasło – diamentem do oszlifowania.
Stanisław Chomski dla „Gazety Lubuskiej”:
– Do zdania egzaminu na licencję żużlową [musiał poczekać, można go zdać dopiero w wieku 15 lat – przyp. red.] był gotowy już po roku, jako 12-latek. […] Zdarzało się, że gdy zawodnicy pierwszego zespołu kręcili nosem, że tor jest ciężki do jazdy, wołałem Bartka. Pokazywał starszym, że jednak da się na nim jeździć.
Jedynym, co martwiło rodziców Bartka, było jego bezpieczeństwo. No, może jeszcze szkoła – w teorii miał w niej mieć czerwony pasek, w praktyce udawało się to jego bratu, a jemu… uchodziło płazem, gdy na świadectwie go zabrakło. Trudny moment przyszedł, kiedy poważnej kontuzji doznał Paweł. Mama zabroniła wtedy synom ponownego wejścia na motocykle. Mało brakowało, a runąłby cały świat Bartosza. Na szczęście, jak mówił nam niespełna dwa lata temu w wywiadzie, starszy brat się poświęcił:
– Powiedział dokładnie: „Nie zabraniaj robić Bartkowi tego, co kocha”. Mama przyznała mu rację. Miałem wtedy 15 lat. Zakaz objął w moim przypadku tylko jedne zawody – rundę mistrzostw Wielkopolski. Zresztą i tak wygrałem klasyfikację generalną.
Piętnaście lat oznacza, że miał już wtedy zdaną licencję, ale na starty w lidze musiał poczekać jeszcze rok. Gdy już się w niej znalazł, szybko pokazał jednak, że nie ma z nim żartów.
Gollob
Dla polskiego żużla Tomasz Gollob to znacznie więcej niż zwykły zawodnik. Legenda, instytucja, gwiazda. Każde z tych określeń jest prawidłowe. Kimś takim ma szansę stać się Bartosz Zmarzlik za kilka lat (choć nazywanie go gwiazdą jest jak najbardziej uzasadnione już w tej chwili). W dużej mierze dzięki temu, że… gdy miał trzynaście lat, pod swoje skrzydła przygarnął go Tomasz Gollob. A właściwie, jak powiedziałby to Bartek: Pan Tomasz Gollob. Idol, nauczyciel. Najlepszy, jakiego Zmarzlik mógł dostać.
Jeśli cofnęlibyście się w czasie o dziesięć lat i odwiedzili Golloba w gorzowskim parku maszyn czy na którymś z treningów, to prawdopodobnie zobaczylibyście obok niego małego, chłopaka, który dopytywałby dosłownie o wszystko. A miał o co. Pisaliśmy wcześniej, że Zmarzlik doskonale zna się na motocyklach od strony technicznej, ale… całkiem prawdopodobne, że Gollob jeszcze lepiej.
– Nigdy nie robiłem tajemnicy z tego, czego sam się nauczyłem. A Bartek bardzo mocno mnie dopytywał. A to o technikę jazdy, a to o przełożenia… O wszystko. Udzielałem mu zatem rad i pomagałem. Jak przyjeżdżam do mety za Bartkiem, to się z tego cieszę. Czy traktuję go jak syna? Ojca to on ma. Ja po prostu bardzo Bartka lubię – mówił Tomasz Gollob „Gazecie Lubuskiej” trzy lata temu.
Obaj w kontakcie są do dziś, dzwonią do siebie niemal po każdym wyścigu, dyskutując o tym, co właśnie się wydarzyło. W tej kwestii nic się nie zmieniło, choć Bartek być może zrównał się popularnością z Gollobem. A osiągnięciami nawet go przebił, gdyby pod uwagę brać jego aktualny wiek i sukcesy, które na koncie w tym samym czasie miał starszy z żużlowców. Tomasz pierwszy indywidualny medal mistrzostw świata (brązowy) zdobył, gdy miał 26 lat. Bartosz Zmarzlik ma na karku 23 wiosny i dwa medale (brąz oraz srebro).
