Reklama

Fenomenko. Dlaczego ukraińscy bokserzy są najlepsi na świecie?

Jan Ciosek

Autor:Jan Ciosek

13 października 2018, 13:07 • 11 min czytania 7 komentarzy

Ostatnia dekada w wadze ciężkiej należała do Władymira i Witalija Kliczko. Niedawno zakończoną pierwszą edycję turnieju World Boxing Super Series w wadze junior ciężkiej bezdyskusyjnie wygrał Ołeksandr Usyk. Z kolei w rankingu najlepszych bokserów bez podziału na kategorie wagowe prestiżowego magazynu „The Ring” numerem jeden jest dwukrotny mistrz olimpijski Wasyl Łomaczenko, który w dwunastu zawodowych walkach zdobył pasy mistrzowskie już w trzech kategoriach wagowych. Co takiego jest w ukraińskich bokserach, że tak dominują na światowych ringach?

Fenomenko. Dlaczego ukraińscy bokserzy są najlepsi na świecie?

Zaczniemy nietypowo – od onomastyki, czyli podstawy nauki o nazwach i nazwiskach. Jak wiadomo, klasyczne polskie nazwisko kończy się na „ski”. Oczywiście, są wyjątki, także wśród najbardziej znanych przedstawicieli naszego narodu: Wojtyła, Wałęsa, Sienkiewicz, czy szukając bliżej sportu – Boniek, Gołota, Kubica, albo Stoch. Ale prawda jest taka, że najczęściej te „ski” („ska”) jednak znajdziemy – Lewandowski, Radwańska, Kaczyński, Skłodowska, czy Sobieski. Ot, taka reguła. Na podobnej zasadzie w chorwackich nazwiskach dominuje końcówka „ić” z Modriciem, Mandżukiciem, czy Rakiticiem na czele; w duńskich „sen” (Eriksen, Poulsen, Joergensen); w szwedzkich (nie licząc Ibrahimovicia, który z racji pochodzenia wpasowuje się akurat w bałkańską zasadę) przeważa „son”, a w islandzkich (męskich) wręcz nie spotyka się innych końcówek. Na Ukrainie z kolei, o której tu będzie mowa, typowa końcówka to „enko”, jak w Szewczenko, Sawczenko, czy Bondarenko. I jest w tym pewna prawidłowość, że naród, w którym 8 z 10 najczęściej występujących nazwisk kończy się na „KO” na świecie najbardziej znany jest z… nokautowania rywali. Taki ukraiński fenomen, albo raczej – fenomenko…

Dekada dominacji braci

Pod koniec czerwca 1999 roku 27-letni Witalij Kliczko znokautował w drugiej rundzie Herbiego Hide’a i zdobył mistrzostwo świata wagi ciężkiej federacji WBO. I nawet, jeśli dwa razy przegrywał i tracił pasy, to za każdym razem wracał na szczyt. Po ostatniej porażce w 2003 roku (z Lennoksem Lewisem), tytuł dzierżył do zakończenia kariery w 2012 roku (13 kolejnych zwycięstw, w tym nad Tomaszem Adamkiem i Albertem Sosnowskim). Co więcej, w tym samym czasie jego młodszy brat, Władymir, mistrz olimpijski z Atlanty (1996), robił z rywalami dokładnie to samo. W zasadzie wszystko wyglądało jak lustrzane odbicie kariery Witalija. Pas wywalczony w 2000 roku, dwie porażki (Sanders i Brewster), zdobyty ponownie w 2006 i utrzymany (z dołożonymi pasami dwóch kolejnych prestiżowych federacji) przez kolejnych 9 lat. Słowem: absolutna dominacja. Walki brat vs brat nigdy nie było, bo być nie mogło. Bez względu na to, jak duże pieniądze leżały na stole, odpowiedź brzmiała: „niet”. Czemu? Proste – Witalij z Władymirem obiecali to mamie. I kropka.

