Kiedy zagrali to pierwszy raz na próbie, aż tarzali się ze śmiechu. Czuli, że tym razem przesadzili i ten narcystyczny kawałek zwyczajnie nie przejdzie. Ale Freddie jak to Freddie, uparł się. I słusznie, bo utwór stał się balladą łączącą całe pokolenia, a przede wszystkim międzynarodowym hymnem sportu. 41 lat temu zespół Queen wypuścił na rynek „We Are The Champions”.
***
„I’ve paid my dues
Time after time”
Żeby nie znać tego utworu, trzeba byłoby żyć w jakimś zapomnianym, odciętym od cywilizacji afrykańskim plemieniu lub być jak ci dwaj japońscy żołnierze, którzy przez 60 lat ukrywali się w filipińskiej dżungli nie wiedząc, że druga wojna światowa już dawno się skończyła. No bo jak inaczej? „We Are The Champions” to przecież jeden z najbardziej rozpoznawalnych dźwięków w historii muzyki.
Do tego stopnia, że nad jego fenomenem rozprawiały już nawet tęgie głowy naukowców. Utwór na czynniki pierwsze rozłożyli chociażby inteligenci z londyńskiego Goldsmiths University, którzy w 2011 r. uznali, że przebój Queen to najbardziej chwytliwy kawałek w dziejach muzyki popularnej. Skąd takie wnioski? Zdaniem badaczy, przyciągająca piosenka, oprócz męskiego głosu poruszającego się w wysokich dźwiękach, powinna zawierać długie frazy muzyczne i charakteryzować się zmianą tonacji. Wymieszanie tego wszystkiego to ponoć najlepszy sposób, żeby trudno było przepędzić taki utwór z głowy.
Oprócz tego – jak precyzował dr Daniel Mullensiefen – każdy hit opiera się na matematyce, inżynierii i technologii. Harmonię determinuje częstotliwość dźwięku, a syntezatory dodają efekty, które czynią piosenkę jeszcze bardziej „lotną”. Chociaż chyba trudno wierzyć, żeby takie uniwersyteckie dysputy prowadzili muzycy na etapie komponowania utworu (ale o tym później). Tak czy inaczej, piosenka, która miała premierę 7 października 1977 r., w rankingu naukowców wyprzedził m.in. “Y.M.C.A” Village People i „The Final Countdown” Europe.
Eksperymentów mających wyjaśnić wyjątkowość tego i innych kawałków Freddie’ego Mercury’ego było jednak więcej. Kilka lat temu zespół badaczy ze Szwecji, Austrii i Czech zrobił analizę akustyczną głosu gwiazdy. Wnioski? Specjaliści nazwali to subharmonicznością, czyli sztuką przechodzenia z naturalnej częstotliwości dźwięku do niższego rejestru.
A jak w ogóle powstała ta mistrzowska piosenka? W jakich okolicznościach zespół Queen napisał utwór, który stał się hymnem wydarzeń sportowych na całym świecie, bez względu na to, czy mówimy o piłce nożnej, czy o hokeju na wrotkach?
„We are the champions – my friend
And we’ll keep on fighting till the end”
Piosenka powstała z potrzeby chwili. Freddie Mercury oraz gitarzysta Brian May długo dumali o tym, że warto byłoby napisać coś, co pozwoliłoby jeszcze mocniej zaangażować publikę podczas koncertów. Działo się to w 1977 r., kiedy kapela miała już na koncie pięć albumów studyjnych, takie hiciory jak „Bohemian Rhapsody” i „Somebody To Love” oraz status jednego z najważniejszych zespołów rockowych. Grupa szykowała materiał do singla promującego krążek „News of the World”.
Freddie nie był sportowo odmóżdżony, jak niektórym mogłoby się wydawać. Oprócz zamiłowania do muzyki, sztuki i teatru, nie stronił od sportu. Jeszcze w szkole trenował m.in. biegi, a później, także podczas kariery, grywał w tenisa.
Jak przyznawał po latach, pisząc słowa do „We Are The Champions” myślał o piłce. Konkretnie o tłumach śpiewających na meczach. Chciał zrobić utwór dla mas, coś co połączy wszystkich podczas koncertów. Efektem tego był kawałek, który nawet sam autor nazwał najbardziej egoistyczną pod względem treści piosenką ze wszystkich, które napisał. Bo komunikat był jasny – przegrani się nie liczą. Muzyk twierdził, że była to jego własna wersja „My Way” Franka Sinatry.
Brian May, kiedy usłyszał proponowane słowa piosenki, był bardzo zaskoczony. Nawet jeśli od początku było wiadomo, że Freddie nie pisał tego śmiertelnie poważnie. Później, kiedy zaczynali grać to na próbach, część składu dosłownie tarzała się ze śmiechu. Tamte dni dokładnie opisał Mark Blake w biografii „Queen. Królewska historia”. Brian May powiedział koledze wprost: „Fred, nie możesz tego zrobić. Zabiją cię”. Na co Freddie odpowiedział: „Ależ mogę”.