Bartek dla portalu Modna Spółdzielczość:
– Zawsze się na nim wzorowałem. Podziwiam go za to, co osiągnął. Imponuje mi jego wyczucie motocykla. Nie każdy to ma. Za większość żużlowców motory czują ich mechanicy, oni są tylko jeźdźcami. Tomek doskonale wie, czego chce od swoich motocykli, czuje to i co istotne sam potrafi to z nich wydobyć. To prawdziwy fachowiec i profesjonalista.
Dość powszechne stało się kilka lat temu nazywanie Bartka „małym Gollobem”. Co ciekawe, jedną z pierwszych osób, która to robiła, był… Zbigniew Boniek, wielki fan czarnego sportu. Podczas pierwszej z gal „Przeglądu Sportowego” na sportowca roku, na której pojawił się Bartek, obaj panowie mieli chwilę, by ze sobą porozmawiać. „Rozmawiałem z nim, zrobiłem sobie zdjęcie i to był szok. Wiedziałem, że Zbigniew Boniek interesuje się żużlem, ale nie wiedziałem, że ma taką wiedzę o mnie” – mówił później Bartek stronie polskizuzel.pl.
Na pytanie czy „mały Gollob” to właściwe określenie (zwłaszcza, że Bartek jest już tak naprawdę dorosłym facetem, choć jego wysoki głos może mylić), Michał Łopaciński odpowiada bez zastanowienia:
– Co prawda to się stało takim populistycznym hasłem, ale na pewno tak. Jedna rzecz to technika i talent, ale druga to ciężka praca. Bo Bartek jest niesamowitym talentem, zdolnym wyprzedzić Tomasza Golloba, o czym ten drugi pewnie wie i się z tego faktu cieszy. Z drugiej strony jest niesamowicie pracowity – jeżeli to złożymy w całość, to mamy dwudziestotrzylatka, który jest dojrzały, kompletny i brakuje mu tylko jednej rzeczy: doświadczenia, które będzie nabywał z każdym kolejnym wyścigiem i sezonem. Możemy z dużym optymizmem spoglądać na jego poczynania i cieszyć się nim. Do tego jest niesamowicie medialny i skromny. Trzeba podkreślić, że ta jego skromność nie jest fałszywa, skrojona pod publiczkę.
Stara szkoła
Jeśli do kogoś Bartka Zmarzlika porównywać, to raczej do starszych pokoleń. I to nie tylko tych, z którym miał okazję zetknąć się na torze (czyli np. z Tomaszem Gollobem), ale i tymi sprzed dziesiątek lat: Edwardem Jancarzem, Jerzym Szczakielem i całą plejadą gwiazd tamtych epok. Wiadomo, czasy się zmieniły, sprzęt ewoluował, ale jedno pozostało dokładnie takie samo: najważniejsze są umiejętności tego, kto siada na motocyklu. A te Bartek ma ponadprzeciętne. Choć to chyba mało powiedziane.
Michał Łopaciński:
– Na tę starą szkołę składa się znajomość motocykla, o której już wspominałem i fenomenalna technika jazdy. Bartek jest jednym z niewielu zawodników, którzy potrafią np. zdjąć nogę z haka, robiąc to w momencie wejścia w łuk czy na szczycie łuku. On potrafi tak balansować, że chowa się wręcz cały za kierownicą motocykla. Inna sprawa, że gdy trzeba, to potrafi tę nogę na haku trzymać niewzruszenie przez cały czas, utrzymując idealną sylwetkę. Teraz jeszcze Bartek zaczerpnął kolejną rzecz ze starej szkoły: poruszanie się na siodełku w przód i tył. To może brzmieć głupio, ale tak robiono kiedyś, by dociążyć tył motocykla. Na niektórych torach można zauważyć, jak Bartek się przesuwa na wyjściu z łuku. Robi to wszystko niezwykle płynnie. Jakby tego było mało, to poza tym, że ma świetne starty, potrafi też znakomicie wyprzedzać na dystansie. Tak kompletnych zawodników możemy szukać zwykle wśród dojrzałych żużlowców, nie wśród dwudziestotrzylatków.