Reklama

Dominacja Kliczków wynikała jednak nie tylko z potężnej siły i wybitnej techniki. Ukraińscy bracia mieli coś jeszcze: łeb do interesów. W swoim czasie zaczęli sami prowadzić własne sprawy, dogadywać umowy, podpisywać kontrakty. Kasa płynęła szerokim strumieniem przez długie lata. Witalij i Władymir doskonale wiedzieli, jak dobierać sobie rywali tak, żeby walka sprzedała się dobrze, a ryzyko porażki było jak najmniejsze. Idealnym przykładem może być tu pojedynek z końca maja 2010 roku, kiedy na stadionie Schalke Gelsenkirchen starszy z braci mierzył się z Albertem Sosnowskim. Cóż, Polak przystępował do walki jako mistrz Europy wagi ciężkiej (mimo wszystko prestiżowy tytuł, choć nieco drugoligowy), na konferencjach prasowych wyglądał bardzo dobrze fizycznie, a do tego nieźle gadał. Kliczko podkręcał atmosferę, jak mógł, mówił o respekcie dla rywala, niebezpieczeństwie, polskich kibicach i tak dalej. Efekt? Wyprzedany stadion na 60 tysięcy widzów, choć pod względem sportowym trudno było się spodziewać cudów. Sosnowski zaprezentował się dobrze, miał swoje momenty, ale nie dało się oprzeć wrażeniu, że Kliczko po prostu nie chce kończyć za szybko i wszystko ma pod kontrolą. Przyspieszył w 10. starciu i walka skończyła się przed czasem. Najczęściej padający komentarz: czekał tak długo, żeby telewizja zdążyła wyświetlić wykupione reklamy. Nawet, jeśli to bzdura (choć starcie z Tomaszem Adamkiem nieco ponad rok później wyglądało dokładnie tak samo i też skończyło się w 10. rundzie), to tylko pokazuje, jak wielką przewagę Witalij miał nad rywalami. Robił, co chciał, z tej prostej przyczyny, że mógł…

Witalij zakończył karierę jako mistrz. Władymir tyle szczęścia nie miał. Sensacyjnie przegrał z Tysonem Furym. Po 18 miesiącach wrócił, by odzyskać pas w starciu z Anthonym Joshuą. Walczył genialnie i doprowadził Anglika po raz pierwszy w karierze na skraj nokautu. Ostatecznie to jednak Ukrainiec padł na deski. Na ring już nie wrócił. Jedni kibice pożałowali braci, inni odetchnęli z ulgą. Faktem jednak jest, że dawno nikt nie odcisnął na boksie takiego piętna, jak dwaj synowie generała Armii Czerwonej, Władymira Rodionowicza Kliczko.

Czy znajdą się następcy?

Różnie to bywa w świecie sportu. Czasem pojawia się wielka gwiazda z jakiegoś kraju, a kiedy kończy karierę, nikt z jej rodaków nie potrafi pójść w jej ślady, a nawet zbliżyć się do jej osiągnięć. Przykłady można mnożyć. Ot, taki George Weah, najlepszy piłkarz świata w 1995 roku (jedyny z Afryki), a dziś prezydent Liberii. Wszystko fajnie, ale – z ręką na sercu – kojarzycie jakiegokolwiek innego przyzwoitego gracza z tego kraju? Albo Dwight Yorke, dwie dekady temu przechodzący za gigantyczne wtedy 12,5 mln funtów z Aston Villi do Manchesteru United, a potem stanowiący o sile ofensywnej „Czerwonych Diabłów”. Yorke zdołał nawet wprowadzić kadrę Trynidadu i Tobago na mundial w 2006 roku (w spotkaniu ze Szwecją dostał nawet nagrodę dla gracza meczu). Następcy? Cóż, z obecnych reprezentantów tego karaibskiego kraju dwóch piłkarzy gra w Europie. Od Manchesteru United jednak dość daleko, bo w lidze fińskiej, która – tadam! – jest gorsza nawet od polskiej…

A propos Polski – u nas także znajdziemy bez liku przykładów na to, że czasem ciężko znaleźć następców. Od kiedy w 1988 roku buty na kołku zawiesił Zbigniew Boniek, musieliśmy czekać ponad dwie dekady na piłkarza światowego formatu w osobie Roberta Lewandowskiego. W tenisie było jeszcze dłużej. Żeby Agnieszka Radwańska powtórzyła po Wojciechu Fibaku ćwierćfinał turnieju Wielkiego Szlema musiało minąć prawie 30 lat.