– Miał rację. To przeświadczenie napędza „We Are The Champions” od delikatnego początku aż po niedorzecznie napompowane zwieńczenie. Wokalista ani przez moment nie brzmi jak ktoś, komu brakowałoby choćby odrobiny pewności siebie. Grupa nagrała teledysk do nowego singla w New London Theatre w obecności niemal tysiąca zaproszonych fanów, którymi dyrygował Freddie w kostiumie Niżyńskiego. Po zaledwie jednym odsłuchu publiczność zareagowała tak, jakby słyszała nowy utwór tyle razy, co „Keep Yourself Alive” czy „Seven Seas of Rhye” – pisze Blake.
Można więc powiedzieć, że jeden z najważniejszych utworów w dziejach został napisany trochę z przymrużeniem oka i nagrany w nieco jajcarskiej atmosferze. Zdaniem Hirka Wrony, jednego z najbardziej znanych dziennikarzy muzycznych w kraju, który odpowiada za oprawę muzyczną m.in. podczas meczów reprezentacji Polski, takie narodziny przebojów wcale nie są rzadkością.
– Jest wiele takich przykładów. Często opowiadam historię powstania „Smells Like Teen Spirit” Nirvany. Zespół miał już napisaną melodię, ale nie było tekstu. „Stary, miałeś przynieść tekst”, powiedzieli kumple do Kurta Cobaina, który o tym po prostu zapomniał. Uznał więc, że musi napisać coś na kolanie. Przypomniał sobie, że koleżanka jego ówczesnej dziewczyny podczas imprezy napisała u niego na ścianie „Smells like Teen Spirit”, a więc „Pachniesz jak Teen Spirit”, bo to była marka dezodorantu. Cobain uznał, że to fajny tytuł na piosenkę i tak powstał jeden z najbardziej kultowych utworów wszech czasów, hymn pokolenia. Kolejny przykład, to utwór „Should I Stay or Should I Go”. W jednym z wywiadów gitarzysta The Clash powiedział, że napisał najgłupszą piosenkę w swoim życiu, a ona stała się ich największym przebojem. Tak to jest z piosenkami, one raczej nie są pisane z założeniem, że staną się czymś wielkim – mówi Wrona.
„I’ve taken my bows
And my curtain calls”
Najbardziej egoistyczna piosenka Queen trafiła na singiel „We Are The Champions/We Will Rock You”.
Autorem drugiego utworu, który także bardzo mocno wkomponował się w wydarzenia sportowe, był Brian May. Prosty kawałek oparty na klaskaniu i tupaniu nogami został wymyślony przez muzyka po jednym z koncertów, kiedy publika śpiewała jeszcze długo po ich zejściu ze sceny. Gitarzysta po latach wspominał w rozmowie z magazynem „Billboard”, że do dziś kiedy wyskoczy na mecz w Anglii i DJ puści „We Will Rock You”, to uśmiecha się sam do siebie pod nosem, bo większość ludzi na trybunach pewnie nie ma zielonego pojęcia, że to jego kawałek.
Sport w zasadzie od razu przylgnął do nowego singla. Na jednej z konferencji reklamowych firmy muzycznej EMI, która wydawała materiał Queen, wykorzystano oba wspomniane utwory. Organizatorzy rozdali nawet wszystkim uczestnikom szaliki kibicowskie, a na potrzeby spotkania zatrudniono eksperta sportowego Dickie’ego Daviesa. Kiedy odpalono utwory, wszyscy w sali wstali i dosłownie szaleli. Co ciekawe, po sześciu miesiącach obecności piosenki na amerykańskiej liście przebojów, została ona nawet uznana za oficjalny hymn klubu bejsbolowego New York Yankees.
„We Are The Champions” dotarło do drugiego miejsca listy przebojów na Wyspach, pierwszego we Francji, czwartego w Stanach, o wielu innych krajach już nie wspominając. Chociaż – co ciekawe – sam album „News of the World” został przyjęty przez recenzentów bez wielkiej euforii. Hirek Wrona: – Oni mieli już swoją mocną pozycję, ale to był moment, kiedy nastała rewolta punkowa. Wszyscy zaczynali interesować się czymś innym, a jednak pochodzący z początku lat 70. Queen był postrzegany jako zespół glam rockowy, hardrockowy. On bronił się swoimi kompozycjami, a nie nowatorstwem. W 1975 r. grupa odniosła olbrzymi sukces z albumem „A Night at the Opera” i trudno było tę płytę przebić.
Utwór „We Are The Champions” jednak chwycił, z miejsca stał się żelazną pozycją na każdym koncercie i obowiązkowo odgrywany był jako ostatni (przedostatnim numerem było z kolei „We Will Rock You”). Zdaniem Briana Maya, była to idealna piosenka na zakończenie występu.