W czasach, gdy większość zawodników skupia się na tym, by jak najlepiej wystartować, a potem „jakoś to będzie”, Bartosz Zmarzlik stał się przedstawicielem ginącego gatunku. Coś jak gość grający jednoręcznym backhandem w tenisie czy piłkarz w czarnych korkach. W ostatnich latach niesamowicie poprawił się przy taśmie (wcześniej miał z tym problemy, bo… był za lekki), ale umiejętność walki na dystansie miał od zawsze. Zresztą kilkukrotnie w wywiadach podkreślał, że waleczność to jego najważniejsza cecha. I udowadniał to z każdym kolejnym wyścigiem.
Zrobił to zresztą bardzo szybko. Po raz pierwszy do świadomości szerszej publiczności przebił się, gdy jeszcze nie mógł kupować alkoholu (czego zresztą i dziś nie robi, bo po prostu go nie pije). W wieku 17 lat i 72 dni stanął na najniższym podium zawodów Grand Prix w Gorzowie Wielkopolskim. Startował z dziką kartą, był to jego debiut w cyklu. Musimy wyjaśniać, że była to ogromna sensacja? Tym większa, że tuż za nim uplasował się… Tomasz Gollob.
– Przed zawodami marzyłem o półfinale, a potem myślałem, żeby zrobić wszystko, aby wejść do finału. W półfinale to była rewelacja. Po prostu puściłem sprzęgło i byłem z przodu. Dziękuję mojemu kochanemu tacie, który zrywał ręce, by dopasować silnik. Ten silnik był najgorszym na początku sezonu, a dziś przez tę jedną rundę jest trzeci na świecie. Gdyby był jeszcze lepszy jeździec to myślę, że ten silnik mógłby wygrać te zawody, bo wygrywał biegi z dobrymi zawodnikami. To, że ten silnik jest najsłabszy, nie znaczy wcale, że brak mu mocy. Po prostu się nie rozpędzał, ale on należy do silników bardzo mocnych na przyczepne tory, a dzisiaj było twardo i super jechał. Nieraz nie wiem już, o co chodzi w tym żużlu – mówił Bartek portalowi egorzow.pl.
Trzy miesiące później poważnie pokiereszował sobie nogę, miał w niej wsadzone metalowe druty. Istniało ryzyko, że zahamuje to jego karierę. Choć dla niego chyba nie było takiej opcji – wrócił szybko i jeździł tak, jakby przerwy w ogóle nie było. Żadnego zahamowania. Choć to akurat przesadnie nie dziwi, bo znając jego podejście do sportowego trybu życia, prawdopodobnie nie zaniedbał ani jednej rzeczy w trakcie rehabilitacji.
W kolejnych latach śmigał na motocyklu coraz lepiej: został mistrzem świata juniorów, najmłodszym zwycięzcą turnieju Grand Prix (o 41 dni pobił rekord Emila Sajfudinowa), dwukrotnym mistrzem świata w drużynie i zwycięzcą World Games 2017 (w drużynie z Patrykiem Dudkiem i Maciejem Janowskim). W polskiej lidze od trzech sezonów dostaje nagrodę dla najlepszego zawodnika, jego średnia punktów oscyluje w granicach 2,4 na bieg. Jeździ szybko, jeździ znakomicie, jest prawdziwym liderem Stali Gorzów, z której nie ma najmniejszej ochoty się wynosić. Dowód? Choćby ostatnie negocjacje kontraktowe:
– Nasze rozmowy trwały krócej niż wypicie jednej kawy. Najpierw Bartek wraz ze swoją menedżer przedstawili propozycję, potem ja dałem kontrpropozycję a druga strona na nią przystała. Doszliśmy do porozumienia i skończyliśmy rozmowę podaniem sobie rąk. Stwierdziliśmy, że skoro obie strony są zainteresowane dalszą współpracą, to nie ma sensu czekać – mówił „Przeglądowi Sportowemu” Ireneusz Zmora, prezes gorzowskiego klubu.