Reklama

396 do 1

Czemu o tym piszemy? Bo niektórzy mogli sądzić, że po dekadzie dominacji braci Kliczko, o bokserach z Ukrainy świat nie usłyszy przez dłuższy czas. Otóż, nie! Jeszcze kiedy Władymir i Witalij dominowali na zawodowych ringach, dokładnie to samo rywalom w boksie olimpijskim robił Wasyl Łomaczenko. 19-latek z Białogrodu nad Dniestrem na amatorskich mistrzostwach świata w 2007 roku został zatrzymany dopiero w finale. Przegrał tam z Rosjaninem Albertem Selimowem 11:16 (zrewanżował mu się później dwukrotnie). To o tyle ważne, że była to… pierwsza i ostatnia porażka Łomaczenki na amatorskich ringach! I to bynajmniej nie dlatego, że zaraz po niej rozpoczął karierę zawodową. Wręcz przeciwnie. Ukrainiec sięgnął kolejno po mistrzostwo Europy, złoto olimpijskie w Pekinie (2008), tytuły mistrza świata w 2009 i 2011, a następnie obronił tytuł mistrza olimpijskiego w Londynie. Karierę amatora zakończył z porażającym bilansem 396 zwycięstw i 1 porażka.

Kiedy w końcu był gotowy na podpisanie zawodowego kontraktu, ustawiła się do niego kolejka promotorów. Nie da się ukryć, że poza renomą z ringów amatorskich, na jego korzyść działała także oczywiście reputacja braci Kliczko. „Łoma” wybrał ofertę Top Rank i w drugim zawodowym pojedynku stanął przed szansą na zdobycie mistrzostwa świata. Po zaciętej walce sędziowie dali jednak mocno kontrowersyjne zwycięstwo Orlando Salido, który nie dość, że nie zrobił wagi, to jeszcze regularnie bił poniżej pasa. Trzy miesiące później wątpliwości już nie było. Ukrainiec wygrał z Garrym Russelem Jr i wyrównał rekord Saensaka Muangsurina, który też zdobył pas czempiona w trzecim zawodowym pojedynku. Od tego momentu jest mniej więcej tak, jak w czasie kariery amatorskiej, czyli w największym skrócie: Wasyl leje wszystkich, a od piątej zawodowej walki wygrywa już tylko przed czasem, w stylu, który Francuzi kwitują zwrotem „chapeaux-bas”, a reszta świata zgodnie pokrzykuje: „wow!”. Co więcej, nokautując Jorge Linaresa, Łomaczenko zdobył pas mistrza świata w trzeciej kategorii wagowej – po piórkowej i junior lekkiej, teraz w lekkiej. A to wszystko w zaledwie 12. zawodowej walce. Czegoś takiego nikt nie dokonał w takim tempie, ba, legendarny Oscar de la Hoya potrzebował do tego 22 pojedynków!

Nic dziwnego „Łoma”, że powszechnie jest uznawany za największego kozaka bez podziału na kategorie wagowe (przez The Ring, ESPN, Zrzeszenie Dziennikarzy Bokserskich oraz Międzynarodową Radę Rankingów Bokserskich). Aha, w powyższych rankingach, niedaleko za nim, zazwyczaj w okolicach szóstego miejsca, notowany jest inny Ukrainiec – Ołeksandr Usyk. Przypadek? Nie sądzę!

Wszystkie pasy Usyka

Usyk i Łomaczenko przeszli podobną drogę w boksie amatorskim. Z mistrzostw Europy w Liverpoolu 10 lat temu obaj wracali ze złotem, podobnie jak trzy lata później z Baku (MŚ). W 2012 roku wspólnie świętowali wywalczenie mistrzostwa olimpijskiego w Londynie. Dalej ich drogi się rozeszły. Usyk podpisał kontrakt z K2 Promotions, grupą braci Kliczko. W ciągu trzech lat doszedł do walki o mistrzostwo świata wagi junior ciężkiej. W Gdańsku nie dał żadnych szans naszemu czempionowi, Krzysztofowi Głowackiemu, wygrywając praktycznie wszystkie rundy. Jedyne pocieszenie dla „Główki” – był pierwszym zawodowym rywalem, który nie dał się znokautować mańkutowi z Symferopola. Dobre i to…

Polaka może pocieszać także fakt, że Usyk jak już się rozpędził, to był nie do zatrzymania także dla innych. Walcząc na wyjazdach w wielkim stylu wygrał turniej World Boxing Super Series. W Niemczech znokautował Marco Hucka, na Łotwie po ringowej wojnie pokonał Mairisa Briedisa. W finale w Moskwie nie dał cienia szans Muratowi Gassijewowi. Zwycięstwo dało mu furę dolarów oraz WSZYSTKIE pasy mistrzowskie tej kategorii wagowej i genialną pozycję przetargową. We wrześniu podpisał kontrakt promotorski z brytyjskim gigantem grupą Matchroom. Za miesiąc zmierzy się w Manchesterze z Tonym Bellew. Jego jedyny kłopot polega na tym, że powoli zaczyna brakować mu wyzwań i jedynym wyjściem może być przeprowadzka do wagi ciężkiej. Wyobraźcie sobie tylko, ile pieniędzy może leżeć na stole, gdyby w ringu spotkali się niepokonani absolutni mistrzowie dwóch najwyższych kategorii wagowych!

Praca, praca i jeszcze raz praca

No dobrze, skoro już wiemy, że ukraińscy pięściarze mają to coś, co pozwala im dominować i na ringach amatorskich, i na zawodowych, wypada zadać pytanie: co to jest?

Boks to dyscyplina, która wymaga charakteru. Tu trzeba ciężko pracować i podporządkować się reżimowi treningowemu w stu procentach. Nie ma mowy o przygotowywaniu się do walki na pół gwizdka. Kto tak robi, wcześniej czy później skończy na deskach. Na Ukrainie młodzi zawodnicy doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nie ma innej drogi. Wiedzą też, że boks może zrobić z nich gwiazdy i bardzo bogatych ludzi. Są gotowi do poświęceń – tłumaczy trener Andrzej Gmitruk.

U nas ciężko o taką dyscyplinę. Bokser wygra jedną, czy dwie walki i często już mu się wydaje, że jest co najmniej drugim Andrzejem Gołotą. Oczekuje nie wiadomo jakich warunków, zanim cokolwiek pokaże w ringu – mówił ostatnio promotor Tomasz Babiloński, gość programu „Ciosek na wątrobę” w Weszło FM. – Problemem u nas jest też słabość boksu olimpijskiego. Na medal czekamy od 1992 roku, to przecież jakaś prehistoria. Przez długi czas było też tak, że jak ktokolwiek stoczył choćby jeden dobry pojedynek na ringach amatorskich, promotorzy od razu podsuwali mu pod nos zawodowy kontrakt.

Jak najlepiej widać po przykładzie Łomaczenki, znacznie więcej sensu ma zdobycie bezcennego doświadczenia w boksie olimpijskim. Wasyl odrzucił propozycje podpisania kontraktu po zdobyciu złotego medalu w Pekinie (20 lat) i poczekał z porzuceniem ringów amatorskich do następnego mistrzostwa olimpijskiego. Na umowie z jednym z największych promotorów (innych nie stać na mistrzów olimpijskich) miałby na pewno dużo lepiej niż na stypendium z Ukraińskiego Związku Bokserskiego. Ale czy doszedłby tak daleko nie mając na koncie 400 amatorskich walk (nie jest to nadzwyczajna liczba wśród pięściarzy z tego kraju)?

Ukraińskie tsunami

Słowo klucz to: głód. Łomaczenko po zdobyciu worka medali wciąż był głodny kolejnego złota. To widać teraz na ringach zawodowych. Nie chodzi tylko o wygrywanie i zarabianie pieniędzy. Chodzi o to, by maksymalnie wykorzystać swój potencjał, by pobić stare rekordy i wyśrubować nowe, by zapisać się w historii. Kiedy już dostaną okazję, by się pokazać, robią wszystko, by jej nie zaprzepaścić. To z kolei powoduje, że kiedy już się zdołają przebić, są niemal nie do zatrzymania.

Ukraińcy technicznie są świetni. Ale to, co pozwala im tak szybko rozwijać, to głód sukcesu. Wyjaśnił mi to jeden z bokserów. Jeśli jesteś dobrym 16-letnim zawodnikiem z USA i potrzebujesz bokserskich butów, to ktoś ci je kupuje. Potem ktoś nosi twoją torbę ze sprzętem. Czegokolwiek ci potrzeba, dostajesz. Na Ukrainie tak to nie działa, dopóki nie jesteś supergwiazdą, jak Łomaczenko. Dzięki temu oni nie są zepsuci, nie są przez nikogo traktowani jak dzieci. Są głodni, dosłownie i w przenośni. Nie mają wszystkiego, kiedy są młodzi i to robi wielką różnicę – próbował wyjaśnić ukraiński fenomen Steve Farhood, analityk bokserski Showtime.

Z kolei Andre Rozier, trener innego ukraińskiego talentu Serhija Derewaniaczenki („tylko” brązowy medalista mistrzostw świata, zawodowy bilans 12-0, za dwa tygodnie będzie boksował z Danielem Jacobsem o pas IBF w wadze średniej) mówi tak:

Ja to nazywam tsunami ukraińskich wojowników. Dla mnie to coś wspaniałego, bo oni chcą ciężko pracować, chcą się uczyć. Ci młodzi ludzie wiedzą, że tu jest ich szansa, przyjeżdżają tu z taką etyką pracy, jakiej dawno nie widzieliśmy. Cieszą się wszystkim i nie uważają, że cokolwiek im się należy ot tak. My narzekamy, że pociąg się spóźnił, klniemy na korki. Oni się cieszą, że samochód jedzie, a w pociągu jest klimatyzacja. To świetna sprawa, widzieć, jak cieszą się chwilą – tłumaczy. – Do tego są bardzo punktualni. Nie musisz im mówić, żeby zaczynali pracę, bo oni pozostają bardzo zdyscyplinowani. Myślę, że to część sposobu, w jaki żyli, ciężka praca i poświęcenie dla rzemiosła. Są gotowi, chętni i zdolni do spełniania poleceń trenera. Grupa ukraińskich bokserów doskonale widzi, co osiągnął Łomaczenko i chce iść w jego ślady. Oni mają etykę i talent mistrzowskiego kalibru.

Przepis na mistrza? Bierzemy głód sukcesu, dodajemy solidną porcję doświadczenia amatorskiego. Całość podlejmy sosem z pewności siebie, wynikającej z olimpijskich sukcesów. Przyprawiamy etyką pracy i nastawieniem na cel. I gotowe – to takie proste. A u nas? W przypadku tak zwanego „młodego talentu”, potrzeba lat pracy trenerów i sporej gimnastyki promotorów. Trzeba za rączkę prowadzić boksera przez pierwsze kontakty z zawodowym ringiem, pilnować, doradzać, dobierać odpowiednich rywali, żeby zbudować odpowiednio dobry rekord. Jeśli po drodze nic się nie popsuje, można zacząć myśleć o większych walkach. Najpierw o tytułach międzynarodowego mistrza Polski (ładnie brzmi, nic nie znaczy), potem o paskach mniejszych federacji (jak wyżej), pasach interkontynentalnych poważnych organizacji. Kolejny etap, do którego dochodzą tylko najlepsi, to próba ataku na tytuł mistrza Europy. Ostatni krok, który w historii polskiego boksu zawodowego zrobiła garstka, to skok na najgłębszą wodę i próbę wywalczenia pasa mistrza świata.

JAN CIOSEK

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...