– To po prostu fantastyczna piosenka, z fantastyczną linią melodyczną, świetnie zaśpiewana i nagrana. I pokazująca coś, co jest szalenie ważne – że ładne melodie zawsze się obronią. Nawet przez ponad 40 lat. „We Are The Champions” może nie jest w wąskim topie moich ulubionych utworów rockowych, ale na pewno znajduje się na mojej shortliście najpiękniejszych ballad rockowych – mówi Wrona i dodaje: – Utwór bardzo szybko wszedł do obiegu nie tylko imprezowego, czy sportowego. Do celów marketingowych zaczęły go wykorzystywać też różne firmy, dlatego kawałek zaczął się pojawiać wszędzie gdzie tylko mógł. Aż w pewnym momencie trochę się nawet znudził.
Ale zawsze wracał. Ciekawe okoliczności wiązały się chociażby ze wznowieniem wydania słynnego singla w Stanach Zjednoczonych na początku lat 90. Iskrą miały okazać się wydarzenia, do których doszło w liceum w Clifton w stanie New Jersey. Uczniowie chcieli, żeby przebój Queen odegrano na ich dyplomie, ale nie zgodził się na to dyrektor, ponieważ piosenka kojarzyła mu się z Mercurym i AIDS (gwiazdor zmarł rok wcześniej). W szkole doszło do buntu, a młodzież w akcie protestu wprost zalała lokalne rozgłośnie radiowe prośbami o zagranie „We Are The Champions”. Dziennikarze solidaryzowali się z uczniami i o sprawie stało się głośno.
„No time for losers
‘Cause we are the champions of the world”
Po 41 latach ten utwór zna pewnie każdy i to nawet jak go nie lubi. Pompatyczne „We Are The Champions” stało się hymnem zwycięzców dla większości imprez sportowych, tak zawodowych, jak i amatorskich.
Był to jeden z dwóch oficjalnych utworów piłkarskiego mundialu w 1994 r. w Stanach Zjednoczonych, odgrywano go po finałach Ligi Mistrzów, odśpiewywany jest zwyczajowo dla zwycięzców Premier League, w NHL dla drużyny zdobywającej Puchar Stanleya, dla nowych mistrzów NBA, nie mówiąc już o innych sportach i rozgrywkach. Przykłady można mnożyć, mnożyć, mnożyć… Kto kiedyś trafnie powiedział, że to fantastyczna piosenka nadająca się do świętowania nawet najmniejszego osiągnięcia w życiu.
Przez tyle lat nie brakowało też ciekawostek. Warto przypomnieć chociażby Formułę 1 i sezon 2005, kiedy mistrzem świata konstruktorów został team Renault. Członkowie zespołu szukali nietypowego sposobu na uczczenie zwycięstwa i znaleźli – zagrali słynny utwór… silnikiem. Jednostki napędowe wydają różne tony, dlatego inżynierowe Renault wykorzystali jeden z silników RS25 V10 tak go programując, że ten dosłownie „śpiewał”. Kibice mogli później nawet ściągnąć plik MP3 z takim oto krótkim koncertem:
Kolejną miarą tego, jak utwór „We Are The Champions” mocno wgryzł się popkulturę, jest obecność motywu w kinie. Tyle tego było, że nie sposób wymienić wszystkie filmy, ale warto przypomnieć chociażby „Obłędnego rycerza” (piosenkę wykonał Robbie Williams), „Zemstę frajerów”, nucił to nawet bajkowy Homer Simpson. Tej piosenki nie mogło też naturalnie zabraknąć w filmach sportowych. Jedną z najbardziej znanych produkcji, gdzie wykorzystano „mistrzów”, jest przebój kinowy „Potężne Kaczory 2” z 1994 r. z Emilio Estevezem w roli głównej. Gracze drużyny hokejowej odśpiewują utwór – jakżeby inaczej – w finałowej scenie.
Członkowie Queen podzielili się tym kawałkiem z całym światem (chociaż oczywiście cały czas kasują za to na tantiemach), ale były też sytuacje, kiedy sobie tego nie życzyli.
Najgłośniejsza chyba awantura wokół „We Are The Champions” rozkręciła się dwa lata temu podczas kampanii wyborczej w Stanach Zjednoczonych. Sztabowcy ubiegającego się o urząd prezydenta Donalda Trumpa uznali, że do hasła „Make America Great Again” idealnie pasuje kultowy utwór Queen. I Donald efektownie wychodził do niego na konwencjach Partii Republikańskiej niczym bokser na ring. Wybuchła afera, bo okazało się, że nikt nawet nie zapytał zespołu o zgodę. Brian May pisał oświadczenia, odcinał się od kandydata, ale ten… nic sobie z tego nie robił. Jak pisał magazyn “Forbes”, okazało się, że sztab Trumpa zapłacił odpowiednią kwotę firmie BMI zarządzającej w Stanach prawami autorskimi różnych wykonawców i nie musiał zwracać się z tym bezpośrednio do pełnomocników zespołu.
W świetle prawa chłopaki z Queen nie mieli więc zbyt wiele do gadania. Można powiedzieć, wtedy akurat “They were losers”.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. materiały zespołu