Duży
Bartek Zmarzlik może wciąż być „małym Gollobem”, ale nikt nie ma już wątpliwości: to wielki sportowiec. Brązowy i srebrny medalista mistrzostw świata, który w przyszłym sezonie może postawić przed sobą tylko jeden cel – złoto. Już w tym momentami było blisko, bywało, że tracił tylko pięć punktów do Taia Woffindena, ale… klasa rywala zadecydowała. No i jeden nieszczęsny wyścig.
Michał Łopaciński:
– Co było kluczowe? Praga. Będę się przy tym upierał. To był najgorszy turniej Bartka w tym sezonie cyklu Grand Prix. Kiedyś zadano mi pytanie: „No dobra, ale na czym polega ta trudność Grand Prix? Przecież oni razem jeżdżą w lidze”. Tak, ale w lidze dzieje się to wszystko nieco inaczej – jest kolega z pary, jest „faktura do wystawienia” i zawodnicy o tym wiedzą, może zostawiają sobie nawet nieco więcej miejsca. W Grand Prix każdy jedzie na siebie. Podstawą tego cyklu jest równa jazda, coś, co podkreślał parę lat temu Greg Hancock, kiedy kończyła się era dominatorów. Parę lat temu Greg załapał, jak się na to przestawić – że nie chodzi o to, by w każdym turnieju jechać po zwycięstwo. To cieszy, ale najważniejsze są punkty. To jest różnica między Taiem Woffindenem, a Bartkiem Zmarzlikiem. Oczywiście, gdybyśmy przyznawali trofea za końcówkę sezonu, to Bartek byłby pierwszy, a Tai drugi. Ale chodzi tu o sumę wszystkich strachów, wszystkich turniejów Grand Prix.
W tych wszystkich turniejach najlepszy był bezapelacyjnie Brytyjczyk. Prywatnie zresztą dobry kolega… Bartka Zmarzlika. Choć gdy staną obok siebie, to wydaje się, że nie mogliby bardziej się różnić, dogadują się znakomicie, jeździli razem w jednym klubie. Zmarzlik zresztą to cicha woda tylko, gdy akurat nie znajduje się na motocyklu. Ale gdy już na niego wsiądzie…
Michał Łopaciński:
– Na torze to totalny diabeł, bo w tym sporcie trzeba jeździć twardo, trzeba mieć jaja, po prostu. To nie jest sport dla grzecznych chłopców. Fenomenalne jest to, że wielu zawodników, w tym Bartek, potrafi tę całą energię przerzucić na tor. Pięciu groszy byśmy nie postawili na to, że to taki tajfun energii. Jest opinia, która gdzieś się utarła, że Bartek jeździ ostro i twardo. Z drugiej strony żużel to nie balet, trzeba jeździć twardo, być pewnym siebie, wjeżdżać tam, gdzie nikt inny nie wjedzie. Bartek tak robi – i to chyba zresztą dobre porównanie, odnośnie jego i Tomka Golloba. Często ma się wrażenie, że pojechał za szeroko i zaraz wjedzie w bandę, a okazuje się, że z tego wychodzi i jedzie dalej. Nie zawsze wygrywa bieg, ale przynajmniej łapie punkty zamiast zajmować ostatnie miejsce.
Czy Bartosza Zmarzlika stać na mistrzostwo świata już w przyszłym sezonie? Zdecydowanie tak. Nie musi czekać tyle, ile Tomasz Gollob. Jest w stanie przywieźć nam złoty medal znacznie wcześniej i uzupełnić swoją kolekcję. Jedyny warunek? Tym razem będzie musiał jechać znakomicie od startu sezonu, nie rozpędzać się w miarę jego trwania. Jeśli to się uda, to reszta będzie zależeć już tylko od umiejętności. A te, jak wiecie, ma ogromne.